poniedziałek, 25 września 2017

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 4



Ich obrzydliwe ręce obmacują ramiona obojga dzieci. One nie wiedzą o co chodzi. Co oni im robią? Ach, to jasne. Sprawdzają, które z nich ma więcej tkanki tłuszczowej.
Werdykt szybko staje się jasny. Hannibal zawsze oddawał Miszy swoje jedzenie. Nawet jeśli było zeschłe lub za twarde to i tak brał je do ust, zmiękczał i oddawał siostrze. Dla siebie zostawiał minimum. A i tak miał wyrzuty sumienia. Chciał oddać wszystko siostrze. Wolał dbać o nią w pierwszej kolejności niż o siebie.
I właśnie przez to, że praktycznie nie jadał, Misza była teraz wyciągana przez drzwi chaty, przez tych ohydnych typów. On próbował się wyrwać oprawcom i pobiec za nią, lecz był za słaby. Był tylko dzieckiem. Nie mógł nic zrobić.
Misza znika mu z oczu. Jedyne co słyszy to jej głosik krzyczący jego imię. Ona go woła. Boi się. Chłopiec zaczyna się modlić. Tak gorąco jak jeszcze nigdy. Prosi Pana Boga, aby pozwolił mu jeszcze raz zobaczyć swoją siostrzyczkę. Błaga go. A wtedy po raz ostatni słyszy.
- Hannibal! – a zaraz po tym dźwięk opadającej siekiery.
Mały chłopiec patrzy przez szpary w drewnie. Widzi mleczne ząbki na śniegu. Ząbki Miszy.

***
- Misza!
Hannibal Lecter obudził się z krzykiem na ustach. Podniósł się gwałtownie do pozycji siedzącej. Był zlany potem, a jego oddech był bardzo nierówny. Dawno mu puls tak nie podskoczył jak teraz. Dawno, czyli od poprzedniego snu.
Minęło 20 lat odkąd sobie wszystko przypomniał, a on i tak nie mógł się pozbyć tych koszmarów. Były jego jedyną słabością, której nie mógł kontrolować. Sny zawsze do niego wracały. Ich częstotliwość nie miała porządku, była chaotyczna. Nie układała się w żaden wzór. Raz koszmary mogły wracać po kilku dniach, a czasem po latach. Najdłuższa przerwa między nimi wynosiła właśnie 2 lata. Uspokajając swoje tętno, dr Lecter przypomina sobie, że ostatni tego typu sen miał 3 miesiące temu.
Hannibal potrzebował jedynie minuty by wrócić do swojego zwykłego, spokojnego stanu. Koszmar wytrącił go z równowagi i dopiero teraz przypomniał sobie gdzie jest i dlaczego.
Był w swoim domu owszem, ale dzisiejszej nocy spał na dużej sofie w salonie. Nawet się nie przebrał. A to dlatego, że oddał swoją sypialnię Clarice.
Przypomniawszy sobie o niej, doktor wstaje szybko i idzie na piętro. Wchodzi do swojej sypialni i widzi, że jego gość wciąż śpi. Mała Starling, wciąż we wczorajszych ubraniach, jest nadal pogrążona w mocnym śnie. Nic dziwnego. Rozmawiał z nią do późnej nocy, aż w końcu dziewczyna padła dosłownie ze zmęczenia, które podany lek pewnie tylko zwiększył.
Dr Lecter nie tracąc czasu bierze po cichu z szafy rzeczy na zmianę i wychodzi. Bierze prysznic i przebiera się w nie w łazience na dole, a te przepocone ubrania odkłada do prania. Zanim jego gość wstanie, Hannibal chciał się jeszcze raz upewnić czy drzwi do piwnicy są dobrze zabezpieczone. Gdyby Starling choćby tam zajrzała…odkryłaby bardzo nieprzyjemną kartę. W końcu to tam trzyma…rzeczy przydatne dla jego hobby. Na koniec uprzątnął z sofy koc i poduszkę.
Po wszystkim doktor wziął się za robienie śniadania. Clarice niedługo się obudzi i wiedział, że nie będzie w dobrym humorze. Zwłaszcza jak sobie przypomni co mu powiedziała. Nie był pewien jak się sprawy potoczą, ale na pewno będzie ciekawie.

***

Clarice bardzo powoli otworzyła oczy. Zamknęła je szybko z powrotem, porażona porannymi promieniami słońca. Przewraca się z jękiem na drugi bok. Wystarczy chwila, aby zorientowała się, że coś jest nie tak. Łóżko było zbyt miękkie. Zbyt duże, nie powinna była wykonać tego obrotu i nie spaść przy tym na podłogę. I zapach poduszki też był inny…
Znów otworzyła oczy, tym razem gwałtowniej i rozejrzała się wokół. No, to na pewno nie był jej pokoik w sierocińcu. Kiedy zapytała siebie gdzie jest, w odpowiedzi otrzymała mnóstwo wspomnień dnia wczorajszego. Wspomnień, w które nie mogła uwierzyć, a jednak były prawdziwe. Wszystko doskonale pamiętała, oprócz tego…dlaczego to zrobiła.
Zaczęło się od tej drzemki. Zasnęła przy stoliku, a gdy się obudziła dr Lecter był obok, a ona…była wciąż taka senna. A potem rozmawiali…bardzo dużo rozmawiali…ale dlaczego na to pozwoliła? Wtedy wydawało się to jasne, ale teraz nie.
Byłam z mamą i rodzeństwem prawie dwa lata. Potem mnie odesłała…Tylko ciebie?...Byłam najstarsza. Wysłała mnie do swojej kuzynki i jej męża w Montanie, na ich ranczo…Ile tam byłaś?...Siedem miesięcy. Potem odesłano mnie do sierocińca. Kilka razy zmieniałam miasta, bo nie było dla mnie miejsca…Dlaczego tak krótko przebywałaś u kuzynki matki? Ile miałaś wtedy lat?...10 lat. Uciekłam pewnej nocy. Oni chcieli zabić Hannah, moją klacz…Na tym ranczu hodowano konie na ubój?...Konie i owce…Dlaczego uciekłaś akurat tamtej nocy?...Zbudził mnie………………..
Clarice potrząsnęła szybko głową by przegnić tą część wspomnień. Co było dalej?
Kiedy twój tata zmarł, czemu władze miejskie nie pomogły twojej rodzinie?...Dostaliśmy czek na 500 dolarów…A odszkodowania już nie?...Nie należało nam się…Dlaczego? Twój ojciec nie był szeryfem, prawda?...W rubryce zatrudnienie było napisane nocny szeryf…Ale to był jedynie nocny stróż…Tak…Co pamiętasz z tamtego okresu?… Burmistrz przyszedł do nas i kazał oddać jego odznakę i zegarek…Co jeszcze?...Mama zmywała krew z czapki taty…
Starling nie mogła uwierzyć samej sobie. Jak mogła tak bez wahania o tym opowiedzieć? Jej umysł był wtedy tak dziwnie zamglony. Wydawało się jej wówczas, że po prostu musi posłuchać doktora i mówić. Nie miała żadnych oporów, po prostu nic. Jakby nie była sobą.
A potem? Rozmawiali w gabinecie jeszcze kilka godzin. Kiedy zasychało jej w gardle, doktor miał dla niej od razu coś do picia. Gdy zrobiło się późno…
- Clarice, przykro mi, ale nie mogę wypuścić cię samą na zewnątrz. Jesteś w takim stanie, że mogłoby to być dla ciebie niebezpieczne. Niestety, odwożąc cię do sierocińca sprawiłbym ci jedynie kłopoty. Dlatego pojedziemy do mojego domu, dobrze?
- W porządku, doktorze.
Żadne w porządku! Czemu na to przystała?! Bez oporów dała się tu zawieść. To był dom Lectera. Kiedy tu przyjechali, doktor pomógł jej tu wejść, ponieważ chwiała się na nogach z powodu tej dziwnej senności. Lecter zdjął jej buty i bluzę i położył do łóżka. Rozmawiali jeszcze z jakąś godzinę w ciemności, bez żadnego źródła światła. Albo nie, chwila…było jedno źródło, ale co to było?
Teraz to nieważne. Clarice powoli wstała z łóżka, jakby nie ufając swoim nogom. Chociaż po tym co naopowiadała wczoraj, nie ufała już nawet swojemu umysłowi, co napełniało ją lękiem. Ostrożnie wyszła z pokoju i zeszła schodami na dół. Czuła się jak intruz, lecz jednocześnie nie mogła opanować ciekawości i rozglądała się dookoła. Wczoraj jakoś na to nie wpadła.
Prywatny teren dr Lectera był podobny w stylu do jego gabinetu, lecz bardziej intensywny, bogatszy. Gdzie by nie spojrzała, zaraz w oczy rzucały jej się jakieś antyki, czy obrazy albo po prostu bogato zdobione meble. Ten mężczyzna naprawdę był wzorem elegancji, i w miejscu pracy, i w swoim domostwie. Może właśnie dzięki podobieństwie w wystroju domu i gabinetu poczuła się nieco bardziej pewnie.
Dotarła do schodów i powoli, trzymając się barierki, zeszła na dół do przedpokoju. Nasłuchiwała uważnie jakichkolwiek dźwięków, aby zlokalizować doktora. Odgłosy krzątaniny dało się słyszeć w drugim pomieszczeniu od lewej. Poszła w tamtą stronę. Zanim zajrzała do środka, z miłym zaskoczeniem odkryła swoją starannie złożoną bluzę na małym stoliku oraz swoje buty na podłodze.
Zrobiła jeszcze dwa kroki i weszła do pomieszczenia. Słuch jej nie omylił. To była kuchnia, a dr Lecter już w swoim codziennym, nienagannym ubiorze robił coś przy kuchence, odwrócony do niej plecami.
- Dzień dobry, Clarice – powiedział doktor, nawet się nie odwracając. Zupełnie jakby wyczuł jej obecność – Jesteś punktualnie, jak się spodziewałem. Śniadanie zaraz będzie gotowe. Możesz się rozgościć.
Dziewczynę zbiła z tropu ta zwyczajność tego powitania. Jakby ta sytuacja była codziennością, niczym niezwykłym.
- Dzie…dzień dobry – przywitała się niezręcznie. Ta sytuacja była surrealistyczna – Co znaczy, że jestem punktualna?
- Chodzi mi o godzinę – odrzekł, wreszcie się do niej odwracając – Spodziewałem się, że twoje przyzwyczajenie wygra ze zmęczeniem.
Starling zerknęła na swoją rękę. Dobrze czuła, nie zdjęła swojego zegarka do snu. Godzina, którą wskazywał była dokładnie tą, o której w jej sierocińcu rozpoczynała się pobudka. Surowa dyscyplina luteranizmu zakładała pobudki o wczesnej godzinie i rozpoczęcia dnia poranną, wspólną modlitwą przed śniadaniem…
O cholera! A jej dzisiaj tam nie będzie! Jeśli zauważą jej nieobecność…
- Duże będziesz miała kłopoty, Clarice? – zapytał Lecter, domyślając się jej myśli z jej wyrazu twarzy. Kiedy zadawał pytanie, nakładał jednocześnie coś na wcześniej przygotowane talerze. Dziewczyna widziała to tylko kątem oka, skupiona była na swoich myślach.
Czy będą z tego kłopoty? Nie zjawiając się na kolacji lub wracając zbyt późno na pewno nie sprawiłaby sobie problemów. Trzymała cichy sojusz z kucharką, która zawsze zostawiała dla niej kluczyk do tylnych drzwi w określonym miejscu. Jednakże na kolacjach nie sprawdzano obecności, natomiast na śniadaniu już owszem. Na pewno zauważą, że jej nie ma. Teraz pytanie kto sprawdzał dzisiejszą obecność. Jeśli robiła to panna Oliver to nie było powodu do obaw. Ta kobieta miała ją gdzieś cokolwiek by nie zrobiła. W jej głowie, najpewniej Clarice była już na liście pod tytułem „Niedługo zwolni pokój”. Natomiast jeśli robiła to siostra Teresa…to ma przerąbane. Ta zakonnica była zaskorupiała w religii i tradycji, a przede wszystkim w tej dyscyplinie. Nigdy jej nie przyłapała, ale wiedziała, że jeśli taki dzień nadejdzie to kara jej nie ominie. Nawet jako osoba pełnoletnia nie miała nic do gadania.
- Cóż… - odezwała się w końcu Starling - …różnie może być. Zależy jakie będę mieć szczęście.
- Rozumiem – dr Lecter zauważył, że dziewczyna stara się nie patrzeć na jego twarz. Miał racje, Clarice była zła i przestraszona przez swoją wczorajszą szczerość. Biedna nie wiedziała, że nie miała żadnego wyboru – W takim razie skoro nie da się już bardziej pogorszyć sytuacji, to nie ma potrzeby by się śpieszyć. Chodź… - wskazał na przejście do sąsiedniego pokoju, czyli do jadalni - …musisz coś zjeść.
- Co? Nie, nie mogę nic jeść. Muszę wracać! – ostatnie zdanie krzyknęła, nie wiadomo czemu. Doktor nie wydawał przejęty wybuchem. Słuchał jej ze spokojem – W ogóle nie powinnam tu być. Ja…przepraszam…wczoraj nie byłam sobą! Nie wiem co mi się stało. Proszę mi wybaczyć za sprawione kłopoty. To się więcej nie powtórzy! Pobiegnę szybko do sierocińca i wymyślę jakąś wymówkę. Nie musi się Pan obawiać.
- Clarice…
- Nie! – przerwała ostro, samą siebie szokując. Chyba nigdy nie była taka wobec doktora, taka spanikowana. Już samej siebie nie poznawała, co pogarszało jej stan – Niech Pan pomyśli! Co jeśli jakiś sąsiad widział jak Pan wprowadza do swojego domu ledwo trzymającą się na nogach dziewczyną? Licealistkę? Nie chce by miał Pan przeze mnie problemy. Boże, i do tego przenocował mnie Pan u siebie…pogorszyłam wszystko! Gdyby ktoś się dowiedział…nie wybaczyłabym sobie, że przeze mnie…Po prostu jakoś się przemknę, tak by nikt mnie nie…
- Clarice! – tym razem to Lecter użył ostrego tonu. Dziewczyna przez swój szybki słowotok nie zauważyła, kiedy zbliżył się do niej i mocno chwycił ją za przegub ręki, co ją nieco otrzeźwiło. Ta panika…przez swoje wspomnienia z dnia wczorajszego dziewczyna coraz mniej była pewna swojej racjonalności, co jedynie wzmagało jej strach – Clarice weź kilka wdechów, a później odpowiedz mi szczerze. Uważasz mnie za swoje jagnię? Owieczkę, którą trzeba chronić? – pytanie było zadane z nutką urazy. Może nawet i gniewu.
Starling sparaliżowało na moment. No tak…wszystko mu powiedziała. Wspomnienie, które kilka minut temu odsunęła, powróciło, zalewając jej umysł.
Zbudził mnie krzyk owiec. Gdzieś przeraźliwe ryczały owce. A ja nie mogłam dla nich nic zrobić, mimo że on je zabijał. Ubrałam się i wyszłam na dwór. Wyprowadziłam Hannah i uciekłyśmy. Chociaż ją chciałam uratować zanim i ją zabije. Było trudno, ona ledwo widziała, była prawie ślepa. Ale udało się…Jechałaś na niej, czy ją prowadziłaś?...Raz tak, a raz tak. W kilka godzin dotarłam z nią do Bozeman…Czy jak odchodziłyście, słyszałaś jeszcze te krzyki?...Już nie. Było ich tylko 12. Szybko mu poszło…Nadal czasami budzisz się w środku nocy, prawda? Budzisz się w całkowitej ciemności i w uszach masz krzyk owiec?...Tak. Cały czas je mam…I sądzisz, że jeśli pójdziesz w ślady tatusia, a może nawet i wyżej, to będziesz w stanie uratować inne owieczki? Ratowanie innych da ci ukojenie?...Tylko to może mnie uwolnić od tych snów. Wierzę w to, a poza tym tata będzie dumny. Im wyżej zajdę tym on będzie szczęśliwszy.
Clarice uspokoiła oddech. Musi coś odpowiedzieć. Tym razem spokojniej, bez strachu o to, że coś jest z nią nie tak. Że zwariowała.
- Nie – powiedziała z mocą – Pana nie trzeba chronić. Nie jest Pan bezbronny.
Nie była pewna dlaczego tak uważa, ale całą sobą wierzyła, że to prawda.
- Właśnie – uścisk doktora zelżał, lecz nie puścił jej zupełnie – Nie musisz się więc o mnie obawiać. A co do ciebie…Rozumiem. Boisz się, że utraciłaś nad sobą kontrolę?
- Nie wiem, czemu wczoraj to wszystko zrobiłam. Pamiętam, ale nie rozumiem. Nie panowałam nad sobą. Boję się co mogę znów zrobić…
- Clarice, czy po wczorajszych zwierzeniach stało się coś złego?
- Nie.
- Ja zrobiłem coś złego?
- Nie.
- Skoro wszystko pamiętasz, to powiedz mi jak się czułaś, gdy zrzucałaś na mnie swój ciężar.
- Bezbronnie – odparła szybko, bez namysłu. Nie było reakcji ze strony doktora. Dziewczyna, która wcześniej starała się nie spojrzeć mu w oczy, w końcu uniosła wzrok, nie mogąc znieść tej ciszy. Lecter patrzył na nią wyczekująco. Wiedział, że skłamała i czekał na ciąg dalszy. Jego oczy błyszczały w ten dziwny, czerwonawy sposób, ale Clarice po raz pierwszy nie poczuła pod jego wpływem mrowienia na skórze głowy. A to pewnie dlatego, że doktor już się dostał do środka. Ta myśl otworzyła jej usta – Lżej. Poczułam ulgę.
- Widzisz? Jedyne co zrobiłaś to podzieliłaś się tłumiącymi w tobie uczuciami i twoją przeszłością z przyjacielem. Potrzebowałaś tego. Pomogło ci to. Czy jest w tym wszystkim powód do jakichkolwiek obaw?
- Nie…najwidoczniej nie ma – poczuła się głupio. Niczym uspokajane, niesforne dziecko.
- Do krzyków także nie ma. Więc teraz na spokojnie zjedz ze mną śniadanie. Wczoraj praktycznie nic nie jadłaś. Jeśli w tym stanie wyjdziesz ode mnie, to zemdlejesz gdzieś po drodze.
Clarice tym razem pokiwała głową, z pełni się zgadzając. To brzmiało rozsądnie. Opanowana, lecz wciąż odrobinę niepewna, usiadła przy stole. Miała teraz mały zamęt w głowie i nawet nie spojrzała  na to, co było na talerzu, który podstawił jej Lecter. Dopiero, gdy odruchowo wzięła do ust pierwszy kęs…
- Hmm… - mruknęła zaskoczona – To jest przepyszne! – wreszcie zwróciła uwagę na to, co je. Był to niby normalny omlet, ale smak był fantastyczny. O niebo lepszy niż te paskudztwa bez smaku, które serwują w domu dziecka. Co prawda może i kucharka była jej sprzymierzeńcem, ale nie mogła zaprzeczyć, że do poziomu umiejętności doktora było jej daleko.
- Dziękuję, Clarice. Cieszę się, że smakuje – powiedział ukontentowany Lecter, jedząc swoją porcje.
- Smakuje? To jest wyborne. Jest coś, czego Pan nie potrafi? Nie spodziewałam się, że posiada doktor również talenty kulinarne.
Dr Lecter nie potrafił powstrzymać wesołości. Jego cichy śmiech był o sekundę lub dwie za długi.
- Talentem bym tego nie nazwał. To wynik wielu ćwiczeń i codziennych praktyk – niektóre wręcz wykonywane z najwyższą satysfakcją, ale tego już nie dodał.
No właśnie – pomyślał doktor obserwując jedzącą Clarice. Dziewczyna ostatnio tak go zajęła, że jego hobby na moment zostało odsunięte. Będzie musiał podjąć się czegoś w najbliższym czasie. Kandydatów do pozbawienia życia miał sporo, po prostu gdy mu się nie nudzi, nie musi sięgać po swoje zainteresowania. Chyba, że byłaby to nieoczekiwana sytuacja…Ale takie przypadki nie zostają podczepione pod konto Rozpruwacza z Chesapeake.
- Odwiozę cię do sierocińca – odezwał się, gdy Clarice już kończyła swój omlet. Nie winił jej za jej pośpiech. Miała prawo umierać z głodu – Zatrzymam się gdzieś za rogiem, aby mnie nie zauważono. I tak muszę jechać do pracy.
Wczorajszego dnia nie mógł postąpić w ten sposób. Nie tylko dlatego, że dziewczyna już po godzinach działania jego specyfiku nie mogła ustać prosto na nogach. Po prostu, gdyby ktoś się zorientował, że była pod wpływem narkotyku, wszystko poszłoby w diabły. Poza tym, pozostawiona sama w tym stanie naprawdę narażała się na niebezpieczeństwo.
- W soboty też Pan pracuje?
- Tak. W niedzielę także. Przez cały tydzień, choć w weekendy mam mniej pacjentów niż w dni powszednie.
- Bardzo jest Pan zapracowany? – spytała po połknięciu ostatniego kęsa.
- Nie narzekam. Nie jest to aż tak pożerająca czas profesja jak sugeruje twój głos. Nadal znajduję czas na takie okazyjne pomaganie przy sprawach sądowych oraz na życie towarzyskie.
Clarice poczuła jak pojawia jej się gula w gardle. Znów miała wrażenie, że umknęła jej oczywistość. Albo raczej nie przyszła do głowy.
- Towarzyskie? – wymsknęło jej się, zanim zdążyła się powstrzymać.
- Zgadza się – doktor udał, że nie zauważył jej zdziwienia – Bywa, że są dni w których więcej czasu zabierają mi zobowiązania wobec znajomych. Sam nie mogę się oprzeć, jeśli w okolicy wystawi się jakiś  interesujący spektakl lub…operę – opera w sumie na razie była w zawieszeniu. Oczywiście do czasu, aż pozbędzie się Raspaila – A czasem sam organizuję jakieś małe przyjęcie – przy tym stwierdzeniu udał skromność. Jego przyjęcia nie były „małe”, zawsze miały klasę i były sławne.
- Aha…no tak – westchnęła Starling, biorąc do ręki szklankę z sokiem pomarańczowym. Zaschło jej w gardle.
Znowu zmarkotniała, jak wtedy gdy zorientowała się, jaka byłaby reakcja na ich znajomość osoby trzeciej. Po prostu wyobraziła sobie towarzystwo, w jakim dr Lecter musiał się obracać. Patrząc na jego gust, maniery i majątek to musieli być ludzie wysoko urodzeni, zamożni. Tacy, którzy tak jak on mają pieniądze na wygodne samochody i częste odwiedzanie teatrów czy opery. A potem spojrzała na siebie…jego nową przyjaciółkę. Nie pasowała na pierwszy rzut oka, już nie tylko wiekiem.
Kiedy doktor wstał od stołu i zabrał puste talerze, pozwoliła sobie na potrząśnięcie głową, aby odgonić te myśli. Szybciej niż poprzednim razem doszła do rozsądnych wniosków. To nieważne czy z zewnątrz pasowali do siebie czy nie. Skoro oboje się…lubią, to co to ma za znaczenie? Dla niego najwidoczniej nie ma. Więc dla niej też nie.
Zważając na to, że natychmiast niemalże na to wpadła, to sama przed sobą przyznała, że szybko zrobiła postęp. Należy się przejmować ważniejszymi rzeczami, na przykład musi…
- Musimy iść, Clarice – głos Lectera przywrócił ją do rzeczywistości – Nie chcę cię poganiać, ale nie mogę się spóźnić. Wybacz.
- Ach, oczywiście – szybko poderwała się z miejsca. Zawstydziła się, że nie pomyślała, by pomóc doktorowi w zmywaniu, ale już była na to za późno.
Kiedy wyszli z domu, Starling poczuła wdzięczność, że doktor zaproponował podwiezienie. Nie rozpoznawała tej dzielnicy miasta, nie wiedziałaby w sumie jak samej trafić do domu. Nigdy nie była w tych „zamożnych” okolicach Baltimore.
Drogę do sierocińca pokonali w milczeniu, za co dziewczyna znów była kolejny raz wdzięczna. Dr Lecter czuł, że nie była skora do rozmów. Dawał jej teraz przestrzeń, aby mogła uporządkować swoje myśli. Taka otwartość jaką wczoraj zaprezentowała, mocno nią wstrząsnęła, zwłaszcza że było to bezwiedne…bez kontroli. Ze skutkami, których się nigdy by nie spodziewała. I jedynie doktor znał przyczynę jej stanu zeszłego dnia, ale o tym już Clarice nie miała pojęcia.
Dr Lecter zatrzymał samochód na poboczu, przecznicę dalej od luterańskiego domu dziecka.
- Clarice… - rzekł Lecter, przerywając tę długą ciszę - …Nie przychodź do mnie w poniedziałek.
- Czemu? – spytała, a w jej głosie dało się słychać wyraźne rozczarowanie. Dobry znak, nadal chciała się z nim widywać.
- Nie zastaniesz mnie. Zamykam gabinet na ten dzień. Mam rozprawę w sądzie. Pamiętasz? W sprawie Alberta Raya. W ten weekend pracuję trochę więcej, bo przyjmuję pacjentów z tego dnia, aby nie byli pokrzywdzeni.
- No tak, nie wiedziałam, że to w ten dzień…- Clarice po krótkim namyśle, wyciągnęła dłoń i bez wahania, jakby to była całkowicie naturalna rzecz, ujęła dłoń doktora w geście pożegnania.
Hannibal był zaskoczony. Po raz drugi. Starling nigdy sama z siebie nie zabiegała o taki kontakt. Zwykle to on wykonywał wobec niej takie gesty, aby dodawać jej otuchy lub zachęcić do działań, które chciał wywołać. Po raz pierwszy przejęła inicjatywę i nawet patrzyła mu przy tym w oczy, z taką pewnością siebie, jaką ostatni raz u niej widział, gdy oznajmiła mu, że podejmie z nim walkę.
- Czyli zobaczymy się we wtorek? – spytała hardo, aż dziwne się wydawało iż jeszcze minutę temu była zmizerowana.
- Tak…we wtorek.
Dr Lecter dawno już zauważył, że kiedy ma kontakt fizyczny z Clarice, to dało się wyczuć między nimi słabą elektryczność na skórze. Nie przywiązywał wcześniej do tego wagi, lecz obecnie owa uczucie przybrało na intensywności. Nie dało się go już zignorować. Gdy tylko to zrozumiał powietrze w aucie, wokół nich zgęstniało i to nie od negatywnych emocji. Patrząc w oczy małej Starling wiedział, że ona też to czuje.
Najwidoczniej nie tylko dziewczyna nie spodziewała niektórych skutków ich wczorajszych rozmów. Lecter również dopiero teraz dostrzegł, że otwierając wnętrze Clarice sprawił, że stali się sobie jeszcze bliżsi. Pragnienie kontaktu nie zmniejszyło się, a wręcz przeciwnie. Żadnego rozczarowania nie było, a jedynie chęć by dotrzeć do jeszcze głębszych warstw jej umysłu. Jeszcze bardziej zmniejszyć dzielący ich dystans. Hannibal chciał przesunąć się bliżej dziewczyny i jednocześnie mu się to podobało… i jednocześnie bardzo nie podobało. Dwie sprzeczności. Nie był przygotowany na taki obrót sprawy.
- Chyba…już pójdę – zdecydowała Starling, niechętnie puszczając dłoń doktora. Potrzebowała dystansu i wiedziała w tej chwili, że nie tylko ona. Ta chwila bliskości zaćmiła ich zmysły, a ona i tak nie ufała, ani swoim myślom, ani swoim działaniom.
- Tak – zgodził się doktor – Do widzenia, Clarice.
- Do widzenia, doktorze Lecter – Starling wysiadła z samochodu. Kiedy doktor odjeżdżał, odprowadzała auto wzrokiem.
Zdecydowanym krokiem zaczęła zmierzać w stronę sierocińca. Chciała jak najszybciej przebrnąć przez czekające ją w środki kłopoty. Jedyne o czym teraz marzyła to o kąpieli i o zmianie ubrań. Tego jej było trzeba, a potem będzie czas na myślenie.
Clarice weszła na teren domu dziecka, a potem do środka budynku. Nikogo nie zauważyła. Zaczęła po cichu przemykać się do swojego pokoju, gdy nagle zza pleców zatrzymał ją donośny głos.
- Clarice M. Starling!
Kurwa ją mać  - zaklęła po cichu dziewczyna. To była siostra Teresa, co oznacza, że sprawdził się najgorszy scenariusz jej przewidywań. Clarice odwróciła się niechętnie i ujrzała spodziewany przez nią widok wściekłych oczu pulchnej zakonnicy.
- Dzień dobry. Coś się stało? – spytała uprzejmie, udając, że nie wie o co chodzi.
- Śmiesz pytać?! Młoda damo, twoje zachowanie jest karygodne! Godne Bożego potępienia!
- Rany, jaki słowotok – pomyślała Clarice, a na głos odparła – Nie wiem co takiego złego zrobiłam. Nie mam nic na sumieniu.
- Nie odnotowałam twojej obecności na śniadaniu. Poszłam do twojego pokoju, ale łóżko nie było nawet ruszone. Teraz rozumiesz?! Mów natychmiast gdzie się włóczyłaś?
- Ja… - Starling nie zdążyła się jednak wytłumaczyć. Stara opiekunka miała już własne teorie, które kompletnie nie miały żadnych podstaw do podejrzeń.
-  Wiem, że chcesz zarobić pieniądze, aby stąd odejść po skończeniu szkoły, ale nie pozwolę ci, abyś skalała reputację tej placówki swoimi bezwstydnymi czynami. Bóg nasz ci wszystko wybaczy, pod warunkiem, że zaprzestaniesz tej hańby!
Starling poczuła jak zaczyna boleć ją głowa.
„Świetnie” – pomyślała – „Podejrzewa mnie o prostytucję. W każdym widzi wszystko co najgorsze, ale w sobie już nic. Stare, głupie babsko powinno mieć na drugie imię hipokryzja. Ale gdybym jej powiedziała, że spędziłam noc u bogatego, starszego mężczyzny, że spałam w jego łóżku, to najpewniej dostałaby zawału na miejscu”
- Myli się siostra. Po prostu poszłam po szkole do koleżanki, aby pomóc jej w nauce do testu, lecz zeszło nam do późnej nocy, więc zaproponowano mi nocleg – powiedziała to wszystko bez mrugnięcia okiem. W tej sytuacji kłamstwo było bardziej niż wskazane.
- Jak nazywa się koleżanka?
- Joan Hamilton
Zakonnica zwęziła brwi, ale nie miała dowodów, by zarzucać jej nieszczerość.
- Doprowadź się do porządku, a potem zjaw się w moim gabinecie za godzinę. Wymyślę dla ciebie odpowiednią karę – wyrzuciła swoim piskliwym tonem, po czym odeszła, zostawiając ją w spokoju.
Clarice już mogła przewidzieć co ją czeka. Określony czas modlitw lub/i pomoc w sprzątaniu placówki. Zniesie to, choć coraz trudniej szło jej zachować uprzejmość wobec tej ograniczonej kobiety, która w każdym widzi grzech.
Dziewczyna z ulgą poszła do wspólnej łazienki dziewczyn i wzięła szybki prysznic. Kiedy się myła, spostrzegła, że miała lekko zaczerwienioną rankę na nadgarstku. Uznała, że jakiś owad musiał ją ugryźć i nie przywiązywała więcej do tego wagi.

***

Ta noc była nocą rozważań i podejmowania decyzji o swoich dalszych działaniach. Zarówno Clarice Starling, jak i dr Hannibal Lecter myśleli intensywnie o ostatnich wydarzeniach i o tym co powinni teraz zrobić.
Clarice leżała skulona na swoim wąskim łóżku, w całkowitej ciemności i spoglądała na biały sufit. Jej dłonie były szorstkie i czuć było od nich chemicznymi środkami czyszczącymi. Mydło nie dało rady całkowicie zmyć tego zapachu. Dopiero jakieś 15 minut temu jej kara się skończyła i mogła przestać myć podłogi w tym przybytku. Kazano jej jeszcze trzy razy odmówić modlitwę, ale kompletnie to zignorowała. I tak była protestantką jedynie z nazwy. A przecież nie zrobiła nic złego.
No właśnie, co ona narobiła? Coś, przed czym wzbraniała się przez kilka ostatnich lat. Z niewiadomych powodów, w końcu wczoraj pękła i … nie okazało się to tak straszne jak sądziła, że będzie.
Otworzyła serce i opowiedziała mnóstwo rzeczy z przeszłości osobie, którą znała niecały miesiąc. A ta osoba…naprawdę jej słuchała. On rozumiał i znał jej myśli. Ani razu jej nie wyśmiał. Z każdym wypowiedzianym słowem, ciężar, z którego dotychczas nie zdawała sobie sprawy, malał dając jej przyjemną ulgę.
Odkryła się przed kimś, czyli zrobiła coś, czego nie zrobiłaby nawet przed bliską przyjaciółką. Nie okazało się to jednak tak straszne jak myślała. Naprawdę sądziła, że wyznając bolesne rzeczy, człowiek odsłania swoje słabe punkty i wręcz zaprasza do siebie jeszcze większy ból. A tu niespodzianka…ulga. Dlaczego?
Może dlatego, że zrobiła to przed właściwą osobą? Nie, to złe słowo. Dr Lecter z całą pewnością był w stanie użyć jej zwierzeń przeciwko niej i sprawić jej tym ból. Na początku to robił. Ulga przyszła, ponieważ instynkt podpowiadał jej, że doktor wcale nie próbuje jej skrzywdzić. Byłby w stanie to zrobić, ale po prostu nie chce. To nie jego cel.
Więc jaki? Złamanie jej wiary. A jaka jest jej wiara? Wiara w ojca. Tata stał w jej systemie wartości chyba najwyżej, wczoraj to udowodniła nawet przed samą sobą. Skoro ona to zrozumiała, to dr Lecter z pewnością także. Może nawet i wcześniej? I co teraz zrobi? Jak chce tą wiarę złamać i dlaczego? Nie wie, ale wie na pewno…że nie powiedziała wszystkiego.
Jedna noc nie wystarczy by odgrzebać całą przeszłość. Nie wystarczy, aby zrzucić cały ciężar, zwłaszcza, że jej bagaż był naprawdę spory. Co więc powinna zrobić, skoro dr Lecter na pewno tego tak nie zostawi.
„Może najprościej zapytać siebie, czego się chce?”
Głos podświadomości, który brzmiał podobnie do głosu doktora, zadał jej pytanie. Och, teraz bez wątpienia było widać, że dobry dr Lecter wszedł do jej głowy i rozgościł się na całego. Wszedł…raczej sama go wpuściła…chyba…
Czego chciała? Więcej widywać doktora. Ciągnęło ją do niego nawet jeszcze mocniej niż wcześniej. A wystarczyła jedna noc szczerości, a ona chciała jeszcze więcej. Pozwolić komuś poznać samą siebie, w dodatku komuś kto naprawdę tego chciał, nie było straszne, a miłe. Straszne było to, że straciła panowanie nad sobą, ale teraz chciała o tym nie myśleć. Pragnęła zdjąć z siebie więcej tego ciężaru, lecz mogła to uczynić jedynie przy mocy tego jednego człowieka. Nikt inny by tego nie potrafił, a i ona nikomu innemu nie ufała.
I było jeszcze coś. Kiedy byli sami w samochodzie, Clarice sama z siebie ujęła dłoń doktora i wtenczas zapanowała między nimi dziwna atmosfera, której nigdy wcześniej nie czuła. Jej działanie było proste, polegało na chęci przybliżenia się, dotknięcia drugiej osoby. Zupełnie jakby ta jedna noc zniszczyła jedną z niewidzialnych barier między nimi. Siła, która ciągnęła ich ku sobie od pierwszego spotkania, zwiększyła się.
Dziewczyna wiedziała, dlaczego zdecydowała się wykonać tamten gest. Powód ten zrozumiała dopiero teraz, leżąc w tym miejscu, ponieważ mogła już się do tego przed sobą przyznać. Przyznać do tego, co jednocześnie ją zawstydzało, że czuje coś tak prymitywnego oraz napełniało determinacją.
Clarice zrobiła to z zazdrości. Z zazdrości, bo dzisiejszego poranka miała to małe olśnienie. Co prawda szybko odegnała zmartwienia związane z różnicami pomiędzy nią, a Lecterem, lecz niektórych uczuć nie potrafiła odtrącić. Tego uczucia niesprawiedliwości.
Clarice przewróciła się na drugi bok i znów próbowała, z marnym skutkiem pozbyć się tych emocji. Wciąż to rosnące uczucie zazdrości zadawało jej pytania. Dlaczego inni mogą jawnie obracać się w środowisku doktora, a ona już nie? Byli gdzieś tam ludzie, którzy przebywali w jego towarzystwie, byli z jego sfery lub po prostu byli dla niego interesujący i mogli rozmawiać z nim bez żadnych obaw. A ona? Samą obecnością zagrażała jego reputacji. Musiała się chować za ścianką, w małym pokoiku by nie być zauważoną. Pewnie były kobiety, które doktor mógł spokojnie zapraszać do siebie, kobiety w jego wieku i guście, z klasą, które nie musiały potem sprzątać budynku, pełnego dzieciaków za karę, że nie wróciła na noc do domu. Które nie wzbudziłyby obaw sąsiadów.
Też tego chciała. Móc stać przy boku doktora bez strachu i wstydu. Bez żadnego lęku, że mu zaszkodzi. Że sprowadzi kłopoty na niego, swoją przyjaźnią. Zazdrościła tego tym ludziom w jej wyobraźni, którzy w publicznych miejscach mogli bez wahania rzec, że są znajomymi doktora. Jej to nie było dane. Jej sierociniec urządziłby jej jeszcze większe piekło, a na Lectera zaczęto by krzywo patrzeć, pojawiłyby się plotki, że wykorzystuje biedne licealistki, oczywiście nawet nie interesując się, czy to rzeczywiście prawda.
To właśnie owo uczucie zazdrości, ale przede wszystkim to czego w tej chwili chciała, dało jej odpowiedź. Chciała zniszczyć więcej barier i zobaczyć co się stanie.
W tym samym czasie dr Hannibal Lecter sprzątał po swojej kolacji. Chodził spać o bardziej późniejszych porach. Jego głowę także zaprzątało wiele myśli.
Między innymi było to analizowanie tego, czego poprzedniego dnia usłyszał od małej Starling. Jednocześnie było tego dużo, ale co rusz znajdował nowe, niezapełnione niczym luki. Wywoływały one w nim lekką irytację, lecz wiedział, że jego cierpliwość pewnego dnia je zapełni. Wystarczy odczekać odpowiednią ilość czasu i znów odurzyć Clarice. Chyba, że sama postanowi odpowiadać na jego pytania.
No właśnie…chyba że…Nie był tego pewien. Nie potrafił przewidzieć jej zachowania, co wzmogło jego irytację. On, nie mógł przewidzieć co zrobi jedna, mała nastolatka! Kiedy już myśli, że ma ją w swoich rękach, to ona zaczyna robić coś by się wyślizgnąć, z dobrym rezultatem. I wówczas znów musi łapać ją ponownie.
Na przykład dzisiaj. Rano spodziewał się gniewu. Otrzymał go, ale z dużą większą ilością strachu o jej własną poczytalność. A potem ten mały gest w samochodzie i zmiana atmosfery. Niby nic niezwykłego, a nie potrafił podać powodu dla którego ona to zrobiła. Nie miał nawet podejrzeń, a przecież już całkiem dobrze poznał sposób, w który myśli ta nastolatka.
A mimo to nie potrafi jej posiąść. On, osoba która przekonała wieloma manipulacyjnymi sztuczkami swoich starszych pacjentów , aby przepisali mu znaczną część majątku w spadku. Dzięki temu, posiadł on ogromną fortunę, o wielkości, której nikt nie miał pojęcia. Odkąd zaczął oficjalnie zajmować się swoim „hobby” poczynił wiele przygotowań, w tym właśnie ulokowanie tych wszystkich pieniędzy ze spadków na różnych kontach bankowych, pod różnymi nazwiskami, czasem w formie obligacji lub po prostu w gotówce ukrytej w konkretnych, starannie wybranych miejscach.
To było nieprawdopodobne, że mała licealistka sprawia mu takie kłopoty. Jej się zwyczajnie nie dało kontrolować. Im bardziej zbliżał się do swojego celu (na przykład dziś uczynił krok milowy), tym bardziej się w tym przekonaniu utwierdzał. Powoli zaczął uwalniać ją z jej kajdan, a ona coraz bardziej wolna zaczęła niebezpiecznie go oplatać i czynić własne, nie do końca jasne działania.
Kiedy rano zostawił Clarice pod sierocińcem, czuł się rozdarty. Chyba pierwszy raz w życiu. W tym samym czasie chciał przycisnąć mocniej pedał gazu i odjechać stamtąd, oddalić się od dziewczyny oraz wrócić do niej, przybliżyć się znów na tą samą odległość co w samochodzie i sprawdzić co się wydarzy.
Co by się wtedy mogło stać? Co on by zrobił? Nie wiedział. Natomiast coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że uczucie, które kazało mu odjechać jak najszybciej, było nazywane „strachem”. Musiał nad tym dłużej pomyśleć, ponieważ strach odczuwał ostatni raz jak jeszcze był dzieckiem.
Co wzbudzało w nim ten mały lęk? Mała Starling? Nie, to nie ona sama w sobie. To czego się bał, to jego reakcje na jej obecność. Był taki sam jak ona dzisiejszego ranka. Bał się samego siebie i tego co robi. Choć jego uczucia były lepiej trzymane na wodzy.
To wszystko nie tak miało być. Nie to przewidywał. A minęła dopiero jedna noc! Jedna noc rozmów, jeden krok do całkowitego uwolnienia, a odczuwana zmiana była diametralna. A co będzie potem? Kiedy pofolguje swojej ciekawości i dowie się o Clarice jeszcze więcej, jeszcze bardziej otworzy jej wnętrze, jeszcze bardziej ją uwolni? Jak w końcu złamie jej wiarę? Nie wiedział co się stanie i to znów napawało go obawami.
Skoro po jednym odurzeniu…po jednej sesji nie potrafił przewidywać nawet własnych działań, to co dopiero Clarice! Jak bardzo przestanie się kontrolować w przyszłości? Co się stanie z nim, z nią, z nimi? Nie miał odpowiedzi!!! Musi coś wymyślić, albo wszystko, cała ta relacja z Clarice kompletnie wymknie się z jego rąk, a i tak kontrolował ją w ograniczony sposób. Bardziej już nie mógł. Dziewczyna była strasznie silna.
Musi coś wymyślić…coś…plan by to wszystko nie obróciło się przeciwko niemu…plan aby Clarice go nie pokonała, bo konsekwencji tego zwycięstwa także nie potrafił przewidzieć…plan by jego młoda przyjaciółka nie przejęła kontroli nad nim…Ale co? Co?
Co zrobić, aby to uczucie, które pchało go w jej stronę przestało mieć tak wielką moc? Jak odzyskać nad sobą panowanie, by nie przekroczyć tej niewidzialnej granicy? Bo przecież czuł w kościach, że gdyby w tamtej chwili…w samochodzie…zbliżył się jeszcze kilka centymetrów…to na pewno…by ją pocałował.
- To się robi zbyt niebezpieczne – powiedział bezwiednie w chwili, gdy filiżanka po kawie, którą mył, wypadła z jego mokrej dłoni. Hannibal zdążył spojrzeć w dół w samą porę, aby zobaczyć roztrzaskującą się na kawałki filiżankę.
Ukucnął odruchowo nad odłamkami, ale nie zrobił nic więcej. Patrzył się w te kawałki porcelany, jakby w nadziei, że nareszcie wszechświat zagnie się, czas odwróci swój bieg, a za sekundę filiżanka znów będzie cała. Ale nic takiego nie nastąpiło.
Dlaczego nie było to możliwe? Dlaczego nie można było odzyskać coś raz już doszczętnie zniszczonego?
- Hannibal!
Głosik Miszy, swojej dawno utraconej siostry znów rozbrzmiał w jego głowie. Ten sam głosik, które krzyczał w jego snach i wybudzał w ten gwałtowny sposób. Misza była jak ta filiżanka, roztrzaskała się i nigdy już nie powróci.
A przecież ona, jak nikt inny w pojęciu doktora, zasługiwała na miejsce na tym świecie.
Olśnienie spłynęło na doktora z prędkością światła. Poderwał się z podłogi i przeszedł szybkim krokiem do swojego gabinetu. Nie przejmował się nie dokończonym zmywaniem, ani pozostawionymi odłamkami na podłodze. Jego myśli biegły już innymi torami.
A jeśli można było tego dokonać? Cofnąć czas i sprowadzić Miszę do teraźniejszości. Sprawić by znów była żywa. Ale do tego potrzebne było odpowiednie naczynie. Czy istniało lepsze naczynie na jego siostrę niż Clarice Starling?
Odpowiedź brzmiała: nie. Clarice była idealna. Godna zostania jego siostrą, nikt nie spełniłby tej roli lepiej. Piękna, mądra osoba, która staje się mu droga. Miejsce, które jest wspaniałe i które powinno zostać zwolnione specjalnie dla Miszy.
Gdyby dr Lecter wierzył w takie rzeczy jak znak z niebios, uznałby swój dzisiejszy koszmar za taki właśnie znak z góry, co należy teraz zrobić. Plan już kwitł w jego umyśle i coraz mocniej zapuszczał się tam korzeniami.
Doktor doszedł do swojego prywatnego gabinetu, usiadł za biurkiem, wyjął z szuflady kartki i pióro i zaczął zapisywać na nich jakieś obliczenia. Z początku były one spójne, logiczne i prawidłowe. Po pewnym czasie jednak zaczęły się stawać chaotyczne i nieuporządkowane. Pojawił się błąd w obliczeniach, następnie kolejny, ale doktor nie przejął się tym. Wciąż sądził, że był w stanie tego dokonać.
Teraz wydawało się to rozwiązaniem idealnym. Usunąć całą osobowość Starling i umieścić w niej ducha jego ukochanej siostry. Odzyska Miszę, a Clarice przestanie mu zagrażać. To da się wykonać, już nawet zaczął. Tak jak to wcześniej ujął. Uwolni dziewczynę z jej kajdan wiary, a następnie ostrożnie wsadzi ją w inne. Takie, którą sprawią, że Clarice uwierzy, że jest kimś innym.
Nie czuł żalu, że w wyniku tego Starling by zniknęła. A to dlatego iż sądził, że wybierając ją, czyni jej tym samym zaszczyt. Ona jest tak wyjątkowa, że aż godna. Usunie zagrożenie związane z jego afektem do niej. Zastąpi te uczucia, czystymi braterskim uczuciami, dzięki czemu niebezpieczeństwo odejdzie.
Poza tym, była jeszcze jedna mała rzecz. W swoim koszmarze, Lecter przypomniał sobie jak w młodości był gotowy odstąpić siostrze praktycznie wszystko. Zrobiłby cokolwiek, aby uszczęśliwić siostrę. Udowodnił to w tych ekstremalnych warunkach, gdy oddawał jej swoją porcję jedzenia, choć jego mały żołądek kurczył się niemiłosiernie. Dzielnie to znosił, byleby Misza nie była głodna.
Czy teraz nie było podobnej sytuacji? Clarice stała się dla niego bardzo cenna. Droga osoba, którą lubił coraz bardziej. Jej nieprzewidywalność tylko bardziej go pociągała, co właśnie go napełniało strachem, gdyż nie panował nad tym. A skoro była dla niego tak ważna…to czy jego powinnością nie jest oddać ją Miszy? Oddałby jej wszystko co miał. Oddał jej pożywienie, gdy sam był przeraźliwie głodny i jedzenie wydawało mu się największym skarbem. Odda jej drogą mu dziewczynę, żeby przywrócić jej życie. Poświęciłby wszystko co miał, i w przeszłości i w teraźniejszości. To się nigdy nie zmieniło.
Tak musi być. Musi zrezygnować z Clarice, dla swojej siostry. To jedyne rozwiązanie. Bezpieczne rozwiązanie, które wszystko wyprostuje i przywróci kontrolę. Zrobi to…jak prawdziwie oddany starszy brat, jakim zawsze był. To jego powinność i obowiązek. Dla Miszy…

***

Ta niedziela była bardziej zapracowana niż kiedykolwiek. Zwykle w ostatni dzień weekendu, dr Lecter zostawiał sobie jedno, najwyżej dwa spotkania terapeutyczne. Dziś musiał jednakże dołożyć do grafiku także wszystkich pacjentów z poniedziałku, co dawało ręce pełne roboty.
Raz na jakiś czas pozwalał sobie na wizyty domowe. W przypadkach, gdy pacjent chciał mu coś pokazać lub jego stan był na tyle zły, że nie chciał wychodzić z domu. Lecter właśnie wracał z tego rodzaju terapii poza normalnym miejscem pracy.
W końcu dojechał pod swój gabinet i wysiadł z samochodu. Spojrzał na zegarek, do kolejnej sesji z pacjentem zostało 10 minut. Zdążył na czas bez problemu.
Już po przekroczeniu progu budynku, jego nos powiedział mu, że coś jest nie tak. Unoszący się w powietrzu zapach był inny, mówił, że pod jego nieobecność ktoś się tu zjawił.
I dobrze znał ten zapach. Dr Lecter nie był więc zaskoczony, gdy po przemierzeniu korytarza zobaczył pod swoimi drzwiami Clarice Starling. Dziewczyna siedziała na podłodze, oparta o ścianę, z kolanami pod brodą. Kiedy stanął nad nią, uniosła wzrok. Czekała na niego.
Cóż…kolejne zachowanie, którego doktor nie przewidział. Jednakże patrząc jej teraz w oczy, był w stanie już je zrozumieć. Clarice może i była uparta, ale na pewno nie głupia. Zrozumiała w końcu, że jej upór czynił jej szkodę.
- Zjawiłaś się o 2 dni wcześniej niż się spodziewałem – rzekł ze spokojem, zamiast słów powitania.
- Czy to źle?
- Wręcz przeciwnie – wyciągnął rękę w jej stronę i pomógł jej wstać.
- Ja… - Clarice odezwała się dopiero 30 sekund później – Ja…chcę mówić. Chcę opowiedzieć więcej. Tym razem świadomiej. Oczywiście, jeśli Pan chce słuchać.
- Zawsze.
Po tej wymianie zdań, oboje zniknęli za drzwiami gabinetu.
Dr Lecter chciał dalej postępować zgodnie ze swoim planem. Złamanie wiary dziewczyny, czyli to co chciał od samego początku, było obecnie tylko numerem jeden na liście. Potem przejdzie do następnego punktu, lecz dopiero wtedy, gdy uwolni Clarice. Jedynie wówczas przywrócenie Miszy będzie miało szansę powodzenia.
Tak więc, dopóki ten czas jego obowiązku nie nadejdzie…dopóki nie będzie musiał ofiarować  drogiej mu osoby swojej siostrze…to mógł się jeszcze cieszyć towarzystwem tej dziewczyny. Póki jeszcze mieli czas…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz