„Ich obrzydliwe ręce obmacują ramiona obojga
dzieci. One nie wiedzą o co chodzi. Co oni im robią? Ach, to jasne. Sprawdzają,
które z nich ma więcej tkanki tłuszczowej.
Werdykt szybko staje się jasny. Hannibal
zawsze oddawał Miszy swoje jedzenie. Nawet jeśli było zeschłe lub za twarde to
i tak brał je do ust, zmiękczał i oddawał siostrze. Dla siebie zostawiał
minimum. A i tak miał wyrzuty sumienia. Chciał oddać wszystko siostrze. Wolał
dbać o nią w pierwszej kolejności niż o siebie.
I właśnie przez to, że praktycznie nie jadał,
Misza była teraz wyciągana przez drzwi chaty, przez tych ohydnych typów. On
próbował się wyrwać oprawcom i pobiec za nią, lecz był za słaby. Był tylko
dzieckiem. Nie mógł nic zrobić.
Misza znika mu z oczu. Jedyne co słyszy to
jej głosik krzyczący jego imię. Ona go woła. Boi się. Chłopiec zaczyna się
modlić. Tak gorąco jak jeszcze nigdy. Prosi Pana Boga, aby pozwolił mu jeszcze raz
zobaczyć swoją siostrzyczkę. Błaga go. A wtedy po raz ostatni słyszy.
- Hannibal! – a zaraz po tym dźwięk
opadającej siekiery.
Mały chłopiec patrzy przez szpary w drewnie.
Widzi mleczne ząbki na śniegu. Ząbki Miszy.
***
- Misza!
Hannibal
Lecter obudził się z krzykiem na ustach. Podniósł się gwałtownie do pozycji
siedzącej. Był zlany potem, a jego oddech był bardzo nierówny. Dawno mu puls
tak nie podskoczył jak teraz. Dawno, czyli od poprzedniego snu.
Minęło 20 lat
odkąd sobie wszystko przypomniał, a on i tak nie mógł się pozbyć tych
koszmarów. Były jego jedyną słabością, której nie mógł kontrolować. Sny zawsze
do niego wracały. Ich częstotliwość nie miała porządku, była chaotyczna. Nie
układała się w żaden wzór. Raz koszmary mogły wracać po kilku dniach, a czasem
po latach. Najdłuższa przerwa między nimi wynosiła właśnie 2 lata. Uspokajając
swoje tętno, dr Lecter przypomina sobie, że ostatni tego typu sen miał 3
miesiące temu.
Hannibal
potrzebował jedynie minuty by wrócić do swojego zwykłego, spokojnego stanu.
Koszmar wytrącił go z równowagi i dopiero teraz przypomniał sobie gdzie jest i
dlaczego.
Był w swoim
domu owszem, ale dzisiejszej nocy spał na dużej sofie w salonie. Nawet się nie
przebrał. A to dlatego, że oddał swoją sypialnię Clarice.
Przypomniawszy
sobie o niej, doktor wstaje szybko i idzie na piętro. Wchodzi do swojej
sypialni i widzi, że jego gość wciąż śpi. Mała Starling, wciąż we wczorajszych
ubraniach, jest nadal pogrążona w mocnym śnie. Nic dziwnego. Rozmawiał z nią do
późnej nocy, aż w końcu dziewczyna padła dosłownie ze zmęczenia, które podany
lek pewnie tylko zwiększył.
Dr Lecter nie
tracąc czasu bierze po cichu z szafy rzeczy na zmianę i wychodzi. Bierze
prysznic i przebiera się w nie w łazience na dole, a te przepocone ubrania
odkłada do prania. Zanim jego gość wstanie, Hannibal chciał się jeszcze raz
upewnić czy drzwi do piwnicy są dobrze zabezpieczone. Gdyby Starling choćby tam
zajrzała…odkryłaby bardzo nieprzyjemną kartę. W końcu to tam trzyma…rzeczy
przydatne dla jego hobby. Na koniec uprzątnął z sofy koc i poduszkę.
Po wszystkim
doktor wziął się za robienie śniadania. Clarice niedługo się obudzi i wiedział,
że nie będzie w dobrym humorze. Zwłaszcza jak sobie przypomni co mu
powiedziała. Nie był pewien jak się sprawy potoczą, ale na pewno będzie ciekawie.
***
Clarice
bardzo powoli otworzyła oczy. Zamknęła je szybko z powrotem, porażona porannymi
promieniami słońca. Przewraca się z jękiem na drugi bok. Wystarczy chwila, aby
zorientowała się, że coś jest nie tak. Łóżko było zbyt miękkie. Zbyt duże, nie powinna
była wykonać tego obrotu i nie spaść przy tym na podłogę. I zapach poduszki też
był inny…
Znów
otworzyła oczy, tym razem gwałtowniej i rozejrzała się wokół. No, to na pewno
nie był jej pokoik w sierocińcu. Kiedy zapytała siebie gdzie jest, w odpowiedzi
otrzymała mnóstwo wspomnień dnia wczorajszego. Wspomnień, w które nie mogła
uwierzyć, a jednak były prawdziwe. Wszystko doskonale pamiętała, oprócz
tego…dlaczego to zrobiła.
Zaczęło się
od tej drzemki. Zasnęła przy stoliku, a gdy się obudziła dr Lecter był obok, a
ona…była wciąż taka senna. A potem rozmawiali…bardzo dużo rozmawiali…ale
dlaczego na to pozwoliła? Wtedy wydawało się to jasne, ale teraz nie.
Byłam z mamą i rodzeństwem prawie dwa lata.
Potem mnie odesłała…Tylko ciebie?...Byłam najstarsza. Wysłała mnie do swojej
kuzynki i jej męża w Montanie, na ich ranczo…Ile tam byłaś?...Siedem miesięcy. Potem
odesłano mnie do sierocińca. Kilka razy zmieniałam miasta, bo nie było dla mnie
miejsca…Dlaczego tak krótko przebywałaś u kuzynki matki? Ile miałaś wtedy
lat?...10 lat. Uciekłam pewnej nocy. Oni chcieli zabić Hannah, moją klacz…Na
tym ranczu hodowano konie na ubój?...Konie i owce…Dlaczego uciekłaś akurat
tamtej nocy?...Zbudził mnie………………..
Clarice
potrząsnęła szybko głową by przegnić tą część wspomnień. Co było dalej?
Kiedy twój tata zmarł, czemu władze miejskie
nie pomogły twojej rodzinie?...Dostaliśmy czek na 500 dolarów…A odszkodowania
już nie?...Nie należało nam się…Dlaczego? Twój ojciec nie był szeryfem,
prawda?...W rubryce zatrudnienie było napisane nocny szeryf…Ale to był jedynie
nocny stróż…Tak…Co pamiętasz z tamtego okresu?… Burmistrz przyszedł do nas i
kazał oddać jego odznakę i zegarek…Co jeszcze?...Mama zmywała krew z czapki
taty…
Starling nie
mogła uwierzyć samej sobie. Jak mogła tak bez wahania o tym opowiedzieć? Jej
umysł był wtedy tak dziwnie zamglony. Wydawało się jej wówczas, że po prostu
musi posłuchać doktora i mówić. Nie miała żadnych oporów, po prostu nic. Jakby
nie była sobą.
A potem?
Rozmawiali w gabinecie jeszcze kilka godzin. Kiedy zasychało jej w gardle,
doktor miał dla niej od razu coś do picia. Gdy zrobiło się późno…
- Clarice, przykro mi, ale nie mogę wypuścić
cię samą na zewnątrz. Jesteś w takim stanie, że mogłoby to być dla ciebie
niebezpieczne. Niestety, odwożąc cię do sierocińca sprawiłbym ci jedynie
kłopoty. Dlatego pojedziemy do mojego domu, dobrze?
- W porządku, doktorze.
Żadne w porządku!
Czemu na to przystała?! Bez oporów dała się tu zawieść. To był dom Lectera.
Kiedy tu przyjechali, doktor pomógł jej tu wejść, ponieważ chwiała się na
nogach z powodu tej dziwnej senności. Lecter zdjął jej buty i bluzę i położył
do łóżka. Rozmawiali jeszcze z jakąś godzinę w ciemności, bez żadnego źródła
światła. Albo nie, chwila…było jedno źródło, ale co to było?
Teraz to
nieważne. Clarice powoli wstała z łóżka, jakby nie ufając swoim nogom. Chociaż
po tym co naopowiadała wczoraj, nie ufała już nawet swojemu umysłowi, co
napełniało ją lękiem. Ostrożnie wyszła z pokoju i zeszła schodami na dół. Czuła
się jak intruz, lecz jednocześnie nie mogła opanować ciekawości i rozglądała
się dookoła. Wczoraj jakoś na to nie wpadła.
Prywatny
teren dr Lectera był podobny w stylu do jego gabinetu, lecz bardziej
intensywny, bogatszy. Gdzie by nie spojrzała, zaraz w oczy rzucały jej się
jakieś antyki, czy obrazy albo po prostu bogato zdobione meble. Ten mężczyzna
naprawdę był wzorem elegancji, i w miejscu pracy, i w swoim domostwie. Może
właśnie dzięki podobieństwie w wystroju domu i gabinetu poczuła się nieco
bardziej pewnie.
Dotarła do
schodów i powoli, trzymając się barierki, zeszła na dół do przedpokoju.
Nasłuchiwała uważnie jakichkolwiek dźwięków, aby zlokalizować doktora. Odgłosy
krzątaniny dało się słyszeć w drugim pomieszczeniu od lewej. Poszła w tamtą
stronę. Zanim zajrzała do środka, z miłym zaskoczeniem odkryła swoją starannie
złożoną bluzę na małym stoliku oraz swoje buty na podłodze.
Zrobiła
jeszcze dwa kroki i weszła do pomieszczenia. Słuch jej nie omylił. To była
kuchnia, a dr Lecter już w swoim codziennym, nienagannym ubiorze robił coś przy
kuchence, odwrócony do niej plecami.
- Dzień
dobry, Clarice – powiedział doktor, nawet się nie odwracając. Zupełnie jakby
wyczuł jej obecność – Jesteś punktualnie, jak się spodziewałem. Śniadanie zaraz
będzie gotowe. Możesz się rozgościć.
Dziewczynę
zbiła z tropu ta zwyczajność tego powitania. Jakby ta sytuacja była
codziennością, niczym niezwykłym.
- Dzie…dzień
dobry – przywitała się niezręcznie. Ta sytuacja była surrealistyczna – Co
znaczy, że jestem punktualna?
- Chodzi mi o
godzinę – odrzekł, wreszcie się do niej odwracając – Spodziewałem się, że twoje
przyzwyczajenie wygra ze zmęczeniem.
Starling
zerknęła na swoją rękę. Dobrze czuła, nie zdjęła swojego zegarka do snu.
Godzina, którą wskazywał była dokładnie tą, o której w jej sierocińcu
rozpoczynała się pobudka. Surowa dyscyplina luteranizmu zakładała pobudki o
wczesnej godzinie i rozpoczęcia dnia poranną, wspólną modlitwą przed śniadaniem…
O cholera! A
jej dzisiaj tam nie będzie! Jeśli zauważą jej nieobecność…
- Duże
będziesz miała kłopoty, Clarice? – zapytał Lecter, domyślając się jej myśli z
jej wyrazu twarzy. Kiedy zadawał pytanie, nakładał jednocześnie coś na
wcześniej przygotowane talerze. Dziewczyna widziała to tylko kątem oka,
skupiona była na swoich myślach.
Czy będą z
tego kłopoty? Nie zjawiając się na kolacji lub wracając zbyt późno na pewno nie
sprawiłaby sobie problemów. Trzymała cichy sojusz z kucharką, która zawsze
zostawiała dla niej kluczyk do tylnych drzwi w określonym miejscu. Jednakże na
kolacjach nie sprawdzano obecności, natomiast na śniadaniu już owszem. Na pewno
zauważą, że jej nie ma. Teraz pytanie kto sprawdzał dzisiejszą obecność. Jeśli
robiła to panna Oliver to nie było powodu do obaw. Ta kobieta miała ją gdzieś
cokolwiek by nie zrobiła. W jej głowie, najpewniej Clarice była już na liście
pod tytułem „Niedługo zwolni pokój”. Natomiast jeśli robiła to siostra
Teresa…to ma przerąbane. Ta zakonnica była zaskorupiała w religii i tradycji, a
przede wszystkim w tej dyscyplinie. Nigdy jej nie przyłapała, ale wiedziała, że
jeśli taki dzień nadejdzie to kara jej nie ominie. Nawet jako osoba pełnoletnia
nie miała nic do gadania.
- Cóż… -
odezwała się w końcu Starling - …różnie może być. Zależy jakie będę mieć
szczęście.
- Rozumiem –
dr Lecter zauważył, że dziewczyna stara się nie patrzeć na jego twarz. Miał
racje, Clarice była zła i przestraszona przez swoją wczorajszą szczerość.
Biedna nie wiedziała, że nie miała żadnego wyboru – W takim razie skoro nie da
się już bardziej pogorszyć sytuacji, to nie ma potrzeby by się śpieszyć. Chodź…
- wskazał na przejście do sąsiedniego pokoju, czyli do jadalni - …musisz coś
zjeść.
- Co? Nie,
nie mogę nic jeść. Muszę wracać! – ostatnie zdanie krzyknęła, nie wiadomo
czemu. Doktor nie wydawał przejęty wybuchem. Słuchał jej ze spokojem – W ogóle
nie powinnam tu być. Ja…przepraszam…wczoraj nie byłam sobą! Nie wiem co mi się
stało. Proszę mi wybaczyć za sprawione kłopoty. To się więcej nie powtórzy!
Pobiegnę szybko do sierocińca i wymyślę jakąś wymówkę. Nie musi się Pan
obawiać.
- Clarice…
- Nie! –
przerwała ostro, samą siebie szokując. Chyba nigdy nie była taka wobec doktora,
taka spanikowana. Już samej siebie nie poznawała, co pogarszało jej stan –
Niech Pan pomyśli! Co jeśli jakiś sąsiad widział jak Pan wprowadza do swojego
domu ledwo trzymającą się na nogach dziewczyną? Licealistkę? Nie chce by miał
Pan przeze mnie problemy. Boże, i do tego przenocował mnie Pan u
siebie…pogorszyłam wszystko! Gdyby ktoś się dowiedział…nie wybaczyłabym sobie,
że przeze mnie…Po prostu jakoś się przemknę, tak by nikt mnie nie…
- Clarice! –
tym razem to Lecter użył ostrego tonu. Dziewczyna przez swój szybki słowotok
nie zauważyła, kiedy zbliżył się do niej i mocno chwycił ją za przegub ręki, co
ją nieco otrzeźwiło. Ta panika…przez swoje wspomnienia z dnia wczorajszego
dziewczyna coraz mniej była pewna swojej racjonalności, co jedynie wzmagało jej
strach – Clarice weź kilka wdechów, a później odpowiedz mi szczerze. Uważasz
mnie za swoje jagnię? Owieczkę, którą trzeba chronić? – pytanie było zadane z
nutką urazy. Może nawet i gniewu.
Starling
sparaliżowało na moment. No tak…wszystko mu powiedziała. Wspomnienie, które
kilka minut temu odsunęła, powróciło, zalewając jej umysł.
Zbudził mnie krzyk owiec. Gdzieś przeraźliwe
ryczały owce. A ja nie mogłam dla nich nic zrobić, mimo że on je zabijał.
Ubrałam się i wyszłam na dwór. Wyprowadziłam Hannah i uciekłyśmy. Chociaż ją
chciałam uratować zanim i ją zabije. Było trudno, ona ledwo widziała, była
prawie ślepa. Ale udało się…Jechałaś na niej, czy ją prowadziłaś?...Raz tak, a
raz tak. W kilka godzin dotarłam z nią do Bozeman…Czy jak odchodziłyście,
słyszałaś jeszcze te krzyki?...Już nie. Było ich tylko 12. Szybko mu poszło…Nadal
czasami budzisz się w środku nocy, prawda? Budzisz się w całkowitej ciemności i
w uszach masz krzyk owiec?...Tak. Cały czas je mam…I sądzisz, że jeśli
pójdziesz w ślady tatusia, a może nawet i wyżej, to będziesz w stanie uratować
inne owieczki? Ratowanie innych da ci ukojenie?...Tylko to może mnie uwolnić od
tych snów. Wierzę w to, a poza tym tata będzie dumny. Im wyżej zajdę tym on
będzie szczęśliwszy.
Clarice
uspokoiła oddech. Musi coś odpowiedzieć. Tym razem spokojniej, bez strachu o
to, że coś jest z nią nie tak. Że zwariowała.
- Nie –
powiedziała z mocą – Pana nie trzeba chronić. Nie jest Pan bezbronny.
Nie była pewna
dlaczego tak uważa, ale całą sobą wierzyła, że to prawda.
- Właśnie –
uścisk doktora zelżał, lecz nie puścił jej zupełnie – Nie musisz się więc o
mnie obawiać. A co do ciebie…Rozumiem. Boisz się, że utraciłaś nad sobą
kontrolę?
- Nie wiem,
czemu wczoraj to wszystko zrobiłam. Pamiętam, ale nie rozumiem. Nie panowałam
nad sobą. Boję się co mogę znów zrobić…
- Clarice,
czy po wczorajszych zwierzeniach stało się coś złego?
- Nie.
- Ja zrobiłem
coś złego?
- Nie.
- Skoro
wszystko pamiętasz, to powiedz mi jak się czułaś, gdy zrzucałaś na mnie swój
ciężar.
- Bezbronnie
– odparła szybko, bez namysłu. Nie było reakcji ze strony doktora. Dziewczyna,
która wcześniej starała się nie spojrzeć mu w oczy, w końcu uniosła wzrok, nie
mogąc znieść tej ciszy. Lecter patrzył na nią wyczekująco. Wiedział, że
skłamała i czekał na ciąg dalszy. Jego oczy błyszczały w ten dziwny, czerwonawy
sposób, ale Clarice po raz pierwszy nie poczuła pod jego wpływem mrowienia na
skórze głowy. A to pewnie dlatego, że doktor już się dostał do środka. Ta myśl
otworzyła jej usta – Lżej. Poczułam ulgę.
- Widzisz?
Jedyne co zrobiłaś to podzieliłaś się tłumiącymi w tobie uczuciami i twoją
przeszłością z przyjacielem. Potrzebowałaś tego. Pomogło ci to. Czy jest w tym
wszystkim powód do jakichkolwiek obaw?
-
Nie…najwidoczniej nie ma – poczuła się głupio. Niczym uspokajane, niesforne
dziecko.
- Do krzyków
także nie ma. Więc teraz na spokojnie zjedz ze mną śniadanie. Wczoraj
praktycznie nic nie jadłaś. Jeśli w tym stanie wyjdziesz ode mnie, to
zemdlejesz gdzieś po drodze.
Clarice tym
razem pokiwała głową, z pełni się zgadzając. To brzmiało rozsądnie. Opanowana,
lecz wciąż odrobinę niepewna, usiadła przy stole. Miała teraz mały zamęt w
głowie i nawet nie spojrzała na to, co
było na talerzu, który podstawił jej Lecter. Dopiero, gdy odruchowo wzięła do
ust pierwszy kęs…
- Hmm… -
mruknęła zaskoczona – To jest przepyszne! – wreszcie zwróciła uwagę na to, co
je. Był to niby normalny omlet, ale smak był fantastyczny. O niebo lepszy niż
te paskudztwa bez smaku, które serwują w domu dziecka. Co prawda może i
kucharka była jej sprzymierzeńcem, ale nie mogła zaprzeczyć, że do poziomu
umiejętności doktora było jej daleko.
- Dziękuję,
Clarice. Cieszę się, że smakuje – powiedział ukontentowany Lecter, jedząc swoją
porcje.
- Smakuje? To
jest wyborne. Jest coś, czego Pan nie potrafi? Nie spodziewałam się, że posiada
doktor również talenty kulinarne.
Dr Lecter nie
potrafił powstrzymać wesołości. Jego cichy śmiech był o sekundę lub dwie za
długi.
- Talentem
bym tego nie nazwał. To wynik wielu ćwiczeń i codziennych praktyk – niektóre
wręcz wykonywane z najwyższą satysfakcją, ale tego już nie dodał.
No właśnie –
pomyślał doktor obserwując jedzącą Clarice. Dziewczyna ostatnio tak go zajęła,
że jego hobby na moment zostało odsunięte. Będzie musiał podjąć się czegoś w
najbliższym czasie. Kandydatów do pozbawienia życia miał sporo, po prostu gdy
mu się nie nudzi, nie musi sięgać po swoje zainteresowania. Chyba, że byłaby to
nieoczekiwana sytuacja…Ale takie przypadki nie zostają podczepione pod konto
Rozpruwacza z Chesapeake.
- Odwiozę cię
do sierocińca – odezwał się, gdy Clarice już kończyła swój omlet. Nie winił jej
za jej pośpiech. Miała prawo umierać z głodu – Zatrzymam się gdzieś za rogiem,
aby mnie nie zauważono. I tak muszę jechać do pracy.
Wczorajszego
dnia nie mógł postąpić w ten sposób. Nie tylko dlatego, że dziewczyna już po
godzinach działania jego specyfiku nie mogła ustać prosto na nogach. Po prostu,
gdyby ktoś się zorientował, że była pod wpływem narkotyku, wszystko poszłoby w
diabły. Poza tym, pozostawiona sama w tym stanie naprawdę narażała się na
niebezpieczeństwo.
- W soboty też
Pan pracuje?
- Tak. W
niedzielę także. Przez cały tydzień, choć w weekendy mam mniej pacjentów niż w
dni powszednie.
- Bardzo jest
Pan zapracowany? – spytała po połknięciu ostatniego kęsa.
- Nie
narzekam. Nie jest to aż tak pożerająca czas profesja jak sugeruje twój głos.
Nadal znajduję czas na takie okazyjne pomaganie przy sprawach sądowych oraz na życie
towarzyskie.
Clarice
poczuła jak pojawia jej się gula w gardle. Znów miała wrażenie, że umknęła jej
oczywistość. Albo raczej nie przyszła do głowy.
-
Towarzyskie? – wymsknęło jej się, zanim zdążyła się powstrzymać.
- Zgadza się
– doktor udał, że nie zauważył jej zdziwienia – Bywa, że są dni w których
więcej czasu zabierają mi zobowiązania wobec znajomych. Sam nie mogę się oprzeć,
jeśli w okolicy wystawi się jakiś interesujący
spektakl lub…operę – opera w sumie na razie była w zawieszeniu. Oczywiście do
czasu, aż pozbędzie się Raspaila – A czasem sam organizuję jakieś małe
przyjęcie – przy tym stwierdzeniu udał skromność. Jego przyjęcia nie były
„małe”, zawsze miały klasę i były sławne.
- Aha…no tak
– westchnęła Starling, biorąc do ręki szklankę z sokiem pomarańczowym. Zaschło
jej w gardle.
Znowu
zmarkotniała, jak wtedy gdy zorientowała się, jaka byłaby reakcja na ich
znajomość osoby trzeciej. Po prostu wyobraziła sobie towarzystwo, w jakim dr
Lecter musiał się obracać. Patrząc na jego gust, maniery i majątek to musieli
być ludzie wysoko urodzeni, zamożni. Tacy, którzy tak jak on mają pieniądze na
wygodne samochody i częste odwiedzanie teatrów czy opery. A potem spojrzała na
siebie…jego nową przyjaciółkę. Nie pasowała na pierwszy rzut oka, już nie tylko
wiekiem.
Kiedy doktor
wstał od stołu i zabrał puste talerze, pozwoliła sobie na potrząśnięcie głową,
aby odgonić te myśli. Szybciej niż poprzednim razem doszła do rozsądnych
wniosków. To nieważne czy z zewnątrz pasowali do siebie czy nie. Skoro oboje się…lubią,
to co to ma za znaczenie? Dla niego najwidoczniej nie ma. Więc dla niej też
nie.
Zważając na
to, że natychmiast niemalże na to wpadła, to sama przed sobą przyznała, że szybko
zrobiła postęp. Należy się przejmować ważniejszymi rzeczami, na przykład musi…
- Musimy iść,
Clarice – głos Lectera przywrócił ją do rzeczywistości – Nie chcę cię poganiać,
ale nie mogę się spóźnić. Wybacz.
- Ach,
oczywiście – szybko poderwała się z miejsca. Zawstydziła się, że nie pomyślała,
by pomóc doktorowi w zmywaniu, ale już była na to za późno.
Kiedy wyszli
z domu, Starling poczuła wdzięczność, że doktor zaproponował podwiezienie. Nie
rozpoznawała tej dzielnicy miasta, nie wiedziałaby w sumie jak samej trafić do
domu. Nigdy nie była w tych „zamożnych” okolicach Baltimore.
Drogę do
sierocińca pokonali w milczeniu, za co dziewczyna znów była kolejny raz
wdzięczna. Dr Lecter czuł, że nie była skora do rozmów. Dawał jej teraz
przestrzeń, aby mogła uporządkować swoje myśli. Taka otwartość jaką wczoraj
zaprezentowała, mocno nią wstrząsnęła, zwłaszcza że było to bezwiedne…bez
kontroli. Ze skutkami, których się nigdy by nie spodziewała. I jedynie doktor
znał przyczynę jej stanu zeszłego dnia, ale o tym już Clarice nie miała
pojęcia.
Dr Lecter
zatrzymał samochód na poboczu, przecznicę dalej od luterańskiego domu dziecka.
- Clarice… -
rzekł Lecter, przerywając tę długą ciszę - …Nie przychodź do mnie w
poniedziałek.
- Czemu? –
spytała, a w jej głosie dało się słychać wyraźne rozczarowanie. Dobry znak,
nadal chciała się z nim widywać.
- Nie
zastaniesz mnie. Zamykam gabinet na ten dzień. Mam rozprawę w sądzie.
Pamiętasz? W sprawie Alberta Raya. W ten weekend pracuję trochę więcej, bo
przyjmuję pacjentów z tego dnia, aby nie byli pokrzywdzeni.
- No tak, nie
wiedziałam, że to w ten dzień…- Clarice po krótkim namyśle, wyciągnęła dłoń i
bez wahania, jakby to była całkowicie naturalna rzecz, ujęła dłoń doktora w
geście pożegnania.
Hannibal był
zaskoczony. Po raz drugi. Starling nigdy sama z siebie nie zabiegała o taki
kontakt. Zwykle to on wykonywał wobec niej takie gesty, aby dodawać jej otuchy
lub zachęcić do działań, które chciał wywołać. Po raz pierwszy przejęła
inicjatywę i nawet patrzyła mu przy tym w oczy, z taką pewnością siebie, jaką
ostatni raz u niej widział, gdy oznajmiła mu, że podejmie z nim walkę.
- Czyli
zobaczymy się we wtorek? – spytała hardo, aż dziwne się wydawało iż jeszcze
minutę temu była zmizerowana.
- Tak…we
wtorek.
Dr Lecter
dawno już zauważył, że kiedy ma kontakt fizyczny z Clarice, to dało się wyczuć
między nimi słabą elektryczność na skórze. Nie przywiązywał wcześniej do tego
wagi, lecz obecnie owa uczucie przybrało na intensywności. Nie dało się go już zignorować.
Gdy tylko to zrozumiał powietrze w aucie, wokół nich zgęstniało i to nie od
negatywnych emocji. Patrząc w oczy małej Starling wiedział, że ona też to
czuje.
Najwidoczniej
nie tylko dziewczyna nie spodziewała niektórych skutków ich wczorajszych rozmów.
Lecter również dopiero teraz dostrzegł, że otwierając wnętrze Clarice sprawił,
że stali się sobie jeszcze bliżsi. Pragnienie kontaktu nie zmniejszyło się, a
wręcz przeciwnie. Żadnego rozczarowania nie było, a jedynie chęć by dotrzeć do
jeszcze głębszych warstw jej umysłu. Jeszcze bardziej zmniejszyć dzielący ich
dystans. Hannibal chciał przesunąć się bliżej dziewczyny i jednocześnie mu się
to podobało… i jednocześnie bardzo nie podobało. Dwie sprzeczności. Nie był
przygotowany na taki obrót sprawy.
- Chyba…już
pójdę – zdecydowała Starling, niechętnie puszczając dłoń doktora. Potrzebowała
dystansu i wiedziała w tej chwili, że nie tylko ona. Ta chwila bliskości
zaćmiła ich zmysły, a ona i tak nie ufała, ani swoim myślom, ani swoim
działaniom.
- Tak – zgodził
się doktor – Do widzenia, Clarice.
- Do
widzenia, doktorze Lecter – Starling wysiadła z samochodu. Kiedy doktor odjeżdżał,
odprowadzała auto wzrokiem.
Zdecydowanym
krokiem zaczęła zmierzać w stronę sierocińca. Chciała jak najszybciej przebrnąć
przez czekające ją w środki kłopoty. Jedyne o czym teraz marzyła to o kąpieli i
o zmianie ubrań. Tego jej było trzeba, a potem będzie czas na myślenie.
Clarice
weszła na teren domu dziecka, a potem do środka budynku. Nikogo nie zauważyła.
Zaczęła po cichu przemykać się do swojego pokoju, gdy nagle zza pleców
zatrzymał ją donośny głos.
- Clarice M.
Starling!
Kurwa ją
mać - zaklęła po cichu dziewczyna. To
była siostra Teresa, co oznacza, że sprawdził się najgorszy scenariusz jej
przewidywań. Clarice odwróciła się niechętnie i ujrzała spodziewany przez nią
widok wściekłych oczu pulchnej zakonnicy.
- Dzień
dobry. Coś się stało? – spytała uprzejmie, udając, że nie wie o co chodzi.
- Śmiesz
pytać?! Młoda damo, twoje zachowanie jest karygodne! Godne Bożego potępienia!
- Rany, jaki
słowotok – pomyślała Clarice, a na głos odparła – Nie wiem co takiego złego
zrobiłam. Nie mam nic na sumieniu.
- Nie
odnotowałam twojej obecności na śniadaniu. Poszłam do twojego pokoju, ale łóżko
nie było nawet ruszone. Teraz rozumiesz?! Mów natychmiast gdzie się włóczyłaś?
- Ja… -
Starling nie zdążyła się jednak wytłumaczyć. Stara opiekunka miała już własne
teorie, które kompletnie nie miały żadnych podstaw do podejrzeń.
- Wiem, że chcesz zarobić pieniądze, aby stąd
odejść po skończeniu szkoły, ale nie pozwolę ci, abyś skalała reputację tej
placówki swoimi bezwstydnymi czynami. Bóg nasz ci wszystko wybaczy, pod
warunkiem, że zaprzestaniesz tej hańby!
Starling
poczuła jak zaczyna boleć ją głowa.
„Świetnie” –
pomyślała – „Podejrzewa mnie o prostytucję. W każdym widzi wszystko co
najgorsze, ale w sobie już nic. Stare, głupie babsko powinno mieć na drugie
imię hipokryzja. Ale gdybym jej powiedziała, że spędziłam noc u bogatego,
starszego mężczyzny, że spałam w jego łóżku, to najpewniej dostałaby zawału na
miejscu”
- Myli się
siostra. Po prostu poszłam po szkole do koleżanki, aby pomóc jej w nauce do
testu, lecz zeszło nam do późnej nocy, więc zaproponowano mi nocleg –
powiedziała to wszystko bez mrugnięcia okiem. W tej sytuacji kłamstwo było
bardziej niż wskazane.
- Jak nazywa
się koleżanka?
- Joan
Hamilton
Zakonnica
zwęziła brwi, ale nie miała dowodów, by zarzucać jej nieszczerość.
- Doprowadź
się do porządku, a potem zjaw się w moim gabinecie za godzinę. Wymyślę dla
ciebie odpowiednią karę – wyrzuciła swoim piskliwym tonem, po czym odeszła,
zostawiając ją w spokoju.
Clarice już
mogła przewidzieć co ją czeka. Określony czas modlitw lub/i pomoc w sprzątaniu
placówki. Zniesie to, choć coraz trudniej szło jej zachować uprzejmość wobec
tej ograniczonej kobiety, która w każdym widzi grzech.
Dziewczyna z
ulgą poszła do wspólnej łazienki dziewczyn i wzięła szybki prysznic. Kiedy się
myła, spostrzegła, że miała lekko zaczerwienioną rankę na nadgarstku. Uznała,
że jakiś owad musiał ją ugryźć i nie przywiązywała więcej do tego wagi.
***
Ta noc była
nocą rozważań i podejmowania decyzji o swoich dalszych działaniach. Zarówno Clarice
Starling, jak i dr Hannibal Lecter myśleli intensywnie o ostatnich wydarzeniach
i o tym co powinni teraz zrobić.
Clarice
leżała skulona na swoim wąskim łóżku, w całkowitej ciemności i spoglądała na
biały sufit. Jej dłonie były szorstkie i czuć było od nich chemicznymi środkami
czyszczącymi. Mydło nie dało rady całkowicie zmyć tego zapachu. Dopiero jakieś
15 minut temu jej kara się skończyła i mogła przestać myć podłogi w tym
przybytku. Kazano jej jeszcze trzy razy odmówić modlitwę, ale kompletnie to
zignorowała. I tak była protestantką jedynie z nazwy. A przecież nie zrobiła
nic złego.
No właśnie,
co ona narobiła? Coś, przed czym wzbraniała się przez kilka ostatnich lat. Z
niewiadomych powodów, w końcu wczoraj pękła i … nie okazało się to tak straszne
jak sądziła, że będzie.
Otworzyła
serce i opowiedziała mnóstwo rzeczy z przeszłości osobie, którą znała niecały
miesiąc. A ta osoba…naprawdę jej słuchała. On rozumiał i znał jej myśli. Ani
razu jej nie wyśmiał. Z każdym wypowiedzianym słowem, ciężar, z którego
dotychczas nie zdawała sobie sprawy, malał dając jej przyjemną ulgę.
Odkryła się
przed kimś, czyli zrobiła coś, czego nie zrobiłaby nawet przed bliską
przyjaciółką. Nie okazało się to jednak tak straszne jak myślała. Naprawdę
sądziła, że wyznając bolesne rzeczy, człowiek odsłania swoje słabe punkty i
wręcz zaprasza do siebie jeszcze większy ból. A tu niespodzianka…ulga. Dlaczego?
Może dlatego,
że zrobiła to przed właściwą osobą? Nie, to złe słowo. Dr Lecter z całą
pewnością był w stanie użyć jej zwierzeń przeciwko niej i sprawić jej tym ból.
Na początku to robił. Ulga przyszła, ponieważ instynkt podpowiadał jej, że
doktor wcale nie próbuje jej skrzywdzić. Byłby w stanie to zrobić, ale po
prostu nie chce. To nie jego cel.
Więc jaki?
Złamanie jej wiary. A jaka jest jej wiara? Wiara w ojca. Tata stał w jej
systemie wartości chyba najwyżej, wczoraj to udowodniła nawet przed samą sobą.
Skoro ona to zrozumiała, to dr Lecter z pewnością także. Może nawet i
wcześniej? I co teraz zrobi? Jak chce tą wiarę złamać i dlaczego? Nie wie, ale
wie na pewno…że nie powiedziała wszystkiego.
Jedna noc nie
wystarczy by odgrzebać całą przeszłość. Nie wystarczy, aby zrzucić cały ciężar,
zwłaszcza, że jej bagaż był naprawdę spory. Co więc powinna zrobić, skoro dr
Lecter na pewno tego tak nie zostawi.
„Może
najprościej zapytać siebie, czego się chce?”
Głos
podświadomości, który brzmiał podobnie do głosu doktora, zadał jej pytanie. Och,
teraz bez wątpienia było widać, że dobry dr Lecter wszedł do jej głowy i
rozgościł się na całego. Wszedł…raczej sama go wpuściła…chyba…
Czego
chciała? Więcej widywać doktora. Ciągnęło ją do niego nawet jeszcze mocniej niż
wcześniej. A wystarczyła jedna noc szczerości, a ona chciała jeszcze więcej.
Pozwolić komuś poznać samą siebie, w dodatku komuś kto naprawdę tego chciał,
nie było straszne, a miłe. Straszne było to, że straciła panowanie nad sobą,
ale teraz chciała o tym nie myśleć. Pragnęła zdjąć z siebie więcej tego
ciężaru, lecz mogła to uczynić jedynie przy mocy tego jednego człowieka. Nikt
inny by tego nie potrafił, a i ona nikomu innemu nie ufała.
I było
jeszcze coś. Kiedy byli sami w samochodzie, Clarice sama z siebie ujęła dłoń doktora
i wtenczas zapanowała między nimi dziwna atmosfera, której nigdy wcześniej nie czuła.
Jej działanie było proste, polegało na chęci przybliżenia się, dotknięcia
drugiej osoby. Zupełnie jakby ta jedna noc zniszczyła jedną z niewidzialnych
barier między nimi. Siła, która ciągnęła ich ku sobie od pierwszego spotkania,
zwiększyła się.
Dziewczyna
wiedziała, dlaczego zdecydowała się wykonać tamten gest. Powód ten zrozumiała
dopiero teraz, leżąc w tym miejscu, ponieważ mogła już się do tego przed sobą
przyznać. Przyznać do tego, co jednocześnie ją zawstydzało, że czuje coś tak
prymitywnego oraz napełniało determinacją.
Clarice
zrobiła to z zazdrości. Z zazdrości, bo dzisiejszego poranka miała to małe
olśnienie. Co prawda szybko odegnała zmartwienia związane z różnicami pomiędzy
nią, a Lecterem, lecz niektórych uczuć nie potrafiła odtrącić. Tego uczucia
niesprawiedliwości.
Clarice
przewróciła się na drugi bok i znów próbowała, z marnym skutkiem pozbyć się
tych emocji. Wciąż to rosnące uczucie zazdrości zadawało jej pytania. Dlaczego
inni mogą jawnie obracać się w środowisku doktora, a ona już nie? Byli gdzieś
tam ludzie, którzy przebywali w jego towarzystwie, byli z jego sfery lub po
prostu byli dla niego interesujący i mogli rozmawiać z nim bez żadnych obaw. A
ona? Samą obecnością zagrażała jego reputacji. Musiała się chować za ścianką, w
małym pokoiku by nie być zauważoną. Pewnie były kobiety, które doktor mógł
spokojnie zapraszać do siebie, kobiety w jego wieku i guście, z klasą, które
nie musiały potem sprzątać budynku, pełnego dzieciaków za karę, że nie wróciła
na noc do domu. Które nie wzbudziłyby obaw sąsiadów.
Też tego
chciała. Móc stać przy boku doktora bez strachu i wstydu. Bez żadnego lęku, że
mu zaszkodzi. Że sprowadzi kłopoty na niego, swoją przyjaźnią. Zazdrościła tego
tym ludziom w jej wyobraźni, którzy w publicznych miejscach mogli bez wahania
rzec, że są znajomymi doktora. Jej to nie było dane. Jej sierociniec urządziłby
jej jeszcze większe piekło, a na Lectera zaczęto by krzywo patrzeć, pojawiłyby
się plotki, że wykorzystuje biedne licealistki, oczywiście nawet nie
interesując się, czy to rzeczywiście prawda.
To właśnie
owo uczucie zazdrości, ale przede wszystkim to czego w tej chwili chciała, dało
jej odpowiedź. Chciała zniszczyć więcej barier i zobaczyć co się stanie.
W tym samym
czasie dr Hannibal Lecter sprzątał po swojej kolacji. Chodził spać o bardziej
późniejszych porach. Jego głowę także zaprzątało wiele myśli.
Między innymi
było to analizowanie tego, czego poprzedniego dnia usłyszał od małej Starling.
Jednocześnie było tego dużo, ale co rusz znajdował nowe, niezapełnione niczym
luki. Wywoływały one w nim lekką irytację, lecz wiedział, że jego cierpliwość
pewnego dnia je zapełni. Wystarczy odczekać odpowiednią ilość czasu i znów
odurzyć Clarice. Chyba, że sama postanowi odpowiadać na jego pytania.
No właśnie…chyba
że…Nie był tego pewien. Nie potrafił przewidzieć jej zachowania, co wzmogło
jego irytację. On, nie mógł przewidzieć co zrobi jedna, mała nastolatka! Kiedy
już myśli, że ma ją w swoich rękach, to ona zaczyna robić coś by się
wyślizgnąć, z dobrym rezultatem. I wówczas znów musi łapać ją ponownie.
Na przykład
dzisiaj. Rano spodziewał się gniewu. Otrzymał go, ale z dużą większą ilością
strachu o jej własną poczytalność. A potem ten mały gest w samochodzie i zmiana
atmosfery. Niby nic niezwykłego, a nie potrafił podać powodu dla którego ona to
zrobiła. Nie miał nawet podejrzeń, a przecież już całkiem dobrze poznał sposób,
w który myśli ta nastolatka.
A mimo to nie
potrafi jej posiąść. On, osoba która przekonała wieloma manipulacyjnymi
sztuczkami swoich starszych pacjentów , aby przepisali mu znaczną część majątku
w spadku. Dzięki temu, posiadł on ogromną fortunę, o wielkości, której nikt nie
miał pojęcia. Odkąd zaczął oficjalnie zajmować się swoim „hobby” poczynił wiele
przygotowań, w tym właśnie ulokowanie tych wszystkich pieniędzy ze spadków na
różnych kontach bankowych, pod różnymi nazwiskami, czasem w formie obligacji
lub po prostu w gotówce ukrytej w konkretnych, starannie wybranych miejscach.
To było
nieprawdopodobne, że mała licealistka sprawia mu takie kłopoty. Jej się zwyczajnie
nie dało kontrolować. Im bardziej zbliżał się do swojego celu (na przykład dziś
uczynił krok milowy), tym bardziej się w tym przekonaniu utwierdzał. Powoli
zaczął uwalniać ją z jej kajdan, a ona coraz bardziej wolna zaczęła
niebezpiecznie go oplatać i czynić własne, nie do końca jasne działania.
Kiedy rano
zostawił Clarice pod sierocińcem, czuł się rozdarty. Chyba pierwszy raz w
życiu. W tym samym czasie chciał przycisnąć mocniej pedał gazu i odjechać stamtąd,
oddalić się od dziewczyny oraz wrócić do niej, przybliżyć się znów na tą samą
odległość co w samochodzie i sprawdzić co się wydarzy.
Co by się wtedy
mogło stać? Co on by zrobił? Nie wiedział. Natomiast coraz bardziej utwierdzał
się w przekonaniu, że uczucie, które kazało mu odjechać jak najszybciej, było
nazywane „strachem”. Musiał nad tym dłużej pomyśleć, ponieważ strach odczuwał
ostatni raz jak jeszcze był dzieckiem.
Co wzbudzało
w nim ten mały lęk? Mała Starling? Nie, to nie ona sama w sobie. To czego się
bał, to jego reakcje na jej obecność. Był taki sam jak ona dzisiejszego ranka.
Bał się samego siebie i tego co robi. Choć jego uczucia były lepiej trzymane na
wodzy.
To wszystko
nie tak miało być. Nie to przewidywał. A minęła dopiero jedna noc! Jedna noc
rozmów, jeden krok do całkowitego uwolnienia, a odczuwana zmiana była
diametralna. A co będzie potem? Kiedy pofolguje swojej ciekawości i dowie się o
Clarice jeszcze więcej, jeszcze bardziej otworzy jej wnętrze, jeszcze bardziej
ją uwolni? Jak w końcu złamie jej wiarę? Nie wiedział co się stanie i to znów
napawało go obawami.
Skoro po jednym
odurzeniu…po jednej sesji nie potrafił przewidywać nawet własnych działań, to
co dopiero Clarice! Jak bardzo przestanie się kontrolować w przyszłości? Co się
stanie z nim, z nią, z nimi? Nie miał odpowiedzi!!! Musi coś wymyślić, albo
wszystko, cała ta relacja z Clarice kompletnie wymknie się z jego rąk, a i tak
kontrolował ją w ograniczony sposób. Bardziej już nie mógł. Dziewczyna była
strasznie silna.
Musi coś
wymyślić…coś…plan by to wszystko nie obróciło się przeciwko niemu…plan aby
Clarice go nie pokonała, bo konsekwencji tego zwycięstwa także nie potrafił
przewidzieć…plan by jego młoda przyjaciółka nie przejęła kontroli nad nim…Ale
co? Co?
Co zrobić,
aby to uczucie, które pchało go w jej stronę przestało mieć tak wielką moc? Jak
odzyskać nad sobą panowanie, by nie przekroczyć tej niewidzialnej granicy? Bo przecież
czuł w kościach, że gdyby w tamtej chwili…w samochodzie…zbliżył się jeszcze
kilka centymetrów…to na pewno…by ją pocałował.
- To się robi
zbyt niebezpieczne – powiedział bezwiednie w chwili, gdy filiżanka po kawie,
którą mył, wypadła z jego mokrej dłoni. Hannibal zdążył spojrzeć w dół w samą
porę, aby zobaczyć roztrzaskującą się na kawałki filiżankę.
Ukucnął
odruchowo nad odłamkami, ale nie zrobił nic więcej. Patrzył się w te kawałki
porcelany, jakby w nadziei, że nareszcie wszechświat zagnie się, czas odwróci
swój bieg, a za sekundę filiżanka znów będzie cała. Ale nic takiego nie
nastąpiło.
Dlaczego nie
było to możliwe? Dlaczego nie można było odzyskać coś raz już doszczętnie
zniszczonego?
- Hannibal!
Głosik Miszy,
swojej dawno utraconej siostry znów rozbrzmiał w jego głowie. Ten sam głosik,
które krzyczał w jego snach i wybudzał w ten gwałtowny sposób. Misza była jak
ta filiżanka, roztrzaskała się i nigdy już nie powróci.
A przecież
ona, jak nikt inny w pojęciu doktora, zasługiwała na miejsce na tym świecie.
Olśnienie
spłynęło na doktora z prędkością światła. Poderwał się z podłogi i przeszedł
szybkim krokiem do swojego gabinetu. Nie przejmował się nie dokończonym
zmywaniem, ani pozostawionymi odłamkami na podłodze. Jego myśli biegły już
innymi torami.
A jeśli można
było tego dokonać? Cofnąć czas i sprowadzić Miszę do teraźniejszości. Sprawić
by znów była żywa. Ale do tego potrzebne było odpowiednie naczynie. Czy
istniało lepsze naczynie na jego siostrę niż Clarice Starling?
Odpowiedź brzmiała:
nie. Clarice była idealna. Godna zostania jego siostrą, nikt nie spełniłby tej
roli lepiej. Piękna, mądra osoba, która staje się mu droga. Miejsce, które jest
wspaniałe i które powinno zostać zwolnione specjalnie dla Miszy.
Gdyby dr
Lecter wierzył w takie rzeczy jak znak z niebios, uznałby swój dzisiejszy
koszmar za taki właśnie znak z góry, co należy teraz zrobić. Plan już kwitł w
jego umyśle i coraz mocniej zapuszczał się tam korzeniami.
Doktor
doszedł do swojego prywatnego gabinetu, usiadł za biurkiem, wyjął z szuflady
kartki i pióro i zaczął zapisywać na nich jakieś obliczenia. Z początku były
one spójne, logiczne i prawidłowe. Po pewnym czasie jednak zaczęły się stawać chaotyczne
i nieuporządkowane. Pojawił się błąd w obliczeniach, następnie kolejny, ale
doktor nie przejął się tym. Wciąż sądził, że był w stanie tego dokonać.
Teraz
wydawało się to rozwiązaniem idealnym. Usunąć całą osobowość Starling i
umieścić w niej ducha jego ukochanej siostry. Odzyska Miszę, a Clarice
przestanie mu zagrażać. To da się wykonać, już nawet zaczął. Tak jak to
wcześniej ujął. Uwolni dziewczynę z jej kajdan wiary, a następnie ostrożnie
wsadzi ją w inne. Takie, którą sprawią, że Clarice uwierzy, że jest kimś innym.
Nie czuł
żalu, że w wyniku tego Starling by zniknęła. A to dlatego iż sądził, że wybierając
ją, czyni jej tym samym zaszczyt. Ona jest tak wyjątkowa, że aż godna. Usunie
zagrożenie związane z jego afektem do niej. Zastąpi te uczucia, czystymi
braterskim uczuciami, dzięki czemu niebezpieczeństwo odejdzie.
Poza tym,
była jeszcze jedna mała rzecz. W swoim koszmarze, Lecter przypomniał sobie jak
w młodości był gotowy odstąpić siostrze praktycznie wszystko. Zrobiłby
cokolwiek, aby uszczęśliwić siostrę. Udowodnił to w tych ekstremalnych
warunkach, gdy oddawał jej swoją porcję jedzenia, choć jego mały żołądek kurczył
się niemiłosiernie. Dzielnie to znosił, byleby Misza nie była głodna.
Czy teraz nie
było podobnej sytuacji? Clarice stała się dla niego bardzo cenna. Droga osoba,
którą lubił coraz bardziej. Jej nieprzewidywalność tylko bardziej go pociągała,
co właśnie go napełniało strachem, gdyż nie panował nad tym. A skoro była dla
niego tak ważna…to czy jego powinnością nie jest oddać ją Miszy? Oddałby jej
wszystko co miał. Oddał jej pożywienie, gdy sam był przeraźliwie głodny i
jedzenie wydawało mu się największym skarbem. Odda jej drogą mu dziewczynę,
żeby przywrócić jej życie. Poświęciłby wszystko co miał, i w przeszłości i w
teraźniejszości. To się nigdy nie zmieniło.
Tak musi być.
Musi zrezygnować z Clarice, dla swojej siostry. To jedyne rozwiązanie.
Bezpieczne rozwiązanie, które wszystko wyprostuje i przywróci kontrolę. Zrobi
to…jak prawdziwie oddany starszy brat, jakim zawsze był. To jego powinność i
obowiązek. Dla Miszy…
***
Ta niedziela
była bardziej zapracowana niż kiedykolwiek. Zwykle w ostatni dzień weekendu, dr
Lecter zostawiał sobie jedno, najwyżej dwa spotkania terapeutyczne. Dziś musiał
jednakże dołożyć do grafiku także wszystkich pacjentów z poniedziałku, co dawało
ręce pełne roboty.
Raz na jakiś
czas pozwalał sobie na wizyty domowe. W przypadkach, gdy pacjent chciał mu coś
pokazać lub jego stan był na tyle zły, że nie chciał wychodzić z domu. Lecter
właśnie wracał z tego rodzaju terapii poza normalnym miejscem pracy.
W końcu
dojechał pod swój gabinet i wysiadł z samochodu. Spojrzał na zegarek, do
kolejnej sesji z pacjentem zostało 10 minut. Zdążył na czas bez problemu.
Już po przekroczeniu
progu budynku, jego nos powiedział mu, że coś jest nie tak. Unoszący się w
powietrzu zapach był inny, mówił, że pod jego nieobecność ktoś się tu zjawił.
I dobrze znał
ten zapach. Dr Lecter nie był więc zaskoczony, gdy po przemierzeniu korytarza
zobaczył pod swoimi drzwiami Clarice Starling. Dziewczyna siedziała na
podłodze, oparta o ścianę, z kolanami pod brodą. Kiedy stanął nad nią, uniosła
wzrok. Czekała na niego.
Cóż…kolejne
zachowanie, którego doktor nie przewidział. Jednakże patrząc jej teraz w oczy,
był w stanie już je zrozumieć. Clarice może i była uparta, ale na pewno nie
głupia. Zrozumiała w końcu, że jej upór czynił jej szkodę.
- Zjawiłaś
się o 2 dni wcześniej niż się spodziewałem – rzekł ze spokojem, zamiast słów
powitania.
- Czy to źle?
- Wręcz
przeciwnie – wyciągnął rękę w jej stronę i pomógł jej wstać.
- Ja… -
Clarice odezwała się dopiero 30 sekund później – Ja…chcę mówić. Chcę
opowiedzieć więcej. Tym razem świadomiej. Oczywiście, jeśli Pan chce słuchać.
- Zawsze.
Po tej
wymianie zdań, oboje zniknęli za drzwiami gabinetu.
Dr Lecter
chciał dalej postępować zgodnie ze swoim planem. Złamanie wiary dziewczyny,
czyli to co chciał od samego początku, było obecnie tylko numerem jeden na
liście. Potem przejdzie do następnego punktu, lecz dopiero wtedy, gdy uwolni
Clarice. Jedynie wówczas przywrócenie Miszy będzie miało szansę powodzenia.
Tak więc,
dopóki ten czas jego obowiązku nie nadejdzie…dopóki nie będzie musiał ofiarować
drogiej mu osoby swojej siostrze…to mógł
się jeszcze cieszyć towarzystwem tej dziewczyny. Póki jeszcze mieli czas…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz