piątek, 27 października 2017

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 5



Czas mijał i zarówno w opinii Clarica jak i Hannibala, robił to o wiele za szybko. A jeszcze nie tak dawno było odwrotnie. Teraz obojgu wydawało się, że czas przecieka im między palcami. Właśnie tak minęły im dwa tygodnie.
Harmonogram dnia odrobinę się zmienił. Clarice nadal oczywiście przychodziła do gabinetu doktora po szkole, ale nie wychodziła już chwilę po ostatnim pacjencie. Obecnie oboje przesiadywali tam dłużej, do kilku godzin po oficjalnym zamknięciu.
Ich spotkania miały już inną formę. Nie było już zwyczajowych rozmów. Teraz najczęściej mówiła jedna osoba. Starling z własnej woli opowiadała o sobie, a Lecter zawsze słuchał z uwagą, odzywając się jedynie po to by zadać pytanie.
Clarice naprawdę chciała współpracować i było to widać. Jednak czasami wspomnienia były dla niej zbyt trudne i automatycznie wypierała je. Miała wówczas problemy z mówieniem. Chciała doktorowi to opowiedzieć, ale opór jej ducha był zbyt silny. I właśnie w takich sytuacjach, Lecter ponownie wracał do metody odurzenia. Wstrzykiwał dziewczynie narkotyk, kiedy drzemała, ale już nie w tak dużej dawce jak poprzednio. W każdym razie wystarczyło, aby Clarice zrzuciła z siebie ciężar oraz nie wpadła w panikę z powodu utraty kontroli. Po małej dawce szybko dochodziła do siebie. Do tej pory doktor musiał posuwać się tej metody trzy razy, najczęściej dziewczyna nie miała problemów ze szczerością.
Tamtej pierwszej niedzieli było trudniej, ale wystarczyło trochę ją popchnąć i zaczęła opowiadać. W poniedziałek już natomiast się nie widzieli, przez rozprawę doktora w sądzie, lecz od wtorku ponownie do tego powrócili. Do tej pory wyjątek stanowił jedynie weekend, ponieważ wypadła zmiana Clarice w pracy. A to oznaczało, że ten najbliższy miała wolny. I trzeba go było jakoś wykorzystać…
Czy coś się zmieniło w ciągu tych dni? O tak, i to całkiem sporo. Największa zmiana zaszła w Starling. Przez to, że w pewnym sensie była dzięki tej „terapii” uwalniana od przeszłości, jej osobowość nabierała wyrazu. Wiara w ojca traciła na mocy, sprawiając, że jej własne myśli i pragnienia, a nie jej taty, dochodziły do władzy.
Dr Lecter był jednocześnie zaskoczony i przestraszony przez rozmiar wyników. Przestraszony, ponieważ zmiana oczywiście zachodziła jak sama chciała, a on nie miał nad tym żadnej kontroli, choć chciał. To go nie zaskoczyło, trochę się tego spodziewał. Zaskoczony był jedną z dróg, którą podążyła dziewczyna.
Clarice co prawda dalej zwracała się do niego z szacunkiem należnym starszym, ale gdy wymsknęło jej się przekleństwo lub coś z języka młodzieżowego, nie była już zakłopotana. Nie zwracała uwagi już nawet na zagniewany wzrok doktora. Nie przepraszała za swój język, jak kiedyś. Surowe życie w sierocińcu nauczyło ją ukrywać swoje myśli i być uprzejmym wobec dorosłych, nawet jeśli się ich w duchu nie znosiło. Uleganie władzy było tam wpajane, ale teraz u dziewczyny nie było już tego widać.
Tatuś był jej systemie wartości chyba wyżej niż Bóg. Trudno go było odsunąć od władzy i pozwolić dziewczynie żyć bez jego wpływu. Był dla niej zbyt ważny. Informacje, które pozyskał Lecter, miały niedługo zostać właściwie przekierowane w taki sposób, aby Starling  przestała patrzeć na ojcowskie marzenia i system wartości, a zaczęła szukać własnych. Żeby nie chciała uszczęśliwiać martwego ojca, a samą siebie, co pewnie nigdy nie przyszło by jej do głowy do końca życia, gdyby nie on.
I jeszcze jedna rzecz, trzeba przyznać…niecodzienna. Właśnie ona najbardziej zaskoczyła Lectera. Otóż Clarice zaczęła coraz częściej sama zabiegać o kontakt fizyczny z doktorem. Nie wiadomo, czy robiła to świadomie, ale nawet zaczęła stawać lub siadać bliżej niego. Nie było to wulgarne, bardziej jak coś dla niej naturalnego. Albo nie zauważyła tej zmiany, albo naprawdę wspaniale udawała.
Był czwartek. Gabinet od dawna nie był już otwarty dla pacjentów, ale i tak w środku paliło się światło, choć było przyciemnione. Dr Lecter był w swoim fotelu, a Starling siedziała po turecku na dywanie. Podczas ich „sesji” często zmieniała miejsce.
- Co się stało z Hannah? Z twoją klaczą, z którą uciekłaś?
Lecter często w swoich pytaniach schodził na inne tematy. Nie chciał trzymać się jedynie taty dziewczyny, żeby nie utknęli w jednym miejscu, a jednocześnie pozwolić się jej odstresować jakimś lżejszym wspomnieniem. Interesowało go także jej dalsze życie.
- Kiedy dotarłyśmy do Bozeman, próbowałam załatwić jej boks w szkółce jeździeckiej. Ale wiadomo, że nie potraktowali na serio brudnego i zmęczonego dziecka, które chciało by ją także tu przyjąć jako pomoc, aby płaciła za pobyt konia własną pracą.
- Wezwali policję?
- Tak. Po tym numerze kuzynka matki oddała mnie do luterańskiego domu dziecka w Bozeman. Przenieśli mnie po kilku latach. A potem jeszcze dwa razy. Stawałam się coraz starsza, a młodszych dzieci przybywało, więc miejsca dla mnie nie wystarczało. Nie wspominając o tym, że na początku miałam wyraźny problem z ich stylem życia. Mieli ze mną kłopoty… - zachichotała pod koniec wypowiedzi.
- A Hannah?
- Poszła tam ze mną. I nadal tam jest, w Bozeman. Mieszka w stodole. Codziennie wozi wózek pełen dzieciaków. Mają z tego dużo radości. Woźny, który się nią zajmuje, pisze do mnie regularnie. Podobno ona ma się świetnie, ale przez tą ślepotę ciągle depcze grządki.
Doktor wydawał się zadowolony. Spojrzał na najbliższe okno, a Clarice odruchowo zrobiła to samo. Na dworze było już całkiem ciemno.
- Czas się zbierać – pierwsza powiedziała co było nieuniknione. Ten czas naprawdę leciał za szybko. Chciała jeszcze zostać.
- Na to wygląda.
Żadne z nich jednak nie wstało. Trwało to tak kilka chwil.
- Zastanawiam się Clarice… - powiedział doktor, udając niepewność.
- Tak? – dziewczyna nie dała się nabrać.
- Jeśli zliczyć czas jaki mamy dla siebie w ciągu całego dnia, to wychodzi tego mniej niż można przypuszczać. Jesteśmy razem jedynie w przerwach między moją pracą, w dodatku popołudniu, kiedy kończysz szkołę. Co prawda ostatnio to zostawanie do późna trochę nam to wynagradza, ale…
Clarice przyśpieszyło serce. Jakby przeczuwając co będzie dalej, podekscytowała się.
- …Ten weekend masz wolny, prawda? Jak wspominałaś jakiś czas temu.
- Zgadza się – powiedziała, mimowolnie przesuwając się bliżej. Nie spuszczała oczu z doktora.
- Zauważyłaś coś ostatnio Clarice? Chodzi mi o to miejsce.
- Tak – Starling uśmiechnęła się w odpowiedzi, czym zadowoliła potwora. Nie zdezorientowała jej ta zmiana tematu – Mam Pan więcej pacjentów niż zwykle.
- Owszem. Znów trochę bawiłem się swoim grafikiem. Po to, aby pierwszy raz od dawna mieć wolną sobotę. Niedzieli już mi się całkowicie nie udało zwolnić, mam wtedy dwie terapie, lecz w sobotę nikogo nie mam już umówionego.
Przyśpieszone serce Clarice teraz nie miało szansy zwolnić.
- Przejdzie Pan w końcu do rzeczy? – nie udawała, była zniecierpliwiona.
- Ależ proszę bardzo – Lecter na razie się poddał, jeśli chodzi o jej kulturę. Nastolatka zwracała się już do niego jak chciała i żadne upomnienia nie działały – Jeśli nie masz żadnych planów, moja droga…to może spędzisz ten dzień ze mną?
- Cały dzień? – wstała automatycznie, gdy doktor również wstał z fotela.
- Chciałbym cały, ale oczywiście możesz ze mną zostać tak długo jak chcesz. Jeśli zechcesz sobie pójść, nie będę cię powstrzymywał.
Clarice wyglądała na entuzjastycznie nastawioną. Kołysząc się lekko, podeszła odrobinę bliżej. Nie pozwoliła sobie na spuszczenie wzroku.
- Na to proszę nie liczyć – rzekła, niczym osoba przyjmująca wyzwanie – Jestem cholernie ciekawa, co Pan knuje doktorze.
Lecter z małym zdziwieniem przyjął fakt, że cięty język dziewczyny powoli przestaje mu przeszkadzać. Może nawet podobać. Dziwne…wcześniej go mierził.
- Zobaczysz, Clarice…Zobaczysz. A teraz… - jeszcze raz na sekundę zerknął za okno – Podwieźć cię do sierocińca? Dziś się zasiedzieliśmy.
- Hmm…Rozsądnie powiem, że chętnie.
Opuścili to miejsce ramię w ramię. Starling trzymała się tak blisko, że ich przedramiona się ocierały o siebie. Wtedy właśnie dr Lectera naszła ta mała myśl.
Podejrzewał już, że ich pragnienie zbliżenia się do siebie było odwzajemnione, ale przecież ona zwykle trzymała je w ryzach. Lecter od dawna używał wobec swoich czynów metafory „uwalniania z kajdan”, ale…z czego on ją jeszcze uwalniał? Tylko z pod wpływu ojca? Nie wiadomo, o tym wiedziała jedynie Clarice.
Swoim pragnieniem już się nie przejmował, odsunął je od siebie, choć nie zniknęło. Wiedział, że im bardziej zależy mu na dziewczynie, tym jest to bardziej bez znaczenia, ponieważ wówczas rośnie jego powinność oddania jej siostrze. Taka jest naturalna dla niego kolej rzeczy. Uznanie dziewczyny za siostrę było jednocześnie najbezpieczniejsze oraz…właściwe dla jego systemu wartości.
Dr Lecter nie kłamał, jeśli nie musiał, lecz czasami nie mówił o pewnych rzeczach. Na przykład dzisiaj. Nie powiedział, że jego praca w niedzielę według oficjalnego grafiku była o wiele dłuższa. Wprowadził tam fałszywe dane oraz miał już w zanadrzu plan, jak nabrać pacjenta, żeby jego terapia z nim wydawała się o wiele dłuższa. Bo w końcu nie miał skrupułów, aby durzyć Clarice, więc jego pacjent tym bardziej nie poruszał jego sumienia. Jeśli w ogóle je miał. Biedakowi będzie się zdawało, że sesja terapeutyczna trwała dłużej niż w rzeczywistości, co zapewni mu alibi.
Miał na ten dzień swój własny plan. W niedzielę, pomiędzy pacjentami, planował kogoś odwiedzić i zburzyć ostatnio panujący w mieście spokój. Nie chciał by media i policja pomyślały, że Rozpruwacz z Chesapeake nagle zniknął. Po coś go stworzył. To że znalazło się nową rozrywkę, nie znaczy że rezygnuje się z poprzedniej. Nadszedł czas, aby o sobie przypomnieć…i już miał na to pomysł.  

***

Clarice stała przy swojej szafce w szkole i zastanawiała się, które podręczniki w niej zostawić, a które mogą się przydać. Niedługo miał być test z hiszpańskiego, z ostatnich dwóch działów. Ale jeszcze nie tak dawno uczyła się na zapas i miała ten materiał w małym palcu. Powinna wziąć tą książkę z hiszpańskiego, czy zostawić? Jakiś czas temu odpowiedź była oczywista.
Wzięła go do torby na wszelki wypadek. Zobaczy jaki będzie miała nastrój. Zamknęła szafkę i odwróciła się. Z rozbawieniem zauważyła, że właśnie minął ją Danny. Posłał jej pogardliwe spojrzenie. Nie rozgniewała się, zamiast tego uśmiechnęła się z wyższością i wyrzuciła z siebie ciche…
- Buu.
Danny nie podskoczył, ale jego krok stał się zdecydowanie szybszy. Starling aż poczuła żal nad tą żałosną istotą, ale jej umysł szybko zapomniał o sprawie i skupił się na ważniejszych kwestiach. Chciała się kogoś poradzić…a do tego była jej potrzebna rówieśnica. Wiadomo na kogo padł wybór.
Podeszła do dziewczyny, także szperającej w szafce, znajdującej się zaledwie kilka metrów dalej. Była ona tak zajęta, że jej nie zauważyła.
- Cześć Joan. Mam sprawę – rzekła Clarice na jednym wydechu. Chciała szybko przejść do sedna.
- Och – jej koleżanka pisnęła z zaskoczenia, ale praktycznie od razu się rozpromieniła – Cześć Clarice. O co chodzi? Pomóc ci w czymś?
- W pewnym sensie. Potrzebuję rady, a nikogo innego nie mogę zapytać.
Poruszona Joan, aż się zaczerwieniła. Połechtało jej ego. Czuła od jakiegoś czasu, że zaimponowała Starling niecałe dwa tygodnie temu, gdy do jej domu zadzwoniła zakonnica z jej domu dziecka i spytała, czy Clarice spędziła u niej noc. Joan załgała tak, że zasłużyła na Oscara. Drogą improwizacji kryła koleżankę, czym zasłużyła sobie na niemałą wdzięczność. Aby tego nie zepsuć, dziewczyna nie odważyła się spytać Starling, gdzie tak naprawdę była.
- Rozumiem, no to mów! Mów! Aż mnie zżera ciekawość.
Clarice zerknęła na zegarek. Zostało jeszcze sporo czasu do końca długiej przerwy. Następna była ich ostatnia lekcja, a potem wiadomo szybkim truchtem do gabinetu doktora Lectera.
- Powiedz mi Joan…Skąd pewność, że jest się zakochanym?
No tego to się dziewczyna nie spodziewała. Zamrugała kilka razy, oszołomiona.
- Co? – wykrztusiła jedynie, chyba potrzebowała chwili, aby zrozumieć pytanie.
- Bo widzisz… - zaczęła Starling, jak gdyby nigdy nic - …nigdy nie interesowałam się tymi sprawami. Co prawda kilku chłopaków próbowało mnie poderwać…chyba…ale zawsze ich odrzucałam. Zamierzałam zająć się tym na serio dopiero na studiach, gdy uwolnię się od tej luterańskiej chaty. Wtedy chciałam sobie pozwolić na sprawy damsko męskie, ale…los chciał inaczej, tak to się mówi, prawda? I mam lekki mętlik w głowie, głównie przez niego.
- Wow – Joan przyswoiła w końcu informacje i pośpiesznie – Nie sądziłam, że usłyszę kiedykolwiek coś takiego od ciebie.
- Ja też nie. A widzisz jednak się stało. To…co powiesz?
- Cóż…ja byłam zakochana chyba z milion razy, ale to pewnie inaczej wygląda u różnych osób.
- To to ja sama wiem. Chodzi mi o coś ogólnego.
- No… - Joan podrapała się po głowie, zbierając myśli – Na pewno chce się spędzać z tą osobą czas. Zależy ci na tej osobie i chce się coś dla niej zrobić. Czasem się jest zazdrosnym o ludzi wokół. No i oczywiście zwyczajnie ci się ta osoba podoba. Z wyglądu, o to mi chodzi – po powiedzeniu tego dziewczyna przyglądała się twarzy Clarice. Wyglądała ona jakby coś kalkulowała – Czy miałam dobre przeczucie? To ten intelektualista, o którym mówiłaś, nie?
Starling wpierw spojrzała zdziwiona, a potem zaśmiała się cicho, jakby usłyszała coś zabawnego. Spojrzała na Joan takim pewnym wzrokiem, jakby miała coś w zanadrzu.
- Powiedzmy – odpowiedziała tajemniczo, a jednocześnie zadziornie.
Joan na chwilę wstrzymała oddech. W tym spojrzeniu było coś dziwnego. Czy to na pewno była Clarice? Wydawała się inna…
- Chwila… - zaczęła niepewnie - …czyli mówisz teraz o kimś innym?
- Nie, o tym samym, ale skłamałam mówiąc, że to kolega z sierocińca. Wybacz – wzruszyła ramiona jak gdyby nie zrobiła nic złego.
- No to kto jest?! Powiedz! Błagam, albo zwariuje. Jaki jest, jak się poznaliście?! – Joan już podskakiwała w jednym miejscu i walczyła ze sobą by nie uwiesić się na ramieniu Starling.
- Ta…Je…Mni…Ca. – wyartykułowała Clarice, nie robiąc sobie nic z reakcji koleżanki. No może miała lekki ubaw.
- No weź powiedz!
- Nigdy, przenigdy – pomachała przy tym palcem – Wolę zostawić ci niedosyt. Poza tym, kobieta powinna mieć swoje sekrety - W tym momencie zadzwonił dzwonek i dziewczyny poszły w stronę klasy.
Joan nie mogła się pozbyć wrażenie, że gdy Starling wypowiadała ostatnie zdanie, to wyglądała strasznie cool.
Kiedy Clarice usiadła w swojej ławce, zatopiła się w swoich myślach. Ignorowała fakt, że zaszła w niej zmiana i zamiast tego parła naprzód, tyle że teraz bardzo chciała rozwiązać kwestię swoich uczuć.
Rada koleżanka była potrzebna bardziej jako potwierdzenie niż jako pomoc w dostrzeżeniu prawdy. Nie było już czemu zaprzeczać, stała się zbyt szczera wobec siebie – jej afekt do Hannibala Lectera urósł do niebezpiecznego rozmiaru.
Przyznanie, że lubi doktora wydawało jej się już niedopowiedzeniem i to karygodnym. Łapała się na egoistycznych pytaniach typu, czego ona pragnie i odpowiedź która się nasuwała – być bliżej doktora – już jej nie satysfakcjonowała. Chciała konkretu.
Jak bardzo blisko niego pragnie się znaleźć? – pytała sama siebie, patrząc na swoją otwartą dłoń. Zamknęła oczy, nie przejmując się mówiącym nauczycielem i spróbowała sobie go wyobrazić. Poszło jej bardzo łatwo. Postać Lectera niemal od razu zamajaczyła jej przed oczyma.
„I co dalej? Jak bardzo blisko pragnę być? Pokaż mi”
Jej wyobraźnia zaczęła wykonywać rozkaz z jej myśli. Dr Lecter w marzeniach zaczął podchodzić do niej niespiesznie. Dotknął jej twarzy, najpierw podbródek, a potem przesunął dłoń na policzek. Mogła niemal poczuć to ciepło. Nie wytrzymała i jej własna postać z jej wyobrażenia zrobiła odpowiedni ruch w stronę tego mężczyzny. Pocałowali się…
Clarice otworzyła oczy, żałując, że to jedynie jej ubogie marzenia, bez doświadczenia. Ale dzięki nim miała odpowiedź. To już nie była przyjaźń.
„Nie znam innych słów, których można by użyć, więc przyznam po prostu…Zakochałam się w Hannibalu Lecterze”
Uśmiechnęła się do swoich myśli. Miała swój wynik. Każda rozmowa i wyznanie jakie dzieliła z doktorem zawsze burzyło jakąś barierę pomiędzy nimi, aż w końcu zaprowadziło ją to tutaj…nie chciała już przed tym uciekać, nie było potrzeby. Nic jej już przed tymi uczuciami nie broniło.
Ale co teraz? Cóż…trzeba się będzie postarać. Nie zostawi tak tego, nie kiedy wreszcie poczuła się jak ludzka istota i poczuła do kogoś tak silny afekt i przywiązanie. Czegoś takiego nie można wypuścić z rąk. Chciała być z nim.
A co z ich znaczną różnicą wieku? 20 lat to nie jest mało. Co z ich różnicami społecznymi i majątkowymi? Co z różnicami w charakterze i inteligencji? Co z możliwą opinią innych ludzi na temat ich związku? Clarice miała jedną odpowiedź na te wszystkie pytania, czyli…
Pieprzyć to!

***

Dr Lecter porządkował rzeczy na biurku, gdy do jego uszu doszło głośne pukanie do drzwi jego gabinetu. Doktor zdziwił się nieco. Spojrzał na zegarek. Poprzedni pacjent wyszedł jakieś pięć minut temu i do następnego miał trochę czasu. Natomiast Clarice jeszcze nie skończyła zajęć. Powinna była się zjawić tutaj dopiero za godzinę, to nie mogła być ona.
Doktor podszedł i otworzył drzwi. Wyjrzał i jego zaciekawienie doczekało się interesującej odpowiedzi. To była niespodzianka.
- To wy…Dawno się nie widzieliśmy. Niespodziewana wizyta?
Za jego drzwiami stała…grupka dzieci. Sześcioro dokładnie rzecz biorąc, czterech chłopców i dwie dziewczynki.
- My tylko na chwilę. Możemy? – odezwała się dziewczynka na przedzie.
- Ależ oczywiście. Mówiłem wam, że jesteście zawsze mile widziani – Hannibal otworzył drzwi szerzej i wpuścił dzieci do środka. Weszły bez wahania, jakby były u siebie.
Mali goście stanęli w centrum tego eleganckiego pomieszczenia, a doktor naprzeciw nich. Widział te dzieciaki po raz pierwszy od pięciu miesięcy. Oczywiście trochę się zmieniły, dlatego chciał im się przyjrzeć. Ich wiek był różny, od ośmiu do jedenastu lat. Jego ostatnie spotkanie z nimi było podczas ich ostatniej…terapii.
Oczywiście, że pacjentami doktora były również dzieci. One są najbardziej delikatne i podatne na traumy. Nie rzadko potrzebna im pomoc specjalisty, gdy przeżyją coś wstrząsającego. I właśnie z tą szóstką dr Lecter spotkał się na gruncie zawodowym, choć z każdym z nich w różnych okolicznościach. One same nigdy wcześniej się ze sobą nie zetknęły, ale do czasu.
Lecter zaczął wodzić wzrokiem od jednego do drugiego dziecka. Trzeba poznać je bliżej.
Pierwszy chłopiec, najmłodszy z całej grupy, miał na imię Alex. Jak na chłopca jego uroda była wyjątkowa, można go było nazwać nawet uroczym. Taki śliczny, nieśmiały chłopczyk. Piękna twarzyczka w połączeniu jasnych loczków na głowie i niebieskich oczek dawały słodki efekt. Ale właśnie ta uroda była dla małego Alexa zgubna. Chłopiec padł w szkole ofiarą pedofila, nauczyciela, który najpierw zdobył jego zaufanie, a potem będąc oczarowany dzieckiem, zgwałcił je w toalecie. Późnym wieczorem woźna znalazła rannego i nieprzytomnego Alexa w kabinie toaletowej. Chłopiec trafił do szpitala z prawie że rozdartym odbytem. Właśnie tam natknął się na niego dr Lecter. Jeszcze w tamtym okresie Hannibal pracował czasami w szpitalu, proszono go na zastępstwo. Rodzice Alexa poprosili właśnie jego o pomoc psychiatryczną. Ich synek się zmienił…Bali się o niego.
Doktor przeniósł wzrok na następnego chłopca, stojącego tuż przy Alexie. Nazywał się Victor i miał dziesięć lat. Jak się na niego patrzyło, trudno było uwierzyć, że pochodzi z bogatej rodziny, ponieważ jego wygląd był bardzo niechlujny i nie mowa tu o ubiorze. Najbardziej w oczy rzucały się jego włosy. Była bardzo jasne, długie jak u dziewczynki i przede wszystkim strasznie nierówno przycięte, jeśli w ogóle były przycinane kiedykolwiek. Nawet grzywka opadała mu na twarz, przesłaniając jej znaczną część, działała niemal jak maska. Oczu w ogóle nie było spod niej widać.
Victor miał bardzo podobny problem jak Alex, ale nie skończył tak nagle brutalnie skrzywdzony. Jego krzywda trwała bardzo długo i była dawkowana. Chłopiec padł ofiarą najbliższej mu osoby, czyli swojego ojca. Tata Victora zawsze był homoseksualistą, ale ponieważ należał do znamienitego rodu nie było mowy, aby członek ich rodziny przyniósł im taką hańbę. Zmuszono go do małżeństwa, z którego narodził się Victor. Jego ojciec napędzony ukrytymi pragnieniami stoczył się na złą drogę i zaczął molestować syna. Dotykał go kiedy tylko zostawali sami, trwało to ze trzy lata. Victor podobno bardzo zdziwaczał, tak opisała to jego matka. Nie dawał sobie ścinać włosów, mówiąc że chce zasłonić swoją twarz. Chował się po domu w różnych miejscach, nawet po szafkach. Matka posłała go w końcu do psychiatry, do dr Lectera. Doktor po drugim spotkaniu z chłopcem podał matce diagnozę.
Następne dziecko, dziewięcioletnia dziewczynka o imieniu Irene. W odróżnieniu od dwóch kolegów, dziewczynka nie była ani trochę ładna. Jedyne co było w niej piękne to jej długie blond włosy. Ale na tym się kończyło. Irene nosiła gruby sweter i długą, staromodną spódnicę. Jej nijaką twarz przysłaniały ogromne, okrągłe okulary. Wyglądała jak mała, brzydka kujonka. I taka w sumie była. Zimna, nie ukazująca emocji, skupiona jedynie na nauce. Czasami w jej słowach dało się słyszeć okrucieństwo, nie przejawiała żalu po nikim, nawet jak umarła jej matka. Dr Lecter spotkał Irene na pewnym przyjęciu u znamienitego lekarza, była jego córką. Jako że była dzieckiem gospodarza, Lecterowi udało się sporo o niej dowiedzieć. Jak np. to, że dziewczynka stała się taka z dnia na dzień. Podobno kiedyś była normalną, towarzyską i miłą dziewczynką. W jedną noc nagle zmieniła się w bezdusznego robota. Hannibal chciał znaleźć przyczynę, dlatego po powrocie do domu zaczął przeszukiwać stare gazety, które trzymał na makulaturę. Jego przeczucie go nie zawiodło. Znał szkołę do której chodziła Irene i wiedział którego dokładnie dnia nastąpiła ta gwałtowna zmiana w dziecku. Okazało się, że tego dnia, w miejscu, które znajdowało się na drodze Irene do domu, wydarzył się makabryczny gwałt i morderstwo kobiety. Pory dnia się zgadzały. Dr Lecter był pewien, że dziewczynka była świadkiem całego zdarzenia. Musiała jakimś cudem to widzieć na własne oczy i przemilczała to. A jak to się stało to już jedynie Irene wiedziała.
Ostatnia dwójka chłopców, czyli Damien i Alphonse, w skrócie Al. Chłopcy byli braćmi, bliźniakami dwujajowymi. Byli najstarsi z grupy, czyli mieli po jedenaście lat. Obaj mieli bardzo ciemne włosy, ale twarze były prawie zupełnie różne. A przynajmniej się wydawały, a to dlatego, że Al miał wiecznie zagniewaną minę, jakby był wściekły. Przez to wydawał się brzydszy od swojego brata. Damien wyglądał na opanowanego i było widać, że rośnie na przystojnego młodzieńca. Gdyby Al spróbował zmienić wyraz twarzy, mógłby być podobny do brata, a tak wyglądał jak jego przeciwieństwo.
Obaj chłopcy w pewnym sensie byli wyjątkowi na tle grupy, ponieważ…żadnego z nich nie spotkała żadna trauma. Nigdy nie przytrafiło im się nic okropnego jak reszcie, mieli wszystko czego chcieli, majątek i kochającą rodzinę. Jednakże…obaj przejawiali niezdrowy przejaw do agresji. Jak się im przyglądało zawsze można było znaleźć jakieś siniaki czy zadrapania. Często się bili i to nie tylko dlatego że ktoś ich prowokował. Sami prowokowali bójki. I zawsze wygrywali, często mocno krzywdząc inne dzieci. Obaj nigdy tego nie żałowali, a nawet byli dumni. Rodzice braci wysłali ich do Lectera na terapię, ale nie byli usatysfakcjonowani diagnozą doktora. Nie chcieli zaakceptować faktu, że ich synowie…po prostu tacy byli, bez powodu przejawiali skłonności sadystyczne. Tacy się urodzili, nie było na to rady. Czasami po prostu na świat przychodziły istoty, które jako dorosłe osoby po prostu stawały się potworami i nie można było ich uratować. To właśnie widział doktor w chłopcach. Rosnących okrutników.
Spojrzenie doktora spoczęło na ostatnim dziecku, stojącym na przodzie. Czarnowłosa, ładna dziewczynka o imieniu Lynnet, w skrócie Lynn. Miała 9 lat. To właśnie ona była w pewnym sensie inspiracją dla doktora, aby połączyć los tych dzieci. Ale po kolei, skąd Lecter ją znał? Tutaj wskazówką jest nazwisko Lynn, a mianowicie…Verger.
Lynn była kuzynką Masona i Margot Vergerów od strony ojca. A jak wiadomo Mason nie okazywał litości własnej siostrze, więc kuzynki także nie oszczędził. Dziewczynka spędziła kiedyś u kuzyna część wakacji. Wówczas obie z Margot trafiły do szpitala, obie zgwałcone. Sprawę wyciszono za pomocą pieniędzy. Obie dziewczynki, a także Masona oddano pod opiekę Lecterowi. Masona…spotkał okrutny los. Margot była silna i została popchnięta w odpowiednim kierunku, ale Lynn…Z nią było o wiele gorzej. Nie była tak silna jak kuzynka, jej trauma była o wiele mocniejsza. Przestała się odzywać i nie dało się z nią w ogóle komunikować, jakby odcięła się od świata i nie chciała przyjmować żadnych bodźców z zewnątrz.
Wszystkie te dzieci łączyło jedno. Nie dało się im pomóc.
Dr Lecter uważał, że te dzieci były tak złamane, że niemożliwe było, aby je ocalić. One nawet tego nie chciały. Śmiało zamierzały iść w kierunku autodestrukcji i nie chciały dać sobie pomóc. Ratunku nie było dla nich widać. Były zniszczone od wewnątrz, nieodwracalnie.
Wówczas, po poznaniu ostatniego z szóstki dzieci, Hannibal wpadł na pomysł. Zorganizował spotkanie. Zaprosił wszystkie dzieci do swojego gabinetu i zapoznał je ze sobą. Na początku były wobec siebie nieufne, ale po kilku słowach znalazły wspólny język. Tak zaczęła się dziecięca terapia grupowa dla całej szóstki. Po kilku spotkaniach Lynn nawet zaczęła mówić. Efekty dla rodziców prawie w ogóle nie były widoczne, ale dla Lectera już owszem. Dzieci zaprzyjaźniły się ze sobą. Ich złamane dusze przyciągały się, poczuły że nie są same, że są podobne. Podczas jednego spotkania Al nie wytrzymał i zapytał.
- Po co Pan to robi? – krzyknął wściekle – Co niby Pana obchodzimy? Udaje Pan gównianego świętego, czy co?!
Dr Lecter nie wydawał się poruszony wybuchem chłopca. Wręcz przeciwnie, była bardzo kontent.
- Jako lekarz mam obowiązek wam pomóc. Ale nie da wam się pomóc według normalnej definicji dla moralnego społeczeństwa. Dlatego tylko ja mogę to zrobić.
Dzieci wydawały się zszokowane, ale słuchały dalej. Ta szczerość i brak oporów przed ostrymi słowami wobec nich, ich zaszokował.
- Wasza przyszłość nie wygląda dobrze. Wyrośniecie na wyrzutki społeczeństwa. Ludzi, których wszyscy nienawidzą i unikają. Takich, którzy z moralnego punktu widzenia, powinni być w więzieniu. Tego nie da się powstrzymać i szczerze mówiąc nawet nie chcę tego robić. Jesteście jacy jesteście. To właśnie wy! To czego nie chcę to to, żebyście stali się takimi ścierwami, których sam nienawidzę. A bez mojej interwencji tak by się rzeczywiście stało. Nie mogę was zmienić, ale mogę was pokierować. Chce żebyście zamiast być chaosem, stali się ludźmi, którzy go rozsiewają. Takie istoty są najbardziej interesujące.
Dzieci nie potrafiły na to odpowiedzieć, ale po tym wydarzeniu były bardziej skłonne do współpracy. Aż w końcu nadeszło to ich ostatnie spotkanie pięć miesięcy temu. Grupka trochę się zdziwiła, że terapia kończy się tak szybko, ale słowa Lectera na pożegnanie dały im sporo do myślenia.
- To, że więcej nic nie mogę dla was zrobić, nie znaczy, że nie powrócicie na ścieżkę autodestrukcji. Wciąż możecie źle skończyć. Chyba że…zostaniecie razem. Trzymajcie się w szóstkę, a dacie sobie radę ze wszystkim. Dopełniacie się nawzajem. Jedynie żyjąc razem zachowacie w sobie ową część, która nie pozwala stać się wam kreaturami, którymi gardzę. Niedługo społeczeństwo zacznie was odrzucać, ale wy sobie nigdy tego nie zrobicie. Potrzebujecie się nawzajem, cała szóstka. A ty Lynn… – zwrócił się do dziewczynki, kładąc jej dłoń na głowie - …staniesz na czele tej dziwnej rodzinki. Jeśli to ty będziesz przewodzić, to wierzę, że nigdy się nie rozdzielicie. Twoje zadanie to trzymać waszą szóstkę razem. Pilnuj, abyście nie stali się niegodnymi życia istotami. Albo w przyszłości…będę musiał się wami zająć.
Od tamtego dnia dr Lecter nie widział żadnego z dzieci. Zebrał kilka skarg od ich rodziców za to, że ich pociechy nie zostały wyleczone, ale nie przejmował się tym. Tylko on i one wiedziały,  co się naprawdę stało. Żaden inny lekarz nie próbowałby im pomóc nie zmieniając ich, ale chroniąc przed zgubnymi wpływami ich dróg życia. Nikt inny nie zaakceptowałby ich złej natury…
A dzisiaj znów do niego przyszły. Na chwilę, jak same rzekły.
- A więc…o co chodzi? – spytał doktor.
Lynn spojrzała za siebie w prawo, na Alexa, Victora i Irene, a potem w lewo na Damiena i Ala, jakby szukając potwierdzenia, że powinna to zrobić. Towarzysze zgodnie kiwnęli głowami.
- Rodzice chcieli to przede mną ukryć – powiedział dziewczynka odważnie, ale wzrok miała utkwiony w podłogę – Ale dzisiaj ich podsłuchałam. Przepraszam, dopiero się dowiedziałam.
- O czym? – Lecter już miał podejrzenie i było ono słuszne.
- O Masonie – Lynn uniosła wzrok i spojrzała w oczy doktorowi – O tym, co mu się stało.
- Tak, to przykre – słowa Lectera nie pasowały do jego wyrazu twarzy. Uśmiechał się, zadowolony z tego faktu.
- Dlatego przyszliśmy, aby powiedzieć… - dziewczynka zacisnęła pięści, ale utrzymała kontakt wzrokowy - …Dziękuję, doktorze Lecter.
Nastąpiła chwila ciszy. Lecter zwęził brwi, odpowiedział po dobrej minucie.
- Za co?
- Przecież Pan wie – odezwał się Damien, uśmiechając się złośliwie – Był pod pańską „opieką”. Powiedział nam Pan kiedyś, że się nim zajmie.
- Bardzo dobrze Pan to zrobił, jak widać – dorzucił swoje Al, ale jego uśmiech był bardziej maniakalny i odrobinę dziki.
- Właśnie po to przyszliśmy. Jedynie po to. Nic nie powiemy, nigdy więcej. Tylko ten jeden raz – Lynn uniosła swą małą dłoń w stronę Lectera – Dziękuję…bardzo dziękuję…
One domyśliły się, że stan Masona to była jego sprawka. A mimo to, żadne nie było wstrząśnięte czy przestraszone. Alex był onieśmielony, Victor nie do odczytania, Irene poważna, Damien i Alphonse rozradowani w swojej sadystycznej naturze, a Lynnet była po prostu wdzięczna.
„Miałem rację” – pomyślał Hannibal Lecter – „To naprawdę przerażające…potworne dzieciaki. Mogę być z nich dumny”
Doktor uśmiechnął się enigmatycznie i uścisnął dłoń dziewczynki. Przerażające to one mogły być dla innych, ale nie dla niego.
- Nie ma za co. On już ci nigdy nic nie zrobi.
Wszyscy zrozumieli się bez zbędnych dopowiedzeń.
Kiedy dzieci wyszły, doktor obserwował je chwilę przez okno. Jakiś patrolujący okolice policjant zawołał coś do nich, na co dzieciaki zaczęły uciekać. Dziewczynki i mały Alex nie byli tak sprawni i mieli trudności z nadążeniem za resztą. Dlatego sobie pomogli. Damien złapał Lynn za rękę,  Al zrobił to samo w stosunku do Irene, a Victor wobec Alexa. Razem w ten sposób udało im się uciec.
- No proszę, proszę…

***

Incydent z dziećmi poszedł w zapomnienie. Lecter wiedział, że nie musi się niczego obawiać z ich strony. Jego myśli zajmowała obecnie tylko jedna osoba.
Clarice zjawiła się o właściwej dla niej porze. Dzisiaj klasycznie wybrała dla siebie siedzenie na fotelu dla pacjentów. Pomiędzy ostatnimi wizytami nie stało się między nimi nic istotnego. Dopiero teraz, gdy gabinet oficjalnie został zamknięty, Starling przeszła na nowy i najprawdopodobniej ostatni poziom swoich wspomnień.
- Nienawidzę go! Jestem na niego tak wściekła, że mogłabym roznieść to miejsce.
Nareszcie! Lecter tylko na to czekał. Na kres tych dziewczęcych wynurzeń i dojście w końcu do tego punktu. Nie mogło to się zdarzyć w lepszym momencie.
- Polazł tam jak idiota w środku nocy, za ten sklep i dał się zabić. Czemu? Bo mu broń się zablokowała! Najgłupszy powód świata. W ogóle nie wiedział co robić! A potem ja i mama musiałyśmy sprzątać motele, żeby nas utrzymać. Obrzydliwcy zostawiali na szafkach zużyte prezerwatywy. I musiałyśmy się tak poniżać, dlatego, że on nas zostawił!
Gdyby ktokolwiek wypowiedział te słowa do Clarice, na pewno dostałby w twarz. Dziewczyna nie darowałaby nikomu, kto by tak mówił o jej ojcu. Musiała te myśli trzymać naprawdę głęboko w sobie, skoro dopiero teraz wybuchła.
- On chciał tylko, żebyś była szczęśliwa i żyła w dostatku – Lecter, który czasami pozwalał sobie zakpić z ojca Starling, nagle spróbował go obronić.
- Chęci w jednej ręce, a gówno w drugiej: sprawdź która ręka ma ciężej – ten tekst Clarice musiała jak nic zapożyczyć od swych kolegów z domu dziecka. Chyba po raz pierwszy wulgarność dziewczyny zadowoliła jej rozmówce. Może nawet i ośmieliła.
- Trudno nie przyznać racji – zaśmiał się cicho, po czym wstał z fotela i podszedł do dziewczyny. Starling nie spuszczała z niego wzroku – Ciekawe co by powiedziała „ty” sprzed miesiąca, gdybym powiedział jej, że sama z własnej woli wyznałaś mi to wszystko i pozwalasz bez oporów bym łamał twą wiarę w ojca.
- Wyśmiałaby się Panu w twarz – rzekła, odwzajemniając uśmiech, ciesząc się w duchu, że doktor podszedł tak blisko.
- Myślę, że jesteś gotowa – powiedział zagadkowo, bardzo z czegoś kontent.
- Gotowa na co? – uniosła brew, zaintrygowana tym zdaniem.
- Na ostateczne uwolnienie cię od twej wiary. I jutro to zrobimy. A właściwie zmuszę cię do stawieniu jej czoła i zadecydowaniu, co chcesz z nią zrobić. Wiedząc już to wszystko.
Uda się, jutro Clarice będzie wolna od bycia córeczką tatusia i doktor będzie mógł przejść do swojego następnego celu. Ożywienia Miszy. Od jutra będzie mógł robić dla niej miejsce.
- A niby jak Pan chce to zrobić? – w jej wypowiedzi nie było niedowierzania, za to zdecydowanie była ciekawość.
- Niespodzianka Clarice – odpowiedział z obietnicą w głosie.
Po chwili dr Lecter odwrócił się i podszedł do okna. Starling obserwowała go z fotela. Hannibal wyjrzał na zewnątrz. Była już ciemna noc, a na niebo było pełno gwiazd. Doktor przyglądając się im, poczuł jak ogarniają go sprzeczne uczucia. Nie zastanawiając się na tym co robi, otworzył okno i pozwolił, aby chłodne powietrze owiało jego twarz.
- Podejdź tu, Clarice – powiedział cicho, nie odrywając wzroku od nocnego nieba. Dziewczynie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wykonała polecenie i stanęła przy boku Lectera, tak blisko jak to było grzecznie możliwe. Powędrowała za jego spojrzeniem i sama spojrzała w niebo – Naprawdę piękny widok… - westchnął doktor – Widzisz to, moja droga? – Hannibal wskazał coś na niebie.
- Tak, widzę – Starling nie pamiętała, aby kiedykolwiek podziwiała piękno nocnego nieba i teraz tego żałowała. Zaparł jej dech swoją niezwykłością, podziwiała go.
- To Orion – wyjaśnił – A obok niego Jowisz – dr Lecter na dobrą chwilę popadł w zadumę. Naszła go dziwna, ale głęboka myśl. Przeczucie mówiło mu, że na swój sposób jest ona ważna. Wypowiedział ją na głos, w pewien uroczysty sposób – Myślę, że … Niektóre z naszych gwiazd są takie same. Clarice…
Starling przeniosła na niego swój zaskoczony wzrok. Poczuła się…jakby powiedział jej jakiś komplement. Jedno zdanie, a przyprawiło ją o szybsze bicie serca i dumę. Jakieś ciepło zaczęło się kumulować w jej klatce piersiowej. Była poruszona.
- To brzmiało niemalże…romantycznie – odrzekła miękkim tonem.
- Pewnie tak… - powiedział, poprzedzając to lekkim uśmiechem. Nagle zerknął w dół zaalarmowany. Clarice ujęła jego dłoń i splotła ich palce. Zawahał się, ale w ostateczności nie wzbronił jej tego, ani nie zabrał ręki. Jej dłoń była tak przyjemnie ciepła…nie chciał ich rozłączać.
I stali tak razem jeszcze przez dłuższy czas. Blisko siebie, dłonie splecione w silnym uścisku, pochłonięci widokiem ich wspólnych gwiazd. One były naprawdę…przepiękne.

***

Dr Lecter zatrzymał samochód na poboczu, przecznicę od sierocińca Clarice. Zawsze się tu zatrzymywał, kiedy podwoził dziewczynę. Teraz to już musiał to robić, odkąd przesiadywali razem do późna. Sam dobrze wiedział jakie niebezpieczeństwa grożą młodej dziewczynie w środku nocy w dużym mieście.
- To…jak to będzie z jutrem? – spytała Starling, gdy tylko doktor zgasił silnik. Widać było, że się niepokoi, że jej towarzysz zmienił plany.
- Będę na ciebie czekał w tym miejscu o 10.00. Odpowiada ci ta pora? – zapytał uprzejmie, uspokajając ją.
- Tak…Jak najbardziej.
Jutrzejszy dzień zapowiadał się interesująco.
Kiedy Clarice wyszła z auta, a potem zniknęła z pola widzenia, Lecter spojrzał na swoją otwartą dłoń. Wciąż czuł ciepło jej dłoni, w ogóle nie chciało go opuścić. Przybliżył ją do swojej twarzy i powąchał. Tak…wyraźnie czuł jej zapach.
Wspaniałe…zupełnie jakby zostawiła na nim swój niewidzialny ślad.
Kolejny raz poczuł jakąś obawę, ale co dziwne, to już nie było nieprzyjemne.

***

Clarice zerknęła na zegarek. Miała jeszcze 10 minut. Ubrana, zwarta i gotowa wyszła z pokoju. Pośpieszyła szybko w stronę wyjścia z sierocińca. Kilkoro miniętych dzieci posłało jej zdziwione spojrzenia, ponieważ jej nie rozpoznawały. Nic dziwnego, Starling bywała tu już tylko na sen i śniadanie.
Pokonawszy tą krótką drogę, nie zawiodła się. Samochód doktora Lectera czekał już w odpowiednim miejscu. Podbiegła i wsiadła do niego, nie wahając się. Doktor siedział na miejscu kierowcy, powitał ją uprzejmym skinieniem głowy.
- Dzień dobry, Clarice. Dobrą miałaś noc?
- Dzień dobry, doktorze. Tak, nie miałam żadnych koszmarów. A Pan?
- Ja także żadnych nie miałem.
- A w ogóle je Pan miewa? – spytała, tym razem już niedowierzając.
- Owszem…czasami mam.
Och…to było coś nowego.
Dr Lecter odpalił silnik i wyjechał na drogę. Pojechali na północ, w stronę centrum miasta. Przez krótki czas trwała całkowita cisza. Dziewczyna nie wiedziała po prostu co ma rzec po wyznaniu doktora, więc on musiał zacząć.
- Kiedy dojedziemy w pierwsze miejsce, możesz być mocno zaskoczona. Mam nadzieję, że będziesz odważna.
Clarice już teraz była zdziwiona. Sądziła, że pojadą do gabinetu lub do niego, a nie w jakieś publiczne miejsce. Mogli się na kogoś natknąć…
- To gdzie my właściwie jedziemy?
- Zobaczysz – odrzekł zagadkowo – Powiem jedynie, że twoja umiejętność przemykania się po korytarzach niezauważona, którą nabyłaś u mnie w pracy i w sierocińcu, może okazać się przydatna.
Clarice zmarszczyła brwi, ale się więcej nie odezwała. Wiedziała, że dalsze wypytywanie nie ma żadnego sensu. Zamiast tego sama próbowała wydedukować dokąd jadą, wyglądając przez okno i patrząc którędy się przemieszczają.
Jednakże nawet używając całej swojej inteligencji, nie mogła powstrzymać ogromu zdumienia i dezorientacji, kiedy dr Lecter zaparkował…pod szpitalem. Po co tu przyjechali? Aż strach się bać co on tam wymyślił.
Doktor wysiadł z auta i spacerowym krokiem ruszył w stronę budynku. Clarice niepewnie poszła za nim i dotrzymywała mu kroku. Nikt nie zwracał na nich uwagi, na razie. Na zewnątrz byli jedynie jacyś pogrążeni w ponurych rozmyślaniach ludzie. Jeden z nich nawet płakał. Na kilku ławkach siedzieli staruszkowie w szlafrokach i czytali gazety. Lecter i Starling mogli dla nich wszystkich praktycznie nie istnieć.
- Posłuchaj mnie teraz uważnie – odezwał się w końcu doktor, przystając niedaleko wejścia – Wejdę teraz do środka. Ty wejdź dopiero jakieś 10 sekund po mnie. Podążaj za mną, zachowując dystans. Po prostu najnaturalniej w świecie przechodź po korytarzach, jakbyś doskonale wiedziała dokąd zmierzasz. Udawaj, że to, że idziesz w tym samym kierunku co ja, to czysty przypadek. Żadnych podejrzanych ruchów, czy głupot. To nie ma wyglądać, jakbyś mnie śledziła. Dasz radę to zrobić, jak sądzę?
- Dam. To nie będzie trudne – odparła pewnie Clarice, niczemu się nie dziwiąc, a nawet trochę ekscytując. Brzmiało to tak, jakby zamierzali zrobić coś niegodziwego. A już po co to robią, to inna sprawa. W końcu całkowicie ufała swojemu towarzyszowi – A co mam zrobić, jeśli ktoś mnie zaczepi lub spyta gdzie idę?
- Zignoruj go. Poza tym, jestem pewien, że nikt cię nie zaczepi. W tym miejscu pełno jest zwykłych ludzi, np. odwiedzających. Nie wzbudzisz żadnego zdziwienia. A co do dalszych działań… - zrobił krótką pauzę, rozglądając się szybko - …Kiedy zobaczysz po jakimś czasie, że się zatrzymałem i rozmawiam z kimś w dyżurce, przyczaj się i w odpowiednim momencie, gdy dam ci sygnał, ty szybko przemkniesz obok nas. Następnie podejdź do pierwszych metalowych drzwi, jakie napotkasz i zaczekaj tam na mnie.
- Dobrze. Żaden problem.
- Grzeczna dziewczynka – rzekł usatysfakcjonowany z jej nastawienia i braku sprzeciwów, po czym odszedł i zniknął we wnętrzu budynku.
Starling odliczyła w myślach 10 sekund i natychmiast ruszyła za nim. Bez wahania, czy nieśmiałości, bardzo pewna siebie kroczyła do przodu. Mijała lekarzy, pielęgniarki, pacjentów oraz ich krewnych, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Starała się wyglądać naturalnie i nie patrzeć zbyt nachalnie w stronę Lectera, idącego daleko przed nią. Zerkała tylko co jakiś czas, aby nie stracić go z oczu. Musiała przyznać, że nieźle szło jej to aktorstwo.
W pewnej chwili, doktor zniknął jej z zasięgu wzroku, skręcając gwałtownie w któryś z licznych rozwidleń korytarzy. Clarice podążyła za nim i zatrzymała się gwałtownie. Dotarli do tego momentu. Dr Lecter stał przy dyżurce i rozmawiał z jakimś mężczyzną za ladą.
Dziewczyna zaczęła sunąć w ich stronę, przywierając plecami do ściany. Przystanęła w miejscu, w którym mogła być najbliżej doktora, a jednocześnie wzrok obcego nie mógł jej dosięgnąć. Czekając, zerknęła na przeciwległą ścianę. Wisiała tam tabliczka informacyjna. W drodze tutaj minęła takich setki. Informowały one o kierunku, w którym trzeba iść, aby dojść do odpowiednich sal, wydziałów, sekcji. Ta tabliczka przed nią informowała, że na końcu tego korytarza jest…
…kostnica.
Clarice na chwilę zdębiała. Zmierzali do kostnicy, ale po jaką cholerę? Lecter chce jej pokazać jakieś trupy? To by tłumaczyło, dlaczego wspominał coś o odwadze, lecz powodu dla którego to robi to już nie bardzo. Nie mogła znaleźć w tym żadnej logiki. Ale mimo tego wszystkiego nie czuła żadnego strachu, choć pojawiła się lekka gęsia skórka i …owszem, mała ciekawość.
Przez swój szok dziewczyna omal nie przegapiła sygnału doktora. Na szczęście w ostatniej chwili go spostrzegła, jak dyskretnie macha na nią ręką, w ogóle na nią nie patrząc. Clarice najszybciej i jednocześnie najciszej jak tylko potrafiła, przemknęła koło dyżurki i stojącego przy niej Lectera. Pozwoliła sobie na jedno zerknięcie. Mężczyzna w dyżurce stał odwrócony tyłem i przeszukiwał jakąś szufladę z teczkami. Trochę się na sobie zawiodła, że nie podsłuchała ich wymiany zdań, ale już było na to za późno.
Podążyła kawałek korytarzem, pokonała jeden zakręt i znalazła owe metalowe drzwi. Teraz już wiedziała dokąd prowadzą…ale po co ona ma tam iść? Od całkiem długiego czasu Starling przebywała z doktorem prawie że każdego dnia, ale zrozumienie jego motywów działań wciąż wydawało się niemożliwe.
Czekanie nie trwało zbyt długo. Dr Lecter zjawił się przy niej jakieś dwie minuty później. W dłoni trzymał jakiś mały kluczyk.
- I co Clarice? – zagadnął – Jesteś zaintrygowana?
- Powiem, że nawet bardzo. Proszę wybaczyć, ale już nie wytrzymam. Dlaczego zabiera mnie Pan, a właściwie przemyca, do kostnicy?
- Dowiesz się już za chwileczkę – odpowiedział wkładając kluczyk do zamka owych drzwi i otworzył je – Panie przodem – przepuścił ją w drzwiach. Za nimi były schody, prowadzące w dół. Słabe światło z góry automatycznie się zapaliło i oświetliło cały ten tunel.
Clarice od razu poczuła przejmujący chłód, gdy tylko zaczęła nimi schodzić. Odruchowo zapięła swoją bluzę z kapturem.
- Nie obawiaj się – mówił dalej Lecter, idąc tuż za nią – Jesteśmy tu tylko my dwoje i nikt nie będzie nas tu nachodził. Postarałem się, aby nikt się tu nie zjawił przez dłuższy czas. Nikt tu nie przyjdzie.
- Jak Panu się w ogóle udało to zaaranżować?
- Miałem tutaj kilku dłużników, oraz znajomych, którzy łatwo poddają się manipulacji. Spędziłem w tym miejscu prawie całą swoją karierę zawodową. Wpierw jako stażysta, a potem jako pełnoprawny lekarz. Do dzisiaj tu trochę pomagam, kiedy potrzebne jest zastępstwo.
Dziewczyna szybko przyswoiła te informacje. Brzmiały sensownie. Właśnie w chwili, gdy skończyła, oboje dotarli na sam dół. Clarice szybko obiegła wzrokiem owe chłodne i przyprawiające o dreszcze miejsce.
W pierwszej kolejności w oczy rzucał się ten ogrom metalowych drzwiczek, z wysuwanymi niby szuflady, za którymi na pewno trzymane były zwłoki. To jak ogromna komoda, tyle że na trupy. Dalszą przestrzeń zajmowały już stoły sekcyjne. Wszystkie były puste…poza jednym.
Na jednym ze stołów ktoś narzucił czerwoną, aksamitną narzutę. Była widać, że coś przykrywa, miała niewielkie wybrzuszenia. Zbyt małe jednakże na ludzkie ciało, ale… To było coś mniejszego i miało charakterystyczne kształty. Można się było domyśleć co tam jest.
Clarice nie odrywała wzroku od tego stołu. Dr Lecter stał tuż przy jej boku. Ona czekała na jego ruch. On najwidoczniej dawał jej czas na domysły.
- Kiedyś powiedziałaś mi co pragniesz osiągnąć – mężczyzna zaczął mówić - Kim pragniesz zostać. Twoje ambicje sięgały aż do FBI. Ja powiedziałem ci, że idealnie się do tego nadajesz. Nadal to podtrzymuję. Masz talent i inteligencję, która na pewno rozwinie się w wiekiem. Zdecydowanie nadajesz się do pracy w służbie prawa, ale…czy ta praca nadaje się dla ciebie?
Dziewczyna na chwilę wstrzymała oddech. Szybko zwróciła twarz w kierunku doktora i napotkała jego magnetyzujące spojrzenie. Czerwone punkciki jarzyły się  tak jasno, jak jeszcze nigdy dotąd. Wzmacniały efekt jego mocy nad nią.
- Czy naprawdę to chcesz robić w życiu? Czy to to uszczęśliwi cię i da długotrwałą satysfakcję? Taką, która nie skończy się następnymi koszmarami, a naprawdę je zakończy? Czy jest w stanie znieść hipokryzję i korupcję ze strony przełożonych i siedzieć cichutko jak mysz pod miotłą? Potrafiłabyś nie wybuchnąć, gdyby zaczęto cię dyskryminować za twoje osiągnięcia oraz płeć? Jak długo mogłabyś ciągnąć taką tyradę, wyniszczającą twojego silnego ducha? Uwierz mi Clarice…zawiść ludzka ma ogromną moc, zwłaszcza, gdy jej ofiarą jest zdolna kobieta. Kobieta zdolniejsza od tuzina pracujących tam mężczyzn. Jest wojownikiem, ale pojedynczym. Wierz mi, ty jesteś za dobra dla FBI. Przyjmą cię tam z otwartymi ramionami, a potem zaczną wyniszczać i rzucać kłody pod nogi, dyskryminować cię, abyś nie zaszła wyżej od nich. Praca, do której się nadajesz będzie ucinać twoje piękne skrzydła. A znając ciebie, nie będziesz trzymać tej wyszczekanej buźki zamkniętej, co tylko pogorszy sprawę. I najważniejsze pytanie… - Lecter ujął prawą dłoń dziewczyny i otworzył ją. Następnie drugą ręką wyjął coś z wewnętrznej kieszeni swojej marynarki i ułożył to uroczyście na jej otwartej dłoni. Nie zabierał przez chwilę dłoni, aby nie odsłaniać tego, co jej dał - …Czy twoje marzenie, na które tak ciężko pracujesz naprawdę jest twoim marzeniem? Czy może… - zabrał dłoń - …twojego ojca?
Clarice zobaczyła, że ma w ręku odznakę policyjną. Nie wiedziała, czy jest prawdziwa. W każdym razie taka się wydawała. Patrzyła na nią z ciężkim sercem.
- Moja droga… - kontynuował Lecter - …ty żyjesz jego marzeniem. Powiedz mi, wiesz, że twój ojciec nie żyje, prawda?
- Tak. On nie żyje, wiem – odrzekła cicho.
Dr Lecter odsunął się od niej i podszedł do owego wyróżniającego się stołu sekcyjnego. Clarice nieświadomie podeszła tam za nim. Ściskając odznakę w dłoni, miała już przeczucie co zaraz ujrzy. I rzeczywiście, miała rację.
Doktor zabrał narzutę ze stołu jednym płynnym ruchem. Wówczas ich oczom ukazał się szkielet. Był niepełny, w niektórych miejscach kości już nie trzymały się siebie. Najlepiej zachowaną częścią była czaszka i kości dłoni. Na kościach żeber było ułożone prześcieradło.
- Oto twój ojciec Clarice – powiedział Lecter - Popatrz na niego. Oto co zrobił z nim upływ czasu. Oto czym teraz jest. Oto co z niego zostało.
Starling nie wiedziała, czy doktor mówił niejako symbolicznie, czy może rzeczywiście jest to prawdziwy szkielet jej ojca. Odpowiedź była nieważna i tak. Bo w końcu jej tata tak czy siak miał już podobną formę.
Dziewczyna patrzyła się na te kości, ze spokojem, którego nikt inny oprócz Lectera by się u niej nie spodziewał. Bez emocji wpatrywała się w czaszkę, w puste oczodoły. Jedynym znakiem, który mówił, że Clarice w ogóle coś teraz czuje, była właśnie ta mocno zaciśnięta dłoń na odznace.
- Czym była dla niego ta odznaka, Clarice? – spytał Lecter – Powiedz mi.
- Dla niego znaczyła wszystko.
- A dla ciebie?
Starling nie odpowiedziała. Odłożyła odznakę na stół, przy szczątkach, ale tylko po to, aby mieć wolne ręce. Ujęła nimi czaszkę i uniosła ją na wysokość swojej twarzy. Nie wykazała ani odrobiny obrzydzenia tym, że trzyma coś co kiedyś było ludzką głową.
- Dla niego była…
Ostatnie słowo załamało się w jej ustach. Nie wytrzymała dłużej. Wybuchła, a gorące łzy zaczęły spływać jej po twarzy. Ręce opadły jej niżej, przez co jej łzy skapywały na czaszkę.
- Kochałam mojego tatę – wychlipała – Najmocniej na świecie. Zrobiłby dla mnie wszystko. Tak bardzo się starał, abym miała wszystko co potrzebne. Dbał o mnie. Chwile z nim były najszczęśliwszymi w moim życiu.
Mówiła prawdę, tak samo jak mówiła prawdę, obrażając go i wściekając się na niego. To były dwie połówki tej samej monety.
Dr Lecter wyjął chusteczkę z kieszeni na piersi i podał ją dziewczynie, lecz ona była w stanie jedynie ścisnąć ją w dłoni. Wobec tego sam do niej podszedł i starł łzy z jej twarzy.
Clarice spojrzała na niego, poruszona tym gestem czułości i troski.
- Wiem, że tak było. Ale to dla niego odznaka była ważna, nie dla ciebie. Żyjesz jego życiem. Spójrz… - wskazał palcem na szkielet - …on już odszedł. Tym jest on i jego ambicje. Clarice, wszystko co potrzebujesz od swojego ojca… - przeniósł palec, wskazując tym razem na nią samą - …masz w sobie. Prawdziwy on jest w tobie. Nie pozwól, aby te kości kierowały twoim życiem. Twój ojciec także by tego chciał. On nie chce żyć twoim życiem. On chce żyć w tobie.
Starling wypuściła ostatnie dwie łzy, po czym ostrożnie odłożyła czaszkę na jej miejsce. Z powrotem wzięła odznakę do rąk i wpatrywała się w nią uporczywie. Jej oczy wciąż miały w sobie resztki bólu.
- Zostawię cię tu teraz z tymi szczątkami, Clarice – rzekł łagodnie Lecter, odsuwając się powoli – Będę czekał przy wejściu. Możesz tu zostać tak długo jak zechcesz. Wykrzycz w te puste oczodoły wszystkie obelgi i złość jaką nosisz w sobie, ale nie otrzymasz żadnej odpowiedzi. Kiedy już skończysz, weź ze sobą jedynie to…czego potrzebujesz.
Po tych słowach wyszedł zostawiając ją samą. Zerknął jeszcze raz za siebie. Clarice nie odrywała wzroku od szkieletu, nie mógł widzieć jej wyrazu twarzy.
Dr Lecter wyszedł z kostnicy i czekał. Jedną minutę, potem dwie. Był cierpliwy. W końcu po jakiś 10 minutach, Clarice wyszła zza metalowych drzwi. Nie było żadnych śladów łez. Dziewczyna uśmiechała się łagodnie w jego stronę.
Jej dłonie były puste.
Ofiarowana odznaka policyjna spoczęła na prześcieradle, na szkielecie. Tam gdzie było jej miejsce.

***

Opuszczając szpital, musieli tak jak poprzednio zachować wszystkie środki ostrożności i przemykać się, nie zwracając uwagi innych. Kolejny raz się powiodło. Clarice dołączyła do doktora kawałek po wyjściu ze szpitala.
Nie rozmawiali przez całą drogę do samochodu. Dr Lecter był bardzo zadowolony i przede wszystkim dumny. Starling natomiast czuła się, jakby olbrzymi ciężar spadł z jej ramion. Była spokojna i wyciszona. Tak lekko nie czuła się od lat. Mimo, że wydarzenia w kostnicy wstrząsnęły nią mocno, ich efekt okazał się oczyszczający. Uwalniający…
Oboje wsiedli do auta, ale doktor nie zapalił silnika. Przez kilka chwil siedzieli w ciszy. Nie była krępująca, bardziej już nieunikniona.
- I co teraz? – spytała w końcu Clarice, zerkając na doktora.
- Wszystko i nic – odpowiedział doktor, patrząc do przodu – Dokonałaś wyboru. Pokazałaś jak wiele przeszłaś przez ostatnie tygodnie. I jak bardzo dojrzałaś. A obecnie… - wreszcie włożył kluczyk do stacyjki i zapalił - …jest czas tylko dla nas.
„Tylko dla nas” – powtórzyła w myślach dziewczyna, czując się szczęśliwa. Tak po prostu. Tu, teraz, w tym momencie.
Odjechali z terenu placówki. Clarice już nie próbowała nawet zgadnąć gdzie jadą. Nagle przestało ją to obchodzić. Najważniejsze było to, że gdziekolwiek pojadą, dr Lecter będzie tuz obok. Potrzebowała go obok.
Pół godziny później oboje spacerowali wzdłuż pasażu handlowego. Clarice pomyślała, że jest to ich pierwszy raz, kiedy pokazali się razem gdzieś publicznie i sprawiło jej to niemałą radość. Już zapomniała, że kiedyś bała się tego, że wystawiając się razem na widok publiczny sprowadzi na doktora kłopoty. Obecnie żadnego lęku w niej nie było. Nie dlatego, że stała się nierozsądna. Teraz uważała, że ci co spróbują przysporzyć im jakichś problemów, tylko dlatego, że są blisko, sami skazują się na zemstę. I nie myślała tu jedynie o reakcji Lectera…sama także mogła pokazać pazury.
Mimo, że spacerowanie tak razem było dla niej miłe, nawet bardzo, to i tak nie mogła pozbyć się lekkiej irytacji. Ponieważ  przechodnie od czasu do czasu posyłali im ciekawskie spojrzenia. Pewnie nie tyle, przez ich różnice wieku (w końcu mogli by być po prostu spokrewnieni), co przez różnicę w ubiorze. Chodziło tu o różnicę klas społecznych, a w dodatku sklepy, które mijali nie należały, delikatnie rzecz biorąc, do finansowych możliwości dziewczyny. I było to widać.
- Jak się czujesz, Clarice? – zapytał Lecter, lekkim tonem. Wydawał się niewzruszony tym, że ktoś co jakiś czas na nich zerkał.
- Dobrze, dziękuję. Czuję się…spokojna – chodziło jej o jej wnętrze. Wiedziała, że doktor rozumie o co jej chodzi.
- A czy czujesz się dobrze w tym miejscu?
- Trochę tak i trochę nie – odpowiedziała szczerze – Wkurzają mnie te gapie.
- Mnie to też trochę irytuje – spojrzała w jego stronę, zdziwiona. Nie było tego po nim widać, wydawał się opanowany jak zwykle – Ale z innego powodu niż ciebie.
- To znaczy?
Dr Lecter przystanął, a Clarice odruchowo zrobiła to samo. Odwrócił się przodem do niej.
- Odpowiem ci, ale za chwilę. Teraz chcę ci coś powiedzieć. W moim planie było, abyśmy po tym spacerze pojechali do mojego domu, na kolację. Czy to ci odpowiada?
- Tak – odrzekła bez wahania.
„Nawet bardziej niż sądzisz doktorku” – dodała w myślach.
- Jednakże, mam do ciebie prośbę i nie jestem pewien jak ci ją wyłożyć, w taki sposób, aby nie urazić twojej dumy.
Starling zerknęła szybko na wystawę najbliższego sklepu, a potem z powrotem na doktora. Już zrozumiała. Uśmiechnęła się zachęcająco.
- Proszę strzelać, doktorze. Szczerze, po prostu.
- W porządku – wziął głęboki wdech, udając, że się przymierza – Nie mogę patrzeć na to, co masz na sobie.
Starling zaśmiała się, przez tą aż zbytnią szczerość. Nie obraziła się, wiedziała o tym od dawna. O tym, że jej niskiej jakości ubrania, powiewające lumpeksem i biedą na kilometr, go mierzą każdego dnia. Wolałby ją widzieć w czymś lepszym.
- Wiem – odrzekła, zerkając na swój strój. Miała na sobie znoszone spodnie, własnoręcznie uszytą bluzkę, bluzę z kapturem i podniszczone trampki. Oj, musiało to drażnić wysublimowany gust doktora – I co w związku z tym? – spytała wesoło, wyraźnie się z nim drażniąc.
- Chciałbym cię zobaczyć, w czymś bardziej godnym dla ciebie. W czymś, na co zasługujesz i co uwydatniło by twoją urodę.
- Czyli dosłownie mówiąc, chce mi Pan kupić ubranie? – na szczęście wciąż się uśmiechała. Co prawda, praktycznie nigdy nie przykładała wielkiej wagi do wyglądu, czy wystrajaniu się, ale po raz pierwszy w jej głowie zagościła myśl, że miło by było mieć na sobie coś, co spodobałoby się doktorowi. Chyba to naturalne, chcieć ładnie wyglądać w oczach osoby, którą się kocha.
- Sukienkę, dokładnie rzecz ujmując – sprecyzował Lecter, odwzajemniając uśmiech. Wiedział już, że ona się teraz nim bawiła.
- A jeśli odmówię? – o bawiła się i to świetnie.
- Będę cię musiał przekonywać.
- Mogę okazać upartość. I zgodzić się jedynie pod warunkiem, że pozwoli mi Pan oddać za nią pieniądze w przyszłości.
- Wówczas odparuję atak, mówiąc, że będzie to prezent urodzinowy.
Clarice nie wytrzymała i głośno zachichotała.
- Mam urodziny za dobrych kilka miesięcy.
- To wtedy ci nic na nie, nie dam. Prezent na przyszłość.
Dziewczyna zakołysała się, udając, że rozważa tą opcję.
- Tylko sukienkę? – widząc, że waha się przed odpowiedzią, ponagliła – Doktorze…
- I buty – dodał szybko.
- Przed chwilą ich nie było w umowie! – rzuciła ostrzegawczo, wymierzając w mężczyznę palce wskazujący.
- Teraz są. Powiedzmy prezent na święta.
Dobra, komizm sytuacji już ją rozłożył. Nie było sensu to ciągnąć. Chciała się zgodzić. Jeśli to go miało uszczęśliwić to dlaczego nie?
- Tylko ten jeden raz - zastrzegła.
Ukontentowany Lecter poprowadził ją do najbliższego sklepu z odzieżą w jego guście.
„A co jeśli sprzedawca weźmie mnie za galeriankę?” – pomyślała Clarice, idąc za doktorem – „Nieważne co pomyśli. Niech tylko spróbuje coś zasugerować, a ukatrupię go na miejscu”.
Jej obawy na szczęście się nie sprawdziły. Sprzedawca okazał pełen profesjonalizm i nie rzucił w ich stronę żadnego dwuznacznego komentarza, ani nawet zgorszonego spojrzenia. Okazał całkowity brak jakichkolwiek emocji i rzetelnie wykonał swoją pracę, pomagając w wyborze.
Dziewczyna przeglądała pobieżnie półki. Wzięła do ręki pierwszą z brzegu sukienkę i zerknęła na cenę. Niemal od razu ją odłożyła na miejsce. Horrendalna cena za kawałek materiału. Postanowiła, że najlepiej będzie nie patrzeć na ceny.
Oglądając te wszystkie rzeczy, Clarice czuła na plecach spojrzenie doktora. Sama zaczęła się zastanawiać, ile on właściwie musi zarabiać, skoro nie szkoda mu wydać tyle pieniędzy na ubranie, które i tak zostanie użyte tylko raz i to jedynie dla jego własnej zachcianki. Chciał tylko ją zobaczyć w czymś co odpowiada jego gustowi.
Ale cóż, nie był to na pewno styl Starling, ale było tak jedynie dlatego, iż nigdy nie miała szansy nawet dotykać takich kreacji. Mimo tego, nie była onieśmielona, bardziej obojętna. Jeśli już coś jej się podobało, to perspektywa zabawy w udawanie damy. To mogłoby być zabawne.
- Nie wiem – oznajmiła w końcu – Wszystkie wyglądają dla mnie tak samo.
- Przyznam, że nie jestem zdziwiony.
- Niech Pan sam coś wybierze. Dostosuję się.
- Gdybym tak chciał, kupiłbym tą sukienkę sam, już wczoraj i nie pytał cię o zdanie. Chcę zostawić ci wybór. Poznać twój gust, kiedy nie musisz się przejmować wydatkami.
„Tyle, że ja nie wyrobiłam chyba w sobie jeszcze żadnego gustu” – pomyślała, zniechęcając się do tego zadania. W końcu stanęło na tym, że posłuchała rady sprzedawcy i wzięła kilka sztuk ubrań do przymierzalni. Podobno to miało ułatwić jej wybór.
Idąc w stronę przymierzalni, minęła parę kobiet, które spojrzały na nią z takim szokiem, jakby była kosmitką. Rzuciła im w podzięce najzimniejsze spojrzenie na jakie ją było stać.
Przebierając się przed lustrem, złapała się na myśli, że ta sytuacja była surrealistyczna. Jeszcze niecałą godzinę temu, oboje stali nad ludzkim szkieletem w kostnicy i przeprowadzali ważną rozmowę, a teraz robili zakupy … w takim ekskluzywnym miejscu…i to dla niej. Dziwne…
Przymierzyła trzy sukienki. Żadna jednak nie wywarła na niej większego wrażenia. Były jej tak obojętne, jak zeszłoroczny śnieg. Równie dobrze mogła nosić swoje normalne ciuchy, nie czułaby różnicy. Do czasu…
Przymierzyła czwartą, przejrzała się w lustrze i zamarła na dobrą chwilę. W tej już nie czuła się nijako. Ta sukienka była…nawet ładna. Bardzo ładna.
- To pewnie o to chodziło doktorowi – powiedziała do siebie, obracając się wokół własnej osi – Szata jednak zdobi człowieka.
Dostała dowód na tacy, że ubiór może naprawdę zmienić czyjś wygląd. Nie poznawała siebie w lustrze. Sukienka w kolorze srebrzysto-szarym idealnie na niej leżała i sięgała lekko ponad kolana. Nie było co porównywać z tym, co normalnie nosiła. W tym mogła być uznana za bogatą, młodą i elegancką damę. Chyba pierwszy raz zapatrzyła się na swój wygląd w lustrze. Po prostu nie spodziewała się, że kiedykolwiek może tak jej się spodobać jakieś ubranie, jakiekolwiek. I że tak ślicznie będzie w tym wyglądać.
No to teraz wybór był oczywisty.
Szybko przebrała się w swoje rzeczy i wyszła z przymierzalni. Zastała Lectera w dziale męskim, przeglądającego z nudów jakieś krawaty. Od razu odwrócił się w jej kierunku, wyczuwając jej obecność.
 - Wybrałam – powiedziała, wskazując na trzymany w ręku wieszak.
- Interesujący wybór – rzekł, chyba bardziej do siebie. Ale wydawał się kontent.
Kiedy doktor płacił, Starling odsunęła się na bok. Wolała nie słyszeć ile to kosztowało. Lepiej dla jej spokoju ducha. Wina Lectera i jego kaprysów, ona mogła się bez tego obejść.
Dalsze zakupy były jeszcze trudniejsze. Okazało się, że trudno było znaleźć buty pasujące do sukienki, które nie były na wysokim obcasie. Bo problem tkwił w tym, że Clarice nie potrafiła w takich butach chodzić. W życiu nie miała żadnych butów na obcasie, nie zdążyła się nauczyć. Trzeba było znaleźć coś pośredniego i po jakimś czasie się udało.
- Wspominał Pan o kolacji, a przecież jest bardzo wcześnie – powiedziała dziewczyna, kiedy oboje wracali z zakupów do samochodu. Dr Lecter niósł torby z jej srebrną sukienką i sandałkami na bardzo niziutkim obcasiku – Jest trochę po 12.00 – dodała patrząc na swój zegarek.
- Kolacja będzie na finał, moja droga. Do tego czasu mamy czas dla siebie, jak wspominałem. Poza tym…musze tą kolację jeszcze przygotować.
Zaśmiała się cicho. Kiedy tak szli obok siebie do celu, każde z nich zastanawiało się nad pewną kwestią. Tak różną, ale mającą coś wspólnego.
„Czy to dobry czas? Powinien dziś jej powiedzieć o Miszy? O tym, kim chcę, aby się dla mnie stała? Spróbować zwolnić jej miejsce dla Miszy już teraz?” – pomyślał dr Lecter.
„Czy dziś będzie odpowiedni moment? Powinnam mu powiedzieć, że go kocham? To na pewno dobry pomysł, aby zrobić to tak szybko? Nie urażę go?” – pomyślała Clarice.
Jednakże, prawda była taka, że dzisiejszego wieczoru nic nie miało ułożyć się po ich myśli …żadnego z nich.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz