poniedziałek, 25 stycznia 2021

Niektóre z naszych gwiazd... - DODATEK - Alternatywny rozdział 10

 

Cisza. Kompletna cisza.

Willowi dudniło w uszach jego własne bicie serca. Był pewien, że słychać go na ulicy. Zimny pot oblał go momentalnie. Przeszywający go, widzący dosłownie wszystko, wzrok rozmówcy mu tego nie ułatwiał. Tak samo jak świadomość, że mężczyzna przed nim zabił co najmniej 9 razy. I widział jego zdenerwowanie. I choćby nie wiadomo jak się starał, aktorem był marnym.

- Przepraszam…o czym to ja mówiłem? – pot mu zaraz zaleje oczy.

- Że miałbym pomóc w śledztwie – Lecter nie dał po sobie poznać, że cokolwiek zauważył. Jego postawa nie zmieniła się ani odrobinę.

Will zaczął odzyskiwać równowagę. Wiedział, że jego nadzieja jest nikła, ale nie mógł się oprzeć wrażeniu, że doktor w ogóle nie zauważył jego stresowej reakcji. Albo zauważył i zbagatelizował. Najgorsza opcja była taka, że zauważył i dobrze wysnuł wnioski, ale nie dał nic po sobie poznać. Jeśli ta ostatnia opcja była prawdziwa, to jaką ten człowiek posiadał kontrolę? Jest możliwe bycie takim nieludzko spokojnym w takiej sytuacji?

- Właśnie – Graham, niczym mantrę, powtarzał sobie w głowie, że musi się uspokoić i chyba mu się to udawało. Adrenalina zrobiła swoje – Czy jest tu gdzieś telefon? Muszę się upewnić u wspólnika, ile mogę na razie Panu przekazać.

Niezła wymówka.

Dr Lecter nawet nie drgnął. Uśmiechnął się uprzejmie.

- Jest. Automat znajduje się w korytarzu za rogiem. Proszę dzwonić, bez skrępowania.

Nie powiedział, że telefon był też tutaj. Chciał, aby Will poszedł na tamten korytarz.

- Dziękuję – ani nie za szybkim, ani nie za wolnym krokiem, podszedł do drzwi – Tylko zadzwonię i wracam. Postaram się, aby nie zajęło to długo.

Idealnie się opanował. Wyszedł z gabinetu, jak gdyby nic. Jednakże…

…jego nadzieje naprawdę okazały się płonne. Kiedy tylko zamknęły się drzwi, twarz Lectera stężała w gniewie. Szybkim ruchem, odwrócił głowę do tyłu, aby spojrzeć na swoją rycinę na ścianie. Och tak, nie mylił się. Instynkt to niebezpieczna rzecz. Tamten wszystko pojął w jedną sekundę. Tyle, że popełnił błąd, że wyraźnie spanikował i tego nie ukrył. Doktor wszystko zobaczył w jego przerażonych oczach.

Wstał i wyjął z szuflady biurka jeden z swoich noży. Nie zwykł się wahać w takich sytuacjach. Trzeba działać, im szybciej tym lepiej. Zdjął buty, aby nie było słychać jego kroków, po czym wyszedł na korytarz.

Tymczasem Graham, który od razu po wyjściu spostrzegł, że oczekującego pacjenta już nie było, poczuł nawrót lęku, gdyż obecnie tylko on i Lecter znajdowali się w tym budynku. Sami…

Prędko przemierzył hol, skręcił i wręcz dobiegł do automatu telefonicznego. Natychmiast wykręcił odpowiedni numer. Musiał zadzwonić do Jacka. Wezwać posiłki i to szybko. Niech aresztują Lectera na jego odpowiedzialność, inaczej ucieknie.

Czekając w napięciu, z słuchawką przy uchu, wsłuchując się w sygnały, nie miał szans usłyszeć czyiś kroków, tuż za nim. Dr Lecter, w skarpetkach, niepostrzeżenie zakradł się do niego.

Wszystko potoczyło się w przeciągu kilku sekund.

Will wypuścił słuchawkę z rąk, gdy ostry ból zamroczył wszystkie jego zmysły. Wydał głuchy krzyk, i automatycznie spojrzał w dół. Strach osiągnął poziom maksymalny, gdy zobaczył nóż wystający w jego brzucha. Czyjaś dłoń, wciąż zaciśnięta na rękojeści noża, wciąż silnie wpychała ostrze.

Gdyby miał siłę spróbowałby krzyknąć głośniej, był już nawet blisko, aby to zrobić, lecz kolejny gwałtowny ruch ostrza, sprawił mu taki ból, że zaczął tracić kontakt z rzeczywistością. Kolejny głuchy jęk, a następnie ciemność zasnuła jego wzrok.

Dr Lecter pozwolił, aby ciało agenta FBI spadło na ziemię. Specjalnie nie hamował siły, chciał, aby Will nie wytrzymał bólu i zemdlał. Niektórych dawek nikt nie wytrzyma, a doktor wiedział jak celować i jak ciąć, a także czym, aby cierpienie było największe. A nóż do linoleum nadawał się do tego.

Przez równo dwie sekundy obserwował jak krew wolnym strumienie spływa z rany, na podłogę. Następnie szybko odłożył zwisającą słuchawkę telefonu. I tutaj naszło go krótkie wahanie.

Will wciąż żył. Mógł go albo wykończyć, albo dać szansę na przeżycie i tak go zostawić. Niestety…nie zdążył podjąć decyzji.

Czy to przez owo wahanie, czy przez atakujący nozdrza zapach krwi…nie wiadomo, ale na chwilę jego zmysły zostały stępione i dopiero teraz do jego uszu doszedł nieprzyjemny dźwięk, a mianowicie dźwięk odbezpieczanej broni.

- Ręce do góry!

Lecter zerknął do tyłu i zobaczył umundurowanego mężczyznę, z wymierzonego w jego stronę pistoletem. Facet był wystraszony, ale zdeterminowany.

Cholera, Will Graham nie był sam. Ktoś albo na niego czekał na zewnątrz, albo (co było bardziej prawdopodobne) był umówiony, że go ktoś stąd odbierze o określonej godzinie.

- Dzień dobry, panie funkcjonariuszu – ton głosu doktora był tak przyjazny i spokojny, jakby właśnie mijał na ulicy starego znajomego. Nijak ten głos pasował do kogoś, kto ma lufę pistoletu wymierzoną w głowę  i stoi nad ciałem człowieka, którego właśnie pchnął nożem.

- Odsuń się od niego, już! Pod ścianę, ręce za głowę!

Dr Lecter posłusznie i bez pośpiechu wykonał polecenie. Nadal nie wydawał się przejęty sytuacją. Oficer nie bardzo wiedział w jakiej kolejności wykonać wszystkie czynności. Ledwo to ogarnął.

Nagle obaj usłyszeli dźwięk gwałtownie otwieranych drzwi. Spojrzeli do tyłu odruchowo, policjant wciąż celował w Lectera. Zobaczyli zdyszaną nastolatkę, która właśnie tu wbiegła. Na ich widok szeroko otworzyła oczy z szoku i …strachu.

Policjant źle zinterpretował jej przerażenie. Nie miał czasu, żeby się zastanawiać co ona tu robi. Tam miał mordercę na muszce i ciężko rannego towarzysza na podłodze. W jego oczach, dziewczyna była kolejną osobą do obrony i nawet możliwa pomoc.

- Nie ma czasu na wyjaśnienia – zawołał na nią – Niech panienka zadzwoni po karetkę i policję. A potem proszę poczekać na zewnątrz, tu jest niebezpiecznie.

Clarice nie zwracała uwagi na to, co mężczyzna mówi. Jej na wpół spanikowany umysł analizował sytuację na tyle, ile mógł. Nie liczyło się nic innego, tylko to co się działo tu i teraz. To co widziała. Gdyby miała czas, pewnie zaskoczyłaby samą siebie, ponieważ w tej sekundzie zakrwawiony facet na zmieni nic ją nie obchodził. Jej oczy widziały tylko jedno.

Dr Lectera z rękami za głową, pod ścianą, w którego ktoś celuje z pistoletu. Nie ważne kto. W jej oczach był to wróg. Na wszystko inne była ślepa.

Natychmiast zdecydowała się co robić. To nie była świadoma decyzja, bardziej instynkt. Nie było żadnej strategii. Clarice całym ciałem skoczyła na plecy policjanta. Owinęła go nogami, żeby nie spaść, a następnie zaczęła atakować wszystkim co miała. Rękami, paznokciami, nawet zębami, niczym wściekłe zwierzę.

Mężczyzna w ogóle się tego nie spodziewał. Przez ten nagły atak, zamiar obrony przed dziewczyną opóźnił się w czynach i tyle wystarczyło.

Dr Lecter wiedział, że ten efekt zaskoczenia to jego jedyna szansa. Ruszył na mężczyznę, żeby wspomóc ukochaną w ataku. Błyskawicznie znalazł się przy nim i wykorzystał całą swoją siłę, żeby przejąć pistolet. Atakowany po twarzy i wciąż w szponach szoku, policjant ledwo to zauważył.

- Clarice! – zawołał doktor, dając jej znak.

Dziewczyna pozwoliła się zrzucić na ziemię i szybko odskoczyła na bok. Policjant, nareszcie wolny, otworzył oczy. Cała twarz go piekła z bólu. To co jednak ujrzał niemal przyprawiło go o zawał. Dr Lecter celował do niego z broni. Nie wahał się i strzelił. Kilka razy. Mężczyzna padł na podłogę, tuż obok Clarice.

To wszystko trwało dosłownie 5 sekund, a wydało się wiecznością.

Clarice oddychała ciężko, nie tylko po walce, ale i po biegu tutaj. Adrenalina powoli z niej schodziła, a co za tym idzie, zaczęła jaśniej myśleć. Widzieć coś więcej niż wroga, którego trzeba szybko pokonać. Zobaczyła całą scenę umysłem i wiedziała już, bez rozmów, że jej domysły były prawdą.

Dr Lectera nie wzruszyło oddawanie strzałów. Od razu sprawdził puls policjanta. Dobrze wycelował, mężczyzna był martwy. Obejrzał się na Grahama. Ten nadal dychał, w jego brzuchu wciąż tkwił jego nóż.

- Clarice… - odezwał się, nienaturalnie spokojnie - …to jeszcze nie koniec kłopotów. Rozumiesz to?

Dziewczyna wstała i spojrzała na dwa ciała, na krew na ziemi i pomyślała o samochodzie, który był na zewnątrz. To wszystko dowody na jego zbrodnię…szybko spojrzała na zwłoki policjanta, na ślady drapania na jego twarzy. Drapała aż do krwi. Na szczęście on nie zdołał jej zadrapać.

To była już ich zbrodnia. Właśnie do niego dołączyła.

- Tak – odpowiedziała i spojrzała na niego – Trzeba się tego pozbyć.

„Tego”…to byli ludzie, więc czemu byli w jej oczach przeszkodami? Czy coś stało się z nią w ciągu tego biegu? A może w chwili, gdy zaatakowała policjanta? Nie, to nie czas na zastanawianie się nad tym. Trzeba ukryć dowody.

Dr Lecter zaczął przeszukiwać kieszenie policjanta. Znalazł kluczyki samochodowe dość szybko. Wydedukował, że obaj mężczyźni musieli czymś przyjechać. Musiał także szybko odwołać wszystkie spotkania z pacjentami na dzisiaj.

- Muszę zadzwonić do pacjentów. Clarice, nigdy cię o to nie pytałem, ale czy umiesz prowadzić samochód?

Dziewczyna wzięła się w garść.

- Ponad rok temu, w innym sierocińcu, dozorca mnie nauczył wraz z jego żoną. Ale od tamtej pory nie prowadziłam. Nigdy nie wyrobiłam prawa jazdy – odpowiedziała pośpiesznie.

- Nie szkodzi. Tego się nie zapomina, jak jazdy na rowerze – podał jej kluczyki – Później wytrę odciski. Ja pójdę zadzwonić do pacjentów, a ty przeparkuj samochód tej dwójki na tyły budynki. Z dala od wścibskich oczu.

Clarice natychmiast wybiegła z budynku, żeby wykonać polecenie. Wsiadła za kierownicę pierwszy raz od ponad roku, ale jakoś dała radę. Daleko nie miała. Po prostu przestawiła samochód na tyły budynku. To nie zajęło nawet minuty, zadanie było łatwe.

Gdy wróciła do środka, doktor nadal rozmawiał w swoim gabinecie. Była sama w korytarzu z dwoma ciałami. Postanowiła stać przy drzwiach, żeby upewnić, że żaden nadgorliwy pacjent, który nie odebrał telefonu, tu nie wejdzie, kiedy nagle uchwyciła coś kątem oka.

Ku jej przerażeniu, jedno z ciał zaczęło się ruszać. Ledwo, ale jednak. Poruszyło się ciało z nożem w brzuchu. On jęknął z bólu i otworzył oczy. Clarice zdała sobie sprawę, że dr Lecter nie zdążył go zabić. Nóż wciąż tkwiąc w brzuchu, zatrzymał krwawienie.

Ranny mężczyzna odwrócił głowę i napotkał jej wzrok. Widziała w jego oczach ból, cierpienie i strach. Przez chwilę stała jak sparaliżowana.

- Pomóż…mi… - mężczyzna wycharczał tak cicho, że ledwie go słyszała. A jednak jego błaganie o pomoc brzmiały w jej umyśle niczym dzwony.

Owo błaganie spowodowało ponowne kliknięcie. Myślenie ponownie się wyłączyło i rządził wyłącznie instynkt. Clarice podeszła do rannego i uklękła przy nim. Zobaczyła na jego twarzy przypływ nadziei. Wierzył, że przyszła mu pomóc.

Dziewczyna nie wiedziała, że tym mężczyzną był Will Graham. Nigdy go nie widziała, jedynie słyszała jego głos zza drzwi. A błaganie o pomoc było zbyt ciche i chrapliwe, żeby go rozpoznała, ale to nie miało żadnego znaczenia.

Nadzieja Grahama szybko zmieniła się w przerażenie i przeczucie nadchodzącej śmierci. Stało się to, gdy dziewczyna zamiast mu pomóc, wyjęła ostro nóż z jego brzucha. Krzyknął z bólu, zaskakując samego siebie, że w tym stanie jednak ma siły by krzyczeć z bólu. Ostatnie co zobaczył to twarz tej młodej dziewczyny, wyrażającą determinację. Jego ostatnią myślą było, że może Rozpruwaczów było dwóch.

Clarice bez wahania opuściła nóż. Ostrze wbiło się w klatkę piersiową tam, gdzie powinno być serce. Na wszelki wypadek jeszcze przekręciła. Wiedziała, że się udało, gdy jej ofiara wydała ostatnie tchnienie.

Przez kilka sekund nie puszczała rękojeści noża. Zanim dotarła do niej świadomość tego co zrobiła, usłyszała ten głos.

- Przyznaję, że na to liczyłem, ale nie tak szybko. Jak zwykle przerosłaś wszystkie moje oczekiwania, Clarice.

Dziewczyna uniosła wzrok i zobaczyła doktora, który przypatrywał się jej z uśmiechem na ustach. Potwór był szczęśliwy. Puściła w końcu rękojeść i wstała z podłogi. Nic jednak nie odrzekła. Nie wiedziała co miałaby powiedzieć.

- Musisz dużo sobie ułożyć w głowie. I pewnie masz dużo pytań i przysięgam, że będziesz miała na to czas, ale nie teraz. Czas nas nagli. Nikt już tu nie przyjdzie, odwołałem wszystkich pacjentów. Teraz ja przeniosę ciała do ich samochodu, a ty zmyj każdy ślad krwi na podłodze. Dasz radę?

Clarice pokiwała głową i mechanicznie zaczęła wykonywać polecenia i szukać, gdzie rozprysła się krew. Dr Lecter w tym czasie przeniósł najpierw ciało Grahama, a potem ciało policjanta. Wyniósł je tylnym wyjściem i wepchnął jedno do bagażnika, a drugie na podłogę pod tylnymi siedzeniami i okrył płachtą.

Gdy oboje skończyli, Dr Lecter podał Clarice coś do ręki, co ją zręcznie wybudziło z letargu.

- Po co mi one? – spytała, patrząc na kluczyki do samochodu doktora w dłoni.

- Weź moje auto i jedź do mojego domu. Tam na mnie poczekaj.

Clarice pomyślała o swoich zardzewiałych umiejętnościach prowadzenia samochodu i o pięknym Jaguarze Lectera.

- Mam prowadzić tę maszyną?! – spanikowała bardziej niż, gdy zdecydowała się zabić. Przeraziła się myślą choćby zarysowania tego luksusowego pojazdu.

- Dasz radę, najdroższa. Musisz się dostać w bezpieczne miejsce. Ja muszę pojechać tamtym wozem i gdzieś je porzucić razem ze zwłokami. A potem wrócę do ciebie taryfą. To trochę zajmie, bo najpierw oddalę się z tamtego miejsca. Zanim wrócę, będziesz miała czas, żeby pomyśleć.

Pocałował ją w policzek, a ona się nawet nie wzdrygnęła.

 

***

 

Clarice jechała tak wolno i ostrożnie, jakby od tego zależało bezpieczeństwo kraju. Wydawało się marnotrawstwem traktować ten mocny silnik w ten sposób, ale nie ryzykowała. Kilka razy na nią zatrąbiono, ale samochód dotarł cały do celu. Co prawda zaparkowała bardzo krzywo, ale to olała.

Gdy zamknęła za sobą drzwi tak dobrze już znanego domu, nogi przestały ją podtrzymywać i nastolatka usiadła na podłodze, opierając się plecami o drzwi.

Wiele myśli i uczuć się w niej kłębiły, w głowie był mętlik. Była pewna jednego. Była teraz zupełnie inną osobą niż rano, kiedy wybiegła z tego domostwa w stronę gabinetu dr Lectera.

Co prawda nie odbyła tej rozmowy, ale szczerze, wszystko co podejrzewała się potwierdziło, a nawet więcej. Akurat to, że mężczyzna, którego kochała okazał się seryjnym mordercą mniej ją szokowało niż jej własne reakcje i czyny. W przeciągu 5 minut stała się wspólniczką zbrodni najpierw go ratując, a potem popełniając zabójstwo (co prawda go tylko dobiła, ale nadal zabiła).

Te 5 minut…pokazało jej prawdę o jej uczuciach. Tak to wyglądało… A może i o samej sobie.

Siedziała pod drzwiami jakieś 40 minut, próbując pogodzić się z takim kim on był…kim ona była…kim oni byli. W końcu udało jej się podnieść. Poszła do salonu i ułożyła się na sofie, kontynuując tok swoich myśli.

Nie wiedziała ile tak leżała. Z odrętwienia przebudziło ją czyjeś chrząknięcie. Uniosła głowę i zobaczyła Hannibala Lectera, na drugim końcu pokoju. Mogła faktycznie nie usłyszeć jego kroków, ale żeby nie usłyszała nawet trzaśnięcia drzwi?

- Dr Lecter…

- Clarice…

Milczeli, patrząc sobie w oczy przez jakieś 10 sekund. Clarice postanowiła pierwsza przerwać ciszę. Postawiła na sprawy praktyczne.

- Co z ciałami?

- Porzuciłem je wraz z samochodem w ustronnym miejscu. Wytarłem także wszystkie odciski palców. Powinni ich odnaleźć najwcześniej jutro rano.

Pokiwała głową, przyswajając informacje. Postanowiła szybko coś dodać zanim doktor się odezwie.

- Domyśliłam się – rzekła wyraźnie i z mocą.

Jedyną widoczną reakcją Hannibala było lekkie uniesienie brwi. Najwidoczniej czekał na kontynuację.

- Domyśliłam się dzisiaj rano. Wszystko ułożyłam w całość. Postanowiłam więc z Panem porozmawiać i kiedy przybyłam…wiadomo jak to się potoczyło.

Niepokoił ją fakt, że tak łatwo godzi się z tym co zrobiła.

Dr Lecter podszedł i usiadł obok niej. Wziął ją za rękę. Nie musiał zmuszać jej by na niego spojrzała. Odważnie patrzyła mu w oczy, a nawet odruchowo przesunęła się bliżej niego. Nie bała się go. Właściwie to bardziej bała się własnych reakcji, ale obecność ukochanego obok bardzo ją uspokajała. Co pewnie też było dziwne, że relaksuje się przy mordercy…

- Pamiętasz co ci powiedziałem, gdy zastałem cię z nożem w ręku?

- Tak… Powiedziałeś, że liczyłeś na to, ale nie tak szybko.

- Bardziej miałem nadzieję. Nadzieję, że naprawdę jesteśmy bardziej podobni do siebie niż przypuszczaliśmy.

- Nasze gwiazdy…

Tak, to by wyjaśniało jej reakcję. Doktor jak zwykle miał rację i jak zwykle ona go zaskoczyła. Nie chciała sobie wyobrażać co by się stało, gdyby nie zdążyła na czas.

- Skoro teraz wiem, to opowiesz mi wszystko?

- Tak… cieszę się, że nigdzie nie uciekasz. Wolę, gdy jesteś ze mną z własnej woli.

Przypomniała sobie jego deklarację, gdy rzekł, że nie pozwoli jej odejść. Mogła sobie tylko wyobrażać co miał w planach, gdyby się go przeraziła. Na szczęście i nieszczęście tak nie było.

Chcąc mu pokazać po czyjej jest stronie, pochyliła się i go pocałowała prosto w usta. Ten odwzajemnił pocałunek i otoczył ją ramionami. Clarice tak to pochłonęło, że nie zauważyła kiedy Hannibal przygniótł ją plecami do sofy. Chciała jednak coś powiedzieć, więc spróbowała opanować namiętność i przerwała pocałunek.

- Wiesz, co jest niesamowite? – powinna użyć słowa straszne, ale do nich to nie pasowało – To, że prawda o tobie w ogóle mnie nie zdziwiła. Ale prawda o mnie już tak.

- Nie miałaś czasu, żeby dobrze poznać swoją nową osobowość – odpowiedział dr Lecter, patrząc na nią z góry i sunąc dłonią wzdłuż jej szyi – Nie obawiaj się. Pomogę ci, nic złego się z tobą nie dzieje. Jesteś wspaniała taka jaka jesteś – pocałował ją krótko w same usta – Wybacz jednak moje maniery. Nie zdążyłem ci podziękować.

- Za co? – zdziwiła się.

- Nie pamiętasz, Clarice? – uśmiechnął się, ukazując zęby – Możliwe, że uratowałaś mi dzisiaj życie.

Dziewczyna zaśmiała się cicho, przypominając sobie, że tak faktycznie było.

- Ty moje już uratowałeś. Więc jesteśmy kwita – pogłaskała go po policzku na chwilę zapominając o swoich rozterkach na swój temat – Cieszę się, że tu jesteś ze mną. Kocham cię, nie ważne co.

Dr Lecter wiedział, że ona teraz potrzebuje usłyszeć jego odpowiedź.

- Ja ciebie też.

Już nigdy nie miał być sam. Pomoże Clarice zaakceptować swoją ciemną stronę. Nie powinno to być zbyt trudne, patrząc na jej dzisiejsze czyny. Znalazł nie tylko partnerkę, ale i bratnią duszę.

Usiedli, ale nie wypuścili się z objęć.

- Opowiedz mi wszystko – poprosiła, rządna wiedzy – Wszystko czego nie widziałam.

- Jak sobie życzysz. Za rozwiązanie zagadki należy się nagroda… - doktor zerknął jednak na zegar i zmienił ton – Ale najpierw musimy zaplanować co zrobimy, gdy przyjdą.

Nie musiał jej wyjaśniać o czym mówi, zrozumiała. Niedługo policja zorientuje się, że dwóch ich ludzi zaginęło. Zaczną ich szukać i odkryją ciała. Jest wysoce prawdopodobne, że obaj, albo jeden z nich, opowiedział komuś swoje plany, że jadą do gabinetu dr Lectera. Na pewno przyjdą go więc przesłuchać. Trzeba było ustalić wersję wydarzeń.

- Jaki jest plan?

 

***

 

Następnego dnia dr Lecter nie zdążył nawet podać śniadania, a już usłyszał dzwonek do drzwi. Nie zdziwił się, gdy za na progu zobaczył dwóch śledczych, w tym jednego w mundurze.

- Dzień dobry – odezwał się mężczyzna bez munduru, stojący na przedzie i pokazujący legitymację – Nazywam się Jack Crowford, a to Agent Barker. Jesteśmy z FBI. Mielibyśmy do Pana kilka pytań. Czy możemy wejść, dr Lecter?

- Ależ oczywiście panowie. Proszę wejść.

Doktor zachowywał się bardzo uprzejmie. Swoim spokojem wzbudził zdziwienie obu agentów. Był bardziej opanowany niż wypadałoby w tej sytuacji. Dr Lecter poprowadził ich do salonu i poprosił by się rozgościli. Zapytał czy chcą się czegoś napić, ale obaj odmówili.

- Wie Pan, czemu tu jesteśmy? – zapytał Crowford. Było widać, że to on tu dowodził, a Barker był tu jako obstawa.

- Niestety nie, ale chętnie służę pomocą. Jeśli oczywiście jestem w stanie.

Jack próbował ukryć, że opanowanie i maniery doktora zrobiły na nim wrażenie. Nie wiedział co Graham widział w nim podejrzanego. Przypomniawszy sobie o przyjacielu, znów poczuł rozpacz, ale wziął się w garść i przeszedł do rzeczy.

- Niedawno rozmawiał Pan z moim przyjacielem. Na temat sprawy Rozpruwacza. Pamięta Pan?

- Ależ tak. Z Agentem Graham, jeśli dobrze pamiętam.

- Tak, to był agent Graham – dr Lecter zobaczył ból w oczach Crowforda, czym w ogóle się oczywiście nie przejął – Doktorze, Agent Graham został kilka godzin temu znaleziony…martwy.

Widać było, że mężczyzna cierpi, mówiąc to. Z całych sił zachowywał opanowanie, ale doktor widział jego załamanie.

- Och, przykro mi to słyszeć – dr Lecter przybrał wyćwiczony ton współczucia – Co się stało? Był jeszcze taki młody.

- Zabili go… - Crowford zaciskał pięść, aż zbielały knykcie.

- To okropne – doktor wiedział, że jego postawa bardzo zmniejsza ich podejrzliwość. Grał perfekcyjnie – Ale jak ja mógłbym pomóc?

- Doktorze Lecter, nie widział się Pan z nim wczoraj?

- Ależ skąd. Dlaczego miałbym?

- Will Graham ostatni raz był widziany, gdy jechał do pańskiego gabinetu. Chciał z Panem porozmawiać o śledztwie. Nie wiemy jednak czy chociaż dojechał na miejsce.

Dr Lecter zauważył, że Crowford w ogóle nie wspomniała o obstawie Willa. Widocznie śmierć tego drugiego o wiele mniej go obchodziła.

- Obawiam się Panowie, że nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością. Wczoraj zamknąłem gabinet wcześniej niż zwykle, nawet odwołałem pacjentów. Było to nagłe. Nie wiem więc, czy Agent Graham odwiedził mój gabinet, nie było mnie tam. A co dopiero gdzie udał się dalej.

Hannibal zobaczył błysk w oczach Crowforda. Wiedzieli, że odwołał wczoraj pacjentów. Sprawdzali, czy powie im prawdę.

- Dlaczego odwołał Pan pacjentów doktorze?

Pytali o alibi, ale normalny obywatel mógłby tego nie załapać. Dr Lecter wiedział co myślą. Will jedzie do niego i znika. Doktor nagle odwołuje pacjentów i znika, a rano znajdują zwłoki. Chcą wiedzieć, gdzie był doktor, gdy Graham był najpewniej zabijany.

Dr Lecter przybrał pozę zakłopotania.

- To trochę krępujące. Widzą Panowie, gdyby ktoś się dowiedział, nie tylko ja miałbym kłopoty…nie zamierzam jednak okłamywać stróżów prawa. Jak miałbym to…

- Jeśli chodzi o jakiegoś pacjenta, to nie musi Pan bez nakazów wyjawiać tajemnicy lekarskiej.

- Och, nie. Nie chodzi o pacjenta. To sprawa prywatna, ale bardzo…delikatnej wagi.

To zdanie było umówionym znakiem. Ten dialog był już wcześniej ćwiczony. Każdy miał rolę do odegrania.

Usłyszawszy swój „znak”, Clarice weszła do salonu.

- Kochanie, jestem głodna.

Oczy obu gości rozszerzyły się na jej widok. Clarice specjalnie ubrała najbardziej kusą, jak najwięcej odsłaniającą koszulkę nocną jaką posiadała. Mrużyła oczy w uroczy sposób, jakby dopiero co się przebudziła.

- Moja droga nie teraz. Mamy gości. Włóż coś na siebie.

- Nie chce mi się! – fuknęła niczym obrażony kotek – Jestem głodna!

- W kuchni już wszystko gotowe. Musisz sobie tylko nałożyć.

- Niech będzie! – dziewczyna nie obdarzyła gości nawet spojrzeniem i wyszła.

Dr Lecter dotknął ręką twarzy, żeby ukryć udawany wyraz zmieszania. Jej gra wyszła idealnie, teraz on musi to podsumować.

- Zanim pomyślą Panowie o mnie źle, doskonale zdaje sobie sprawę jakie to niemądre tracić głowę dla nastolatki. Clarice ma dopiero 18 lat… nie rozumie powagi pewnych sytuacji. Utrzymujemy nasz związek w tajemnicy, bo Clarice mieszka w sierocińcu gdzie są wysokie morale. Nie chcę by miała przeze mnie kłopoty. Jednak czasami zdarza jej się…przesadzać. I gdy wczoraj do mnie stąd zadzwoniła…straciłem głowę, tak się martwiłem. Rzuciłem wszystko i pojechałem do niej. Na szczęście przesadziła, ale i tak się cieszę, że na mnie liczy…

Paplał i paplał według planu. Widząc twarze rozmówców wiedział, że się udało, obaj się nabrali. Nawet nie poprosili o szczegółowe wyjaśnienie sytuacji. Plan polegał na tym, żeby doktor wyszedł na zakochanego, starego bałwana, który jest zaślepiony młodością durnej trzpiotki, która ma go gdzieś i tylko wykorzystuje. Chciał wywołać u niech kpinę bądź współczucie. Nie podejrzewali by idioty o serię morderstw. Morderca był nieludzki, musiał więc pokazać jak on sam był żałośnie ludzki.

- Rozumiem, doktorze. Rozumiem – Crowfordowi wyraźnie było mu go żal, ale Barker nie potrafił ukryć drwiny.

Udało się. Zapomnieli o jakichkolwiek podejrzeniach. Teraz był tylko biednym głupcem w ich oczach. Już wolał to. Dr Lecter wiedział, że gdyby Crowford się postarał mógłby dostać nakaz przeszukania (na areszt było za mało dowodów). A wtedy mogłoby być źle.

Niewiele mieli po tym pytań. Właściwie to czuli się niezręcznie i chcieli szybko wyjść. Dr Lecter udawał, że podziela ich uczucia i odprowadził ich do drzwi.

- Gdybyście mieli do mnie jeszcze jakieś pytania, chętnie służę pomocą.

Gdy zamknął za nimi drzwi, twarz doktora zmieniła się diametralnie. Zmieniła się w spokojną wyższość, usta utworzyły okrutny uśmiech, a oczy rozbłysły czerwonym blaskiem.

Nie minęło dużo czasu, a poczuł jak obejmują go od tyłu delikatne, ale silne ramiona. Wróciła Clarice, a jej wyraz twarzy był identyczny jak u niego.

Hannibal był pod wrażeniem, a jednocześnie było mu żal tych głupców, którzy pod przykrywką gry nie widzieli tego cudu jakim była ta dziewczyna.

- Udało się.

To nie było z jej strony pytanie. Dr Lecter położył dłoń na jej dłoni, odwrócił się i pocałował ją w czoło.

- Tak…udało się. Dziękuję, Clarice.

Agenci FBI już nie wrócili.

Teczka Rozpruwacza trafiła do szuflady z nierozwiązanymi sprawami, a śmierć Willa Grahama nie została wyjaśniona.

 

***

 

Koniec roku szkolnego oznaczał dla Clarice o wiele więcej niż dla jej rówieśników. Przyszła odebrać dyplom, ale świętowanie czy żegnanie się nie miało dla niej żadnego znaczenia. I tak z nikim się nie przyjaźniła. Wyszła, gdy tylko mogła. Skierowała swe kroki na parking szkolny i czekała.

- Clarice!

Ktoś z tyłu zawołał ją po imieniu. Odwróciła się zobaczyła biegnącą ku niej Joan.

- Czemu tak szybko wyszłaś?

- Czekam na kogoś. I przepraszam, zapomniałam się pożegnać – odruchowo ją szybko przytuliła i puściła.

- Myślałam, że może…

- Chciałabym ci podziękować za wszystko i życzyć powodzenia – było to absolutnie szczere – Możemy się już nigdy nie zobaczyć, więc chcę, żebyś wiedziała, że życzę ci jak najlepiej.

W tym momencie do jej uszu doszedł dźwięk silnika. Odwróciła się z uśmiechem i zobaczyła najeżdżającego Jaguara. Widziała, że wszystkie nastolatki, które go dostrzegły, patrzyły na tą piękną maszynę ze zdziwieniem i podziwem.

- To po mnie – uśmiechnęła się, gdy zobaczyła szok na twarzy Joan. Dziewczyna chyba nie mogła się pozbierać – Mój tajemniczy „chłopak”. A raczej mężczyzna – dotknęła ręki koleżanki na pożegnanie – Żegnaj Joan.

Bez wahania wsiadła na siedzenie pasażera. Kątem oka zauważyła zszokowanych ludzi, a nawet nauczycieli, którzy po uroczystości wychodzili z budynki i widzieli ją jak wsiada do ociekającego pieniędzmi Jaguara.

- Gratuluję ukończenia szkoły.

Dr Lecter pocałował ją w kącik ust, czym wprawił ją w jeszcze lepszy humor.

- Dziękuję. Została tylko jedna rzecz i możemy świętować.

- Racja. Jeszcze musimy drugą placówkę zszokować.

Kilka minut później, Hannibal zaparkował pod luterańskim sierocińcem. Clarice, nie mogąc się doczekać, żeby stąd odejść, już załatwiła wszystkie formalności oraz spakowała swoje rzeczy.

Krótki spacer ich obojga do jej pokoju i z powrotem wywołał spore zamieszanie. Dzieciaki się na nich gapili, a pracownicy mieli szczęki na ziemi. Nikt z dorosłych nie mógł jej jednak niczego powiedzieć. Oficjalnie już nie była pod ich opieką.

Dr Lecter wziął jej bagaże, nie mógł pozwolić by sama to dźwigała. Nie było zresztą tego dużo. Clarice natomiast nie mogła przestać się uśmiechać, kiedy widziała reakcje na ich widok. Dni w ukryciu dobiegły końca. Jej marzenie by mogli być razem publicznie, zaczęło się spełniać.

Na zewnątrz zebrała się gromada małych chłopców, zachwyconymi cudem motoryzacji, jaki pierwszy raz w życiu zobaczyli. Dr Lecter musiał przechodzić pomiędzy nimi, żeby zapakować rzeczy dziewczyny do bagażnika.

Gdy odjeżdżali, Clarice się nawet nie obejrzała. Dom dziecka nie miał dla niej znaczenia. To nie był pierwszy ośrodek, w którym mieszkała. Przeszła przez kilka domów dziecka i z czasem stały się mniej smutne, a bardziej irytujące.

Gdy jakiś czas później dr Lecter zajechał pod swój dom, od dziś ich dom, Clarice nie wysiadła od razu. Hannibal okrążył samochód i otworzył dla niej drzwi. Gdy wyciągnął rękę, chcąc pomóc jej wysiąść, posłał jej bardzo rzadki, ciepły uśmiech.

- Witaj w domu, Clarice.

Tak…nareszcie była w domu.

 

***

 

Towarzystwo było zachwycone, gdy ich przyjaciel, dr Hannibal Lecter, zaprosił ich na swoje kolejne legendarne przyjęcie i to w tak krótkim odstępie czasu od poprzedniego. Byli jednak bardzo zaskoczeni, gdy drzwi zamiast gospodarza, otwierała im nieznajoma, piękna i bardzo młoda dama. Witała ich uprzejmie i zapraszała do środka.

Dopiero, gdy przyszli wszyscy, jedna z zaproszonych dam nie mogła już dłużej powstrzymać ciekawości, a jako że doktor nie mówił nic sam z siebie, postanowiła podjąć temat.

- Hannibal, przedstawisz nam ową młodą pannę. Chyba nie miałyśmy przyjemności.

Wszyscy w duchu odetchnęli z ulgą, że ktoś w końcu o to zapytał. Sami chcieli wiedzieć. Hannibal natomiast odwlekał ten moment, ponieważ widział, że Clarice czerpie złośliwą przyjemność z tego, że jego dystyngowani znajomi niemal podskakują na krzesłach zastanawiając się kim ona jest.

- Ależ oczywiście. To moi drodzy jest Clarice Starling. Moja narzeczona.

Clarice musiał ugryźć się w wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem na tą zbiorą reakcję. Potoczyła lawina pytań. Jak się poznali i kiedy. Czemu wcześniej jej nie przedstawił i tak dalej. Pozwalała Hannibalowi odpowiadać, ale głównie dlatego, że dopiero uczyła się sztuki udawania damy i obawiała się, że palnie coś, przez co wypadnie z roli. Ciekawe, że każdy miał tyle manier, żeby nie wspomnieć o widocznej różnicy wieku.

- Kiedy planujecie ślub?

- W przyszłym miesiącu. Nie będzie jednak kościelny, żadne z nas nie jest religijne.

Clarice znowu zdławiła chichot. Coś czuła, że Hannibal mógłby wziąć ślub w kościele, ale jakimś zrujnowanym. Tylko, że nie było opcji żeby jej ślub odbył się w ruinach…

Na szczęście dla gości, każdy był uprzejmy dla Clarice. Żadnych podtekstów czy niepotrzebnych uwag, a nawet złego tonu. Hannibal bardzo był na to czuły. Gdyby coś spostrzegł, ten ktoś znalazłby się w menu następnego spotkania. Dziewczyna jednak jak na pierwszy „aktorski występ” poradziła sobie bardzo dobrze. Na kilku osobach zrobiła wyraźnie wrażenie.

- Zaproszenia przyjdą w swoim czasie. A teraz przyszedł czas na danie główne.

Hannibal i Clarice wymienili krótkie spojrzenia. Nikt tego nie zauważył.

Gdy skończyło się zachwalanie jedzenia, picia i dekoracji, a nawet kreacji nowej gospodyni, ktoś powiedział.

- Słyszeliście, że zaginął profesor Travis? Znał go Pan, doktorze?

- Bardzo słabo. Spotkałem go może ze dwa razy.

- Kim jest profesor Travis? – spytała Clarice, specjalnie zwracając uwagę, żeby nie użyć słowa „był”.

- Profesorem biologii. Raz wpłacił darowiznę na nasze towarzystwo operowe.

- Darowizną bym tego nie nazwał – odezwał starszy jegomość – Bardzo skąpy człowiek. A jego teorie zahaczają bardziej o fantastykę niż o naukę.

- Nikt go nigdy nie wziął na poważnie, więc nie ma się o co denerwować.

Dr Lecter uśmiechnął się, wiedząc, że profesor Travis był tu dziś z nimi. Wziął swój kieliszek wina i razem z Clarice unieśli je w swoją stronę na znak toastu. Uśmiechnęli się przypominając sobie swoją pierwszą (planowaną) wspólną zbrodnię.

Musimy się teraz powoli wycofać. Jeśli gospodarze zauważą, że byli tu niezaproszeni goście, będziemy zgubieni. W końcu tych dwoje jest idealnie dobranymi drapieżnikami, a my… nie chcemy być ich ofiarami.

niedziela, 29 listopada 2020

Niektóre z naszych gwiazd... - Epilog - Na zawsze

 

Dźwięk pięciu strzałów pod rząd rozległ się echem po zalesionej i pustej przestrzeni. Clarice przeładowała ostatnią partię nabojów do ćwiczeń i ją także wystrzeliła. Wszystkie trafiły idealnie w cel. A owym celem była własnoręcznie wykonana tarcza, którą Clarice zrobiła, żeby lepiej ćwiczyć strzelanie.

Posługiwanie się bronią było jej główną umiejętnością zarówno w ataku i w obronie. I mimo że od czasów akademii była w tym prawie że doskonała, nigdy nie przestała ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy.

Clarice Lecter uznała, że treningu wystarczy na dziś, przedarła się więc przez krzaki, żeby z powrotem trafić na leśny szlak. I gdy już to zrobiła zaczęła ostatni etap ćwiczeń, czyli pobiegła w stronę domu.

Od trzech lat mieszkała w Buenos Aires. Przeprowadziła się tu wraz z rodziną niedługo po urodzeniu synka, który miesiąc temu skończył trzy latka. Hannibal znalazł im dom na obrzeżach miasta. Zdecydowanie bliżej mieli do ciepłego, leśnego zacisza niż do gwarnego miasta. Ale jako, że jej mąż i ona sama mieli zamiłowanie do szybkich aut, podróż do cywilizacji nie było znów taka długa i męcząca.

Jej zwykłe miejsce, gdzie trenowała swoje umiejętności strzeleckie znajdowało się jakieś 20 minut joggingu od domu. Wbiegła na teren domostwa swoją zwykłą trasą, czyli nie przez bramę główną, a przez bramkę znajdującą się na tyłach ich podwórza.

Kiedy tylko dotarła, w jej myślach pierwszeństwo miała butelka wody. Jednakże zapomniała o niej na chwilę, gdy przeszła przez furtkę i zobaczyła co się dzieje na podwórzu. Zawsze na takie widoki, w jej sercu wręcz wylewała się miłość.

Hannah, ich pies, czarna jak noc mieszanka cocker spaniela z jakimś ulicznym kundelkiem, dreptała z nosem przy ziemi po trawniku, a za nią skradała się obecnie już dziesięcioletnia Claire. Jej brat, Hanni siedział schowany na krzakiem, na który jego matka miała dobry widok.

W ogóle szybko się zorientowano, że nie da się na obu facetów w domu mówić „Hannibal”. Żeby ich rozróżnić, Clarice spontanicznie zaczęła nazywać synka „Hanni”, co brzmiało jak pieszczotliwe określenie z angielskiego „Honey”. Zakładała jednak, że jej syn jak podrośnie nie będzie chciał być tak nazywany.

Obecnie dzieci miały rozrywkę w trenowaniu ich suczki. Gdy dzieci nauczyły psa podstawowych sztuczek, postanowiły pójść krok dalej i nauczyć ją tropienia. Jedno z nich dawało psu rzecz do powąchania należąco do tego drugiego, które w tym samym czasie się chowało. Tą rzeczą mogła być skarpetka albo szaliczek. A następnie kazali psu szukać.

Hannah powęszyła jeszcze chwilę, po czym z psim szczęknięciem triumfu wlazła za krzak i znalazła chłopca. Chłopiec nagrodził ją ciastkiem dla psów w kształcie kostki.

- Widzę, że szkolenie się udało – powiedziała na przywitanie, na co jej dzieci uniosły wzrok.

- Mamo, wróciłaś. Jak było? – spytała Claire podbiegając do niej, a za nią dreptał Hanni.

- Dziś doskonale. Ani razu nie chybiłam.

Patrząc na dwójkę swych dzieci pomyślała, że genetyka jest przerażająca. Gdy Claire z wyglądu (poza kolorem oczu) była jej kopią to natomiast Hanni miał z wyglądu praktycznie nic po niej. Wyglądał jak młodsza kopia swojego ojca. Lynn raz nawet żartowała przez telefon słysząc jej opowieści, że może ona powinna zrobić test DNA, żeby upewnić się, że jest jej synem.

Był tylko jeden problem na przyszłość. Hanni urodził się z sześcioma palcami u lewej dłoni, jak jego ojciec. Dr Lecter powiedział, że mimo iż amputował dodatkowy palec, wadliwy gen u niego pozostał i najwidoczniej przekazał go synowi. Był to zbyt charakterystyczny znak i mieli plan, by Hanni sam zdecydował jak podrośnie, czy chce tak zostać czy przeprowadzić operację.

Z charakterem było u niego tak samo. Gdy u Claire był on mieszany, tak Hanni ujawnił wyłącznie charakter ojca, a nawet czasem było widać u nich te same gesty. Oczywiście szybko się okazało, że zarówno jak u siostry, jego zmysły są nadludzko rozwinięte. Umysłowo też jak Claire rozwijał o wiele szybciej niż inne dzieci. Tym razem przy drugim dziecku Clarice wiedziała już czego się spodziewać i nie dziwiło jej to.

Nie wiedziała tylko, czy tak jak u Claire, u Hanni’ego pojawią się te same…skłonności co u reszty członków rodziny. Była jednak pewna, że tak będzie, a gdy spytała męża o opinię, zgodził się z nią. Hanni był jak oni i kiedyś też… Cóż w każdym razie nie zamierzała znów popełnić błędu jak przy Claire, że ich córka sama poznała o nich prawdę. Chciała żeby tym razem powiedzieli sami prawdę swojemu synowi, kiedy uznają, że już nadszedł czas. Patrząc na przykład Claire, miało to nastąpić wkrótce. Chyba, że jego siostra sama coś chlapnie.

Właśnie. Od dnia narodzin chłopca jego siostra była w niego zapatrzona i stała się wzorem starszej siostry. Ciągle mówiła, że będzie go chronić i nauczy wszystkiego co wie, co w sumie wprowadziła szybko w czyn.

- Gdzie jest tata? – spytała je, jednocześnie się rozglądając. Ujrzała go tuż przed tym jak usłyszała odpowiedź chłopca.

- Tata coś czyta na werandzie – mówił bez śladu dziecięcego akcentu.

- Dobrze, nie będę wam przeszkadzać. Tresujcie dalej Hannah.

Spacerowym krokiem poszła w stronę domostwa. Weszła na werandę. Hannibal siedział odwrócony do niej tyłem, pochłonięty swoją lekturą. Clarice podeszła do niego i pocałowała w policzek.

- Witaj z powrotem – odłożył książkę na boczny stolik. Wiedziała, że go nie zaskoczyła. Wyczuł ją pewnie, jak zwykle – Jak trening?

- Nie tak satysfakcjonujący jak strzelanie do żywych, ale może być. Wezmę prysznic i wychodzimy?

- Tak, według planu. Dopilnuję dzieci. Jak ciebie nie było, dzwoniła Ardelia. Prosiła byś odzwoniła.

- Zrobię to jak wrócimy. Pewnie chodzi o szczegóły jej przyjazdu. Może poczekać.

Ardelia miała odwiedzić ich w przyszłym tygodniu. Lynn też o tym myślała. Miała dać znać czy dołączy.

Hannibal westchnął, gdy Clarice zniknęła wewnątrz ich domu.  Nie oczekiwał z przyjemnością tej wizyty ze względu na to, co obiecał zrobić. Kolejne nudne zadanie. Nie było nic gorszego niż nuda.

- Claire, Hanni! – zawołał wstając z krzesła – Szykujcie się. Wychodzimy.

 

***

 

Z boku pewnie tworzyli obraz zwykłej rodziny. Ojciec niosący kosz z zakupami spożywczymi. Przy jego boku matka prowadząca małego synka za rączkę. A przed nimi starsza córeczka prowadząca pieska na smyczy. Przykład modelowej rodziny tych czasów. Hannibal wiedział, że lepszej maski nie mogli nałożyć. Z założenia byli zwyczajni…i zupełnie niewinni.

Obecnie różnica wieku między nim a Clarice nie rzucała się tak bardzo w oczy jak przed laty. Głównie dlatego, że dr Lecter wyglądał młodziej niż by wskazywał jego wiek, po części przez operacje plastyczne, które miały nieco zmienić jego wygląd po ucieczce z więzienia.

- Co zostało do kupienia? – spytała Clarice.

- Wino i trufle. Mają ich dzisiaj świeżą dostawę.

- Super, dawno nie było. Skocz po nie, a ja pójdę po wino. Które?

- Chianti będzie najlepiej pasowało do dzisiejszego obiadu.

- Robi się. Hanni, Claire chcecie iść z nami, czy zostaniecie tutaj?

Żeby móc kupować te specyficzne i drogie produkty, które Hannibal uwielbiał ( i wciągnął żonę w swoją kuchnię dla bogaczy, była za dobra by ją odpuścić), musieli oczywiście znaleźć niszowe sklepy, które nie były sieciówkami, a sprzedawały jakościowe idealne rzeczy i ekstrawaganckie. Udało im się znaleźć odpowiednią aleję zapełnioną akurat sklepami w ich guście. Byli tu już stałymi klientami. Na rękę było im, że dosłownie po drogiej stronie alei był plac zabaw. Oczywiście Claire i Hanni nie znajdowali tam rozrywki, ale przestrzeń była na tyle duża, że mogli tam oddawać jedynej zwykłej rozrywce jaka bawiła ich dzieci, czyli zabawami z psem Hannah.

- Zostaniemy tutaj – powiedział Hanni zbyt poważnym tonem jak na małe dziecko.

- Hannah nadal ma problemy węszyć, gdy wokół jest dużo ludzi. Musi ćwiczyć – dodała rzeczowo Claire.

- W porządku, tylko nie oddalajcie się nigdzie sami. Claire pilnuj brata.

Clarice musiał się przejść kawałek, ale sklep do którego wchodził Hannibal był dosłownie naprzeciwko placu. Wolał być w pobliżu, gdyby jakiś nadgorliwy glina miał patrol i zobaczył dzieci bez opieki. Nie miałby pojęcia, że one nie są takie zwykłe. Oboje mają nadludzkie zmysły. A Claire już od dawna nosiła na zewnątrz jedynie długie rękawy, bez względu na upał, żeby ukrywać w nich nóż, który dostała od ojca na urodziny. Mała zrobi wszystko by ochronić brata.

Hannibal kupił trufle. Był zadowolony, świeża dostawa przybyła punktualnie. Właśnie wyszedł ze sklepu, gdy…

…nagle poczuł niepokój. Jego nos zwęszył zagrożenie. Instynkt wołał, że coś jest nie tak.

Szybko odszukał wzrokiem dzieci. Claire i Hanni byli zajęci swoją suczką, wszystko było w porządku. Zaczął się uważnie rozglądać i szybko dostrzegł to, co go zaalarmowało.

Na brzegu placu zabaw stał mężczyzna, na oko obcokrajowiec jak on, po trzydziestce. Facet miał w dłoni aparat fotograficzny, widać że profesjonalny.  A obiektyw był skierowany na… Claire i Hanni’ego.

Coś błysnęło. Mężczyzna zrobił im zdjęcie. Gość opuścił nieco aparat i dr Lecter mógł zobaczyć jego twarz. Z daleko potrafił poznać to spojrzenie pełne chorej rządzy. Już je widywał. Na przykład u świętej pamięci Masona Vergera. On też miał takie błyski w swoich ślepiach, gdy patrzył na dzieci.

Hannibal wiedział jak to jest chcieć zabić. Czasem chęć była podsycana logiką, czasami irytacją, rzadko wściekłością, ale zdarzało się. Nigdy jednak, nigdy nie czuł takiej rządzy mordu, jak w tej chwili. Nawet gdy zabijał Grutasa, czuł w połowie rozpacz. Ale teraz…czerwień w barwie krwi była wszystkim co widział. Ten mężczyzna zginie w bólu jakiego nie znał. Nie ważne czy planuje coś zrobić, czy tylko robi zdjęcia. Śmiał spojrzeć na jego dzieci…nie daruje.

- Hannibal? – otrząsnął go głos Clarice, która zjawiła się przy jego boku. Jej spokojny wyraz twarzy zmienił się, gdy napotkała jego wzrok. W sekundę jej postawa się zmieniła. Z pani domu zmieniła się w wojownika – Gdzie?

Gdzie jest niebezpieczeństwo? – to miała na myśli. Działała szybko. Hannibal wskazał jej mężczyznę z aparatem, który robił następne zdjęcie. Clarice potrzebowała tylko chwili by zrozumieć.

- Ja czy ty? – zadała tylko to pytanie.

- Ja – odpowiedział – Idź do dzieci i zabierz je do auta. Kiedy odejdziecie, ja pójdę za nim.

Oboje rozumowali w identyczny sposób. Jeżeli skurwiel jest tylko po zdjęcia i żeby sobie popatrzeć, to gdy Clarice zabierze dzieci, to albo skupi się na innych dzieciach albo sobie pójdzie, a Hannibal za nim. Jeżeli jednak mężczyzna ma w planach coś więcej niż sobie popatrzeć może albo odejść, albo podążyć za nimi. Dlatego to Clarice miała zabrać dzieci, w razie czego obecność kobiety go raczej nie spłoszy, jeśli będzie chciał ich śledzić.

Dr Lecter oddał jej zakupy, a sam poszedł obserwować cel z bezpiecznej odległości. Clarice podeszła szybko do dzieci. Coś do nich powiedziała. Claire i Hanni pokiwali na to głową, z powrotem wzięły Hannah na smycz i razem odeszli.

Dr Lecter obserwował swój cel. Mężczyzna był wyraźnie rozczarowany, że matka zabiera stąd dzieci. Zrobił w ich stronę trzy kroki. Hannibal już był pewien, że mężczyzna zamierza śledzić jego rodzinę, lecz wtem ten się zatrzymał. Poklepał się po kieszeniach płaszcza jakby czegoś szukał. Nie mogąc znaleźć tego, czego szukał, na jego twarz pojawił się grymas złości. Mężczyzna przeklął soczyście po hiszpańsku. Gwałtownie odwrócił się i zaczął szybko iść w przeciwnym kierunku. Tylko raz obejrzał się do tyłu, z żalem oglądając oddalających się Claire i Hanni’ego.

Mężczyzna nie zauważył, że minął kogoś ukrytego w cieniu. Dr Lecter wyszedł zza drzewa i podążył za mężczyzną.

- Amator – mruknął do siebie pod nosem, domyślając się, co się przed chwilą działo – Tylko głupiec zapomina narzędzi.

Śledził go przez kilka minut. Szli główną ulicą, o tej porze dość zaludnioną. Ale tłum nie utrudniał Lecterowi śledzenia. Nie spuszczał wzroku ze swojego celu, nie ważne jak wiele osób go mijało, lub zagradzało drogę. Trzymał się w bezpiecznej odległości.

Nie trwało to długo. Mężczyzna doprowadził go do bloku mieszkalnego, nieco zapuszczonego. Zanim jednak cel wszedł do środka, otworzył i zajrzał do jednego z samochodów stojących pod blokiem. Wyjął z niego małą paczkę, ponownie zaklął i wszedł do bloku.

Dr Lecter przyjrzał się autu i zapamiętał numer rejestracyjny oraz markę. Zauważył, że mężczyzna wszedł do budynku bez używania klucza. Podszedł więc i sprawdził. Zamek był zepsuty, każdy mógł wejść. Doktor wszedł na klatkę schodową i poszedł za odgłosem kroków.

Mężczyzna mieszkał na 4 piętrze. Hannibal zdążył zauważyć pod którym numerem. Gdy jego cel zniknął za drzwiami, dr Lecter szybko zszedł na dół. Już wcześniej zauważył, że blok miał domofon. Również wyglądał na zepsuty, lecz każdy numer był opatrzony nazwiskiem. Istniało ryzyko, że nazwisko pod numerem mieszkania jego przyszłej ofiary należało do poprzedniego lokatora i nazwiska nie zmieniono, albo inne możliwości, które rozważał. O budynek nie dbano, pewnie o nazwiska przy domofonie także. Jednakże to co tam znalazł, dało mu do myślenia, że o ten aspekt akurat dbano. Nazwisko pod tym numerem było angielskie, a cała reszta hiszpańskie.

Zostało teraz dołączyć do rodziny i ułożyć plan.

 

***

 

- Przyjedziecie zgodnie z planem?

- Tak, Henry chce poznać moich przyjaciół, Emmetta i Lindsay…jestem pewna, że WAS się nie spodziewa.

Clarice rozmawiała przez telefon z Ardelią. Zadzwoniła do niej od razu, gdy wrócili z zakupów. Hannibal gotował, a Claire i Hanni uczyli się materiału, który im zadali.

Henry był mężem Ardelii. Byli praktycznie nowożeńcami. Poznali się w biurze, on także pracował dla FBI. Chodzili ze sobą zaledwie pół roku, kiedy doszło do oświadczyn i Ardelia się zgodziła. Dziś nie nazywała się już Mapp, a Clarke.

Will Graham, którym się opiekowała po upośledzeniu, zmarł półtora roku temu. Alkohol.

- Wiąże z wami nadzieje – kontynuowała Ardelia pod drugiej stronie słuchawki - Już poznał Lynn i Damiena i wiadomo co pomyślał.

- Poznałaś ich ze sobą? Pewnie gapił się na Lynn.

- Taa. Z jednej strony mu się nie dziwię, kobieta nie zna wstydu jeśli chodzi o ciuchy, ale z drugiej strony…w domu dostał niezły ochrzan.

- Wyobrażam sobie. Poznał ich, a nie przedstawiałaś mu reszty?

- Przedstawiałam. Ala i Irene widział raz. Jest agentem federalnym, a przestraszył się Ala. A jeśli chodzi o Victora i Alexa…czuł się przy nich niekomfortowo. Chyba udawał przy mnie, że ich toleruje.

- Nie martw się – powiedziała Clarice – Naprawimy go.

Był powód dla którego Ardelia przyjeżdżała do nich z wizytą wraz z mężem. Chciała by Henry przeszedł przez tą samą terapię co ona. Chciała idealnego męża, który będzie podzielał jej pragnienie szczęścia i chronienia rodziny Lecterów. Dr Lecter nie chciał tego robić. Wiadomo, że nudy nienawidził najbardziej na świecie, a jego „prania mózgu” takie mu się wydawały wobec zwykłych ludzi. Clarice jednak go przekonała. Kolejny agent po ich stronie oznacza lepszą ochronę. Poza tym wiadomo kto rządzi w małżeństwie, Hannibal nie miał wiele do gadania.

- Wiem – odpowiedziała – Nie mogę się doczekać. A nawiasem mówiąc, chciałam wam powiedzieć, że pozostali też jadą. Już potwierdzili. Uznali, że im nas więcej tym łatwiej będzie Henry’ego obezwładnić, gdy zda sobie sprawę kim jesteście.

U dzieciaków przez trzy lata trochę się zmieniło. Lynn, gdy urodził się Hanni, sama była już w ciąży, ale nie wiedziała wtedy jeszcze. Urodziła drugiego syna. Dali mu na imię Justin. Ich wahanie w kwestii przyjazdu było spowodowane wiekiem chłopca i pytaniem, czy dobrze zniesie podróż samolotem. Ale wszystko wskazywało na to, że tak.

Al I Irene nadal mieszkali obok. U nich było bez zmian. Ich córka Victoria rosła kwitnąco. I coraz bardziej widać było w niej diabelski charakter ojca i wujka. Matka miała z obojgiem mnóstwo kłopotów.

A Alex i Victor także trzymali się blisko pozostałych, mieszkanie obok wiadomo. Pobrali się rok wcześniej w Kanadzie, gdzie wykonywali zlecenie na zlikwidowanie pewnego zbyt rzucającego się w oczy zabójcy. Przyrzekli sobie, że gdy w ich stanie zalegalizują małżeństwa homoseksualne, to wtedy odnowią śluby nawet jakby byli bardzo starzy (zlecenie wykonywali jak zwykle wszyscy razem, więc cała rodzinka była na ślubie. Dzieci wtenczas były pod opieką niani, którą zatrudniała Margot do swojego syna). Pozostała czwórka pytała, czy chłopaki nie chcą sami mieć dzieci. Adopcja w tych czasach dla nich byłaby trudna, ale byli gotowi im pomóc, mieli spore środki, w tym nielegalne. Irene i Lynn powiedziały nawet, że jeśli oni chcą by ich dziecko było spokrewnione z którymś z nich, każda z nich jest gotowa zostać surogatką. Obu mężczyzn wzruszyła ta deklaracja, ale powiedzieli, że na razie nie chcą mieć dzieci i możliwe, że nigdy nie będą chcieli. Dobrze im w byciu wujkami. Lecz będą o tym pamiętali, gdyby zmienili zdanie.

Dzięki ich nielegalnym biznesom, zbierali małą fortunę, którą zamierzali wykorzystać na budowę posiadłości, w której mogłyby żyć trzy rodziny.

- To wspaniale, że przyjadą – odrzekła Clarice z uśmiechem – Claire się ucieszy, że zobaczy Ericka i Victorię. Małego Justina nawet nie zna.

- No i Hanni nie zna ich za dobrze. To dobra okazja.

- Owszem. Słuchaj, Ardelio… - Clarice zmieniła ton głosu. Przyjacielska pogawędka się skończyła. Doktorowa przemówiła - …Jest ktoś, kogo chcemy…przyjąć na kolację. Mamy numer rejestracyjny jego samochodu, obecny adres i możliwe nazwisko, ale tu nie jesteśmy pewni. Mogłabyś czegoś się o nim dowiedzieć? Wątpliwe by pochodził z Argentyny.

- Podaj te dane – powiedziała kobieta tonem robota – Zobaczę co znajdę w naszej bazie danych.

Clarice podała jej rysopis, adres oraz numer rejestracyjny wozu, które wcześniej podał jej mąż, w drodze do domu. Na koniec dodała.

- Istnieje możliwość, że ma na nazwisko Vale. Lub ma coś wspólnego z kimś o tym nazwisku.

- Dam ci znać.

 

***

 

Ardelii Clarke, z domu Mapp, nie potrzeba było wiele czasu. Była weteranem w swoim fachu. Oddzwoniła następnego dnia.

- Może nie jestem geniuszem, ale chyba już wiem o co wam tam chodzi – powiedziała zamiast powitania.

- Co masz? – spytała Clarice, z ciekawością.

- Facet faktycznie nazywa się Vale. Dokładnie Glen Vale. Przynajmniej na to imię jest zarejestrowany samochód i adres też się zgadza. Widziałam jego zdjęcie, pasuje do opisu. I faktycznie po sprawie wyemigrował do Argentyny.

- Jakiej sprawie? I skąd w bazie jego zdjęcie?

- Uważaj, to będzie dobre. Vale pochodzi z Anglii, mieszkał w stolicy z żoną, dopóki nie wybuchła afera. W ich sąsiedztwie zaginęła dziewięciolatka. Pomagał w jej poszukiwaniach, z resztą sąsiedztwa. Odnaleźli jej ciało po dwóch tygodniach. Przed śmiercią ktoś małą zgwałcił, skurwysyn. Do dziś sprawa jest otwarta. Ale to Vale był jedynym podejrzanym, gdyż w dniu zaginięcia świadek widział go niedaleko miejsca zbrodni.

- To zbyt słaba poszlaka, żeby sporządzić akt oskarżenia.

- Owszem, ale tylko to mieli. Sprawca nie zostawił śladów, nawet użył prezerwatywy. Był bardzo ostrożny. Poza tym i ta poszlaka stała się bezużyteczna, bo żona poświadczyła za niego. Dała mu alibi, że był z nią. Niby słabo, bo żona, ale tamten świadek nie był szczególnie wiarygodny. Sprawa już nigdy nie poszła do przodu. Ale tamtejsza policja jest obecnie pewna, że to Vale jest sprawcą, dlatego jego dane są w aktach sprawy. Na przyszłość. Właśnie dzięki temu tak szybko się do tego dokopałam.

- Skąd mają pewność?

- Tuż po złożeniu zeznań, jego żona złożyła pozew o rozwód. I natychmiast wyprowadziła się od męża. Gdy tylko dano im rozwód, Vale wyjechał z kraju. Brzmi podejrzanie, co nie?

- Jak cholera.

- A skoro wy jesteście nim zainteresowani, to teraz domyślam się czemu. Od dawna już nie przeklinam, ale dziś zrobię wyjątek. Zajebcie tego skurwysyna.

- Możesz być tego pewna.

Po podziękowaniu, Clarice rozłączyła się. Przez chwilę stała bez ruchu, rozmyślając. Zacisnęła zęby z furii, że ten skurwiel upatrzył sobie jej dzieci.

Szybkim, zdecydowanym krokiem poszła do kuchni. Hannibal jak zwykle o tej porze szykował obiad. Nic nigdy się tu nie zmieni, to jej mąż wiedział jak się poruszać w kuchni, nie ona.

- Hannibal.

- Słucham – odwrócił się do niej. Jego twarz nic nie wyrażała. Za to jej wręcz przeciwnie.

- Ardelia dzwoniła. Zapoluj szybko na tego sukinsyna.

W oczach Hannibala pojawił się czerwony błysk, który bardzo jej się spodobał.

 

***

 

Dr Lecter zakończył przygotowania. Po usłyszeniu informacji, które podała im Ardelia zabrał się do nich natychmiast.

To miało być dziś. Zakładał właśnie rękawiczki, gdy wyczuł, że za nim ktoś jest. Skoro nie słyszał kroków, to musiało być któreś z jego dzieci. Odwrócił się i zobaczył Claire stojącą w progu.

- Czy tym razem mogę ci pomóc tato? Idziesz sam tym razem, prawda?

Zawsze ich o to pytała. Zawsze wiedziała, kiedy któreś z rodziców zamierzało iść zabić.

Podszedł do niej powolnym krokiem. Gdy stanął nad córką, ta odważnie nie odwracała wzroku.

- Wiem kogo chcesz dorwać. Wyczuwałam go, gdy był na placu. Patrzył na mnie i Hanni’ego – mówiła dalej – Przydam ci się.

Doktor pogłaskał córkę po głowie, uważając by nie naruszyć jej zwyczajowej wstążki.

- Myślałem, że chcesz pomóc uczyć brata języka włoskiego.

- Mama może go uczyć. Wolałabym by poszła z nami, ale ktoś musi zostać z Hanni’m. Nawet ja widzę, że jest jeszcze za mały. Choć myślę, że będzie gotowy szybciej niż ja.

Dr Lecter podzielał tę opinię.

- Proszę, tato. Ze mną będzie łatwiej. Nic mi nie będzie.

Na dowód, błyskawicznie wyjęła swój nóż z rękawa. Normalne oko by tego nie wychwyciło.

- Możesz ze mną iść. Wiem, że się obronisz, a jak nie to ja to zrobię. Jednak mama musi wyrazić zgodę.

Rozległy się kroki i w korytarzu pojawiła się Clarice Lecter z trzyletnim synkiem na rękach. Uśmiechała się.

- Już się zgodziłam – odpowiedziała na nie zadane pytanie – Może z tobą iść – widząc, że mąż uniósł brew, rzekła – Nauczyłam się już nie, nie doceniać naszych dzieci. Ale i tak na siebie uważajcie.

- Będziemy mamo – Claire była w siódmym niebie, że może iść – Obiecuję.

- Wrócę z nią szybko. Obiecuję, najdroższa.

Clarice uśmiechnęła się, gdy w tym momencie odezwał się Hanni.

- Dokąd idą tata i siostra?

Cała trójka spojrzała na niego. Odpowiedział mu ojciec.

- Na polowanie, synu.

- Mogę iść z wami?

Na to pytanie dr Lecter podszedł do chłopca, który nadal był na rękach matki i pocałował go w czoło.

- Nie dziś, ale pewnego dnia na pewno. Obiecuję. Nauczę cię wszystkiego. Tak jak twoją siostrę.

 

***

 

Nie zastali go w domu. Podjechali na plac zabaw, ten sam na którym drania wypatrzyli. Doktor sądził, że to nie przypadek iż Vale mieszka blisko akurat tego placu zabaw.

Słońce już zachodziło, więc na placu było mało dzieci. A jednak Vale tam był. Ponownie z aparatem. Wydawał się czymś rozczarowany.

- Przepraszam Pana.

Jego rozczarowanie zniknęło, gdy zaczepiła go dziewczynka ze wstążką we włosach. Miał nadzieję od jakiegoś czasu, że znów ją zobaczy. Ją i jej brata. Ostatnio byli tu bez rodziców i teraz chyba również. Doskonała okazja. Co prawda była sama, ale i tak lepszy wróbel w garści.

- Tak? – uśmiechnął się w najbardziej uprzejmy sposób w jaki potrafił.

- Nie mogę znaleźć mojej mamy – wyglądała jakby się zaraz miała rozpłakać – Pomoże mi, Pan?

- Ależ oczywiście – wewnętrznie Glen Vale triumfował. To było takie proste. Co z tego, że dziewczynka ma dziwny kolor oczu? Jest piękna – Mieszkam niedaleko stąd. Co powiesz na to, że pójdziemy i tam i zaczekamy na miłego policjanta, który zabierze cię do mamy? Zjemy trochę ciastek, gdy będziemy czekać.

- No…dobrze – dziewczynka otarła rączką oczy.

Vale wziął dziecko za rękę i zaczął prowadzić do swojego domu. Wybrał jednak okrężną drogę, żeby napotkać jak najmniej osób. Kiedy zaczną jej szukać, lepiej żeby było jak najmniej świadków.

Nie wiedział, że tą ostrożnością tak naprawdę pogrąża swoją sprawę.

- Jak masz na imię? – zagaił rozmowę, by zdobyć jej zaufanie.

- Claire.

- To ładnie.

- Tata nadał mi to imię, bo mama nazywa się podobnie.

Byli już blisko, gdy dziewczynka nagle zmieniła kierunek, ciągnąc go na parking. Pozwolił jej by jej nie spłoszyć.

- Co robisz? – musiał jednak spytać. Zaczynał czuć frustrację. Byli blisko celu, a mała sprawia problemy.

- Ten samochód… – powiedziała podchodząc i poklepując czarnego jaguara, o wiele za dobry samochód jak na jego osiedle – To auto taty.

- Co…

Nie zdążył więcej powiedzieć. Poczuł ukłucie bólu w szyi. Odwrócił się lekko i zobaczył dokładnie takie same dziwne oczy, jakie miała jego mała ofiara. Gdy to zarejestrował, stracił przytomność.

Dr Lecter złapał go, zanim upadł na ziemię. Córka przytrzymała mu pustą strzykawkę, kiedy szybko wkładał nieprzytomnego mężczyznę do bagażnika jaguara. Gdy zatrzasnął klapę, szybko wziął od niej strzykawkę. W samą porę, bo w tle słyszał już ludzi, na szczęście wykonali operację tak szybko, że nadeszli, gdy było po wszystkim.

- W porządku? – spytał córkę – Widziałem, że trzymał twoją dłoń.

Miał ochotę zabić go na miejscu.

- Tak, nic mi nie jest. Czułam twoją obecność cały czas za nami. Wiedziałam, że za mną idziesz, więc się nie bałam. A poza tym w każdej chwili byłam gotowa wbić mu ostrze w dłoń.

Pogłaskał ją po włosach z dumą.

- Moja krew.

- I mamy?

- Och, bez dwóch zdań. Nasza krew.

 

***

 

Clarice, by ugłaskać swój temperament (który nie miał się jak wyżyć skoro nie było jej na akcji), sama przyniosła wiadro z zimną wodą, jakby nic nie ważyło, i wylała całą zawartość na Glena Vale’a.

To pomogło mu szybko odzyskać przytomność. Potrząsnął głową, żeby wytrzepać krople wody z włosów. Nie wiedział gdzie jest, ale za to był świadomy że nie może się ruszać. Siedział na czymś metalowym, a jego ręce i nogi były kompletnie unieruchomione. Instynktownie wiedział, że jest pod ziemią. Jego głowa zaczęła się obracać na boki.

Po swojej lewej widział stojaki na butelki wina i jakieś drzwi. Były otwarte i w środku widział jakąś żywność. Pewnie to spiżarnia. A kawałek dalej były kolejne drzwi. Myśląc tematycznie to mogła być chłodnia. Dziwne, bo za sobą czuł ciepło.

Prawdziwe przerażenie poczuł jednak, spoglądając w prawo. Widział tam duży stół sekcyjny, a na nim różnego rodzaju i rozmiaru noże i skalpele oraz kilka strzykawek. Za stołem, pod ścianą stała ogromna gablota, pełna jakiś medykamentów czy czegoś takiego.

To trwało zaledwie 3 sekundy. Wreszcie spojrzał przed siebie. Przed nim stała kobieta. Dobrze mu znana z obserwacji platynowa blondynka. Matka tej dwójki dzieci, które lubił obserwować i której córkę miał…

O kurwa, pomyślał. Ostatnie co pamiętał to, że prowadził dziewczynkę, jej córkę, do siebie i wtedy…wtedy co?

- Jak miło, że się Pan zbudził, Panie Vale – powiedziała kobieta słodkim głosem, jak gdyby przed chwilą, nie wylała na faceta wiadra zimnej wody – Jestem tutaj by powitać Pana w charakterze naszego gościa specjalnego. Zabawi tu Pan przez jakiś czas. Dla nas będzie on przyjemny i… sycący. Dla Pana, Panie Vale…niekoniecznie.

- Co się dzieje? O co tu chodzi? Gdzie…

- Gdzie Pan jest? – dokończyła Clarice i dodała z rozczarowaniem – Zawsze pytacie o to samo. Przydałoby się coś oryginalniejszego. Dodaj jeszcze „czemu jestem związany”, rzuć kilka przekleństw i wyzwisk i mamy komplet.

- Ja…proszę posłuchać. To musi być pomyłka. Nie wiem co się dzieje, ale bądźmy rozsądni…

- Pomyłka? – głos kobiety stał się mroczniejszy – Nazwiesz to „pomyłką”?

Zamachnęła się i w powietrzu zatańcowała ogromna chmara zdjęć. Gdy upadły wszystkie na ziemię (a kilka na jego kolanach), Vale rozpoznał zdjęcia ze swojego aparatu. Wszystkie przedstawiały tą samą dwójkę dzieci, z różnych dni obserwacji.

- Znalazłam je w pańskim aparacie – rzekła Clarice – Widzę, że uważa Pan moje dzieci za bardzo…fotogeniczne.

- To pomyłka! Pomyłka, przysięgam! To moje hobby! Fotografia! Nic więcej! Ja nic złego…

- Łżesz! Chciałeś skrzywdzić moje dzieci!

Uderzyła go. O wiele mocniej niż spodziewał się po kobiecie. I nie poprzestała na jednym ciosie. Obijała go po twarzy bolesnymi ciosami, szybkimi jak u boksera.

- Najdroższa, wystarczy. Mamy lepszy pomysł na ból niż bicie.

Rozległ się czyjś metaliczny głos. Dochodził zza jego pleców. Kolejny szok i fala strachu rozlały się po Vale’u. Nie spodziewał się, że jest tu ktoś jeszcze. Spojrzał w bok i pomimo opuchniętego oka, zdołał dojrzeć jak pojawia się przy nim postać drobnego mężczyzny. Rozpoznał w nim ojca dzieci. Żaden z rodziców nie przypominał jednak tych miłych i spokojnych (w jego myślach frajerowatych) starych, których obserwował.

- Słuchaj, możemy się dogadać. Mam kasę, dam wam co…

- Proszę nie marnować tlenu na mowę – powiedział dr Lecter, w ogóle na niego nie patrząc i podszedł do żony. Wyciągnął dłoń w jej stronę, podając jej coś – To nada się o wiele lepiej niż pięści.

Clarice wzięła od niego urządzenie i uśmiechnęła się sadystycznie.

- Idealna.

Vale zaczął panikować. Kobieta trzymała w rękach coś na kształt piły. Nie wiedział, że była to specjalna piła kliniczna. Zanim porzucił resztki spokoju i odwagi i zaczął krzyczeć, usłyszał tylko to zdanie.

- Obiad nie ma nic do powiedzenia.

Kobieta uruchomiła piłę.

 

***

 

Chyba pierwszy raz od wprowadzenia się do tej posiadłości, dom był tak zaludniony. Wszyscy goście przybyli i ciągle było coś do roboty. Znalazła się jednak chwila spokoju, gdy wszyscy mężczyźni zabrali dzieciaki na zakupy. No nie do końca wszyscy, ponieważ dr Lecter już trzeci dzień prowadził „terapię” z mężem Ardelii.

Cztery kobiety miały więc większość domu dla siebie. Clarice ugościła Ardelię, Lynn i Irene w salonie i poczęstowała kieliszkiem dobrego, czerwonego wina.

- Muszę wyznać, Lynn, że jestem mocno zaskoczona – powiedziała Clarice żartobliwie.

- Dlaczego?

- Nosisz spodnie, które zakrywają całe nogi.

Kobieta zaśmiała się krótko w odpowiedzi.

- Co mogę powiedzieć? Zaczęłam robić postępy.

- Wreszcie nie robi mi się zimno na jej widok – rzekła beznamiętnie Irene.

- A pro po postępów… – zaczęła Ardelia – Jak idzie doktorkowi z moim starym?

- Twoim starym? – Lynn uniosła brew – Ledwo poznałaś małżeńskie życie. Poczekaj ze dwa lata, dopiero zobaczysz.

- Wszystko idzie gładko – odpowiedziała Clarice, biorą łyk – Hannibal twierdzi, że skończy z nim dziś wieczorem i terapia zakończona. Biedny, nienawidzi tego robić, to dla niego za nudne.

- I tak robi to pewnie ostatni raz. Nie ma nikogo więcej do poprawki – podsumowała Irene, bezlitośnie.

- Mam pewne pytanie – powiedziała Lynn w stronę gospodyni – Doktorek serwuje nam bardzo smaczne obiady. Mogłabym rzec, że wręcz… rozbiera zwierzę po kolei. Mam rację, że jest tu gdzieś jakiś tajemniczy gość?

Clarice Lecter zachichotała i uniosła kieliszek wyżej, jakby na toast.

- Och, ależ jest. Obawiam się jednak, że jest w takim stanie iż nie zabawi u nas długo. Na pewno krócej niż wy.

- Hoho, chyba wiem co to świnka – uśmiechnęła się Ardelia.

- No to opowiedz o niej. Przyjemniej będzie się nam lepiej jadło.

I Clarice opowiedziała im o gościu w piwnicy.

 

***

 

Glen Vale już dawno przestał krzyczeć. Jeszcze nawet zanim odcięto mu język. Nie był już nawet pewny co mu zostało. Coraz częściej tracił z bólu przytomność. Odkąd tu trafił żył tylko na wodzie i dziwnych ziołowych mieszankach, które kazano mu pić przez słomkę. Głód był tylko dodatkową torturą.

W jego głowie była już tylko bezradność, wolę walki szybko mu zabito. Tylko dzięki bólowi, wiedział, że wciąż żyję. Na początku był nawet za to wdzięczny, ale teraz marzył już tylko, żeby to się już skończyło. Pożądał śmierci bardziej niż jakiekolwiek dziecka w przeszłości.

Ku jego nieszczęściu znów odzyskiwał przytomność. Otworzył oczy, marząc, żeby to w końcu był koniec. Nie był. Gdyby miał siłę zawyłby z bólu. Wciąż miał oczy, wiedział więc, że wciąż znajduję się w tej cholernej piwnic, która nie mogła być gorszym miejscem niż piekło.

Vale nie miał już żadnych kończyn. Nogi i ręce odcięto na żywca, jedną kończynę dziennie. Potem przyszła kolej na język i jego wnętrzności. Nie był pewien jakie. Przez palącą bliznę na torsie wiedział, że coś mu wycięto, ale nie wiedział co. Domyślał się za to, po co. W końcu miał nowe imię, Obiad. Gdy stracił kończyny, nie było już sensu przywiązywać go do krzesła. Okazało się, że na suficie wisiał hak do mięsa, którego wcześniej nie wiedział. Wystarczył jeden ruch skalpelem, a można było go ładnie powiesić za żebro na tym rzeźnickim haku. Ściągano go już tylko na kolejne cięcia.

Vale miał nadzieję, że niedługo go zabiją. W końcu wiele z niego już nie zostało. Musi w końcu padnąć i skończą się te tortury, a przyjdzie słodka śmierć.

Kiedy jego wzrok wyostrzył się w ciemności, ujrzał dwa świecące, czerwone punkciki. Był przez chwilę pewny, że wrócił „ojciec”. Ten okazał się jeszcze bardziej pieprznięty niż „matka”. Chorzy psychopaci. Jednak po kilku sekundach zorientował się, że postać jest jakaś bardzo mała. I wtedy się zorientował. To dziecko! Chłopczyk, którego fotografował.

Mały Hanni patrzył ze spokojem na tors z głową, wiszący na haku. Teraz kilka rzeczy zrobiło się jasnych. Od kilku dni wyczuwał od rodziców słaby zapach krwi. Nie zmyli go tak dokładnie, żeby oszukać jego nos. Krew pochodziła od tego Pana. Zupełnie jak jego siostra w przeszłości, Hanni rozwiązał zagadkę rodziny przed czasem i szybciej niż się wszyscy spodziewali.

Drzwi na górze trzasnęły i wówczas po schodach, do piwnicy zbiegła w pośpiechu Claire. Glen widział w niej jedynie małą dziwkę, przez którą tu trafił. Dziecko na niego jednak nie patrzyło. Skupiła się na bracie.

- A niech to Hanni! Skąd się tu wziąłeś? Mama będzie taka zła.

- Dlaczego?

- Chciała ci sama powiedzieć, jak podrośniesz. A co jeśli pomyśli, że ja ci wygadałam?!

- Powiem prawdę. Sam się domyśliłem. Wiem sporo.

- O rany! Nic im nie mów. Za dwa lata pewnie ci sami powiedzą. Udawaj wtedy zaskoczonego. Ale teraz siedź cicho, bo mama zeświruje. Możliwe, że nawet tata.

Dziewczynka pociągnęła brata za rączkę, żeby go szybko wyprowadzić z piwnicy.

- Pozwoli mi kiedyś popatrzeć? – zapytał siostry, gdy pokonywali schody.

- O na pewno. Mi pozwolili. Ostatnio nawet pomogłam.

Gdy za dziećmi zamknęły się na górze drzwi, Vale doszedł do wniosku, że nawet w piekle musi być lepiej. Nawet dzieci były tu szatanami.

 

***

 

Dr Lecter wyszedł na werandę, by odetchnąć świeżym powietrzem. Palenie zwłok w piecu nie było dobrym doświadczeniem dla nosa. Ale i tak dużo tego ciała nie było. Razem z rodziną i gośćmi zjedli z niego wszystko co się dało. Doktor utrzymywał go przy życiu jak długo się dało, lecz gdy w końcu zdechnął na tym haku, trzeba było go trzymać w chłodni, by się nie zepsuł.

W każdym razie było po wszystkim. Dzisiejszego ranka wszyscy goście odjechali na lotnisko. Dzieciom było najtrudniej. On natomiast był zadowolony, że pozbył się męża Ardelii. Był jeszcze nudniejszy niż jego małżonka.

Doktor zerknął na okno, żeby zobaczyć co się działo w środku. Clarice siedziała na sofie a Hannah leżała przy jej nogach. Słuchała jak Claire uczy się grać na fortepianie. Hanni siedział obok siostry i zapamiętywał sposób w jaki gra, żeby potem samemu spróbować.

Hannibal Lecter kiedyś nigdy by nie zgadł jak miało wyglądać jego życie, ale nie wymieniłby go na inne. Nawet odsiadkę w więzieniu. Ucieczka przed śledczymi dawała mu za dużo radości. Nigdy by się jednak nie spodziewał, że zdobędzie żonę i dzieci, które zaakceptują to kim był, że wszyscy będę podobni.

- Mamy swoje gwiazdy - rzekł do siebie cicho pod nosem i wszedł do środka. Dołączył do rodziny i usiadł obok Clarice. Claire właśnie kończyła grać.

- Wszystko załatwione? – spytała Clarice.

- Owszem – rzekł, po czym otoczył ją ramieniem.

Dużo rzeczy było już załatwionych, ale wciąż wiele ich czekało. Dr Lecter już dawno sobie obiecał, że wyszkoli swoje dzieci tak dobrze, żeby same nigdy nie trafiły do więzienia, tak jak on. Nie zamierzał na to pozwolić.

Hanni zamienił się miejscami z Claire. Sam spróbował zagrać. Był jednakże za mały by dobrze widzieć klawiaturę. Dziewczynka spróbowała posadzić brata na kolanach i rzeczywiście pomogło. Zagrał prosty utwór o wiele lepiej.

Dr Lecter poczuł, że jego żona ze zmęczenia ostatnimi dniami, zasnęła z głową na jego ramieniu. Objął ją mocniej, postanawiając, że później zaniesie ją do łóżka.

- Mama śpi? – zapytał Hanni, gdy skończył grać i zerknął na rodziców.

Doktor pokiwał głową, nie chcąc budzić Clarice.

- Jak zasnęła, skoro grała muzyka? – spytała szeptem Claire.

- Bardzo prosto – odrzekł Hannibal Lecter, również szeptem. Zerknął na ukochaną i dokończył – Wasza mama już dawno osiągnęła wewnętrzny spokój, który prawie nikt nie osiąga. Jest utulona we własną ciszę. Jest otoczona milczeniem owiec.

Piękne życie, szczęśliwej rodziny trwało nadal i będzie trwało, póki wszyscy nad nim czuwają.