sobota, 16 września 2017

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 1



Zadzwonił dzwonek. Ostatnia lekcja dobiegła końca.
Niemalże wszyscy uczniowie natychmiast zerwali się z miejsce z westchnieniem ulgi i zaczęli się szybko pakować. Clarice Starling była jedną z niewielu uczennic, które przyjęły to wydarzenie obojętnie. Nigdzie się jej nie śpieszyło, a koniec lekcji nie miał wiele wspólnego z wolnością. Przynajmniej u niej. Spokojnie szykowała się do wyjścia. W tym czasie wszyscy już zdążyli opuścić klasę.
Jej lodowate wręcz opanowanie zniknęło dopiero, gdy zobaczyła kto stoi przy drzwiach do sali. Z jej ust dobył się zirytowany zgrzyt. Był to Danny Jones, najbardziej zadufany w sobie i głupkowaty chłopak w szkole. Stał tam, zagradzając przejście i przeszywając ją tym obrzydliwym, napalonym wzrokiem. Nie było wątpliwości, że czatował na nią. Była jego najnowszą ofiarą. Choć Clarice spławiła go już dwa razy ten najwidoczniej się nie poddawał.
Starling zarzuciła torbę na ramię i poszła w stronę wyjścia z zamiarem zepchnięcia Dannego z drogi, nie zaszczycając go nawet słowem. Ten jednak to przewidział.
- Cześć Starling – chłopak uskoczył jej z drogi zanim ta się z nim zderzyła. Ruszył za nią w stronę wyjścia ze szkoły, nie zwracając uwagi na to jej niechęć – Wyskoczymy gdzieś?
- Mówiłam już, że nie – twardo stąpała przed siebie, chcąc zgubić natręta. Na szczęście miała kurtkę ze sobą, a nie w szatni – Mam pracę, a potem siedzę w bibliotece aż do zamknięcia.
- Znów ta sama wymówka! Naprawdę mogłabyś wymyślić coś lepszego. Stać cię na więcej, mała!
Z tym, że to nie była wymówka. Clarice posiadała dwie prace dorywcze oraz codziennie chodziła do biblioteki, w której siedziała do nocy. Tam mogła się lepiej skupić na nauce niż w …
- Przecież nie powiesz, że wolisz siedzieć w tym swoim lute…jakimś tam sierocińcu niż pójść gdzieś ze mną? Nie zgrywaj takiej buntowniczej sierotki.
Mięsień na twarzy dziewczyny nieznacznie drgnął. Clarice jeszcze bardziej przyśpieszyła tempo. Teraz przede wszystkim liczyło się dla niej aby wyjść poza teren szkoły. Dopiero gdy to zrobi nie będzie musiała się powstrzymywać. Na razie dopiero co wyszli z głównego budynku. Nikt nie zwracał na nich większej uwagi.
Jones musiał teraz wręcz za nią truchtać, ale się nie zniechęcał.
- Tylko pomyśl…nie masz dość tego sierocińca? Tych ciuchów które wyglądają jakbyś sama je szyła? Wiem, że zmyślasz z tą biblioteką. Jesteś najlepsza w szkole! Jesteś niezła laska, Starling. Lubię cię. Wystarczy, że powiesz tak, a kupię ci co tylko zechcesz. W zamian chce jedynie…
Wreszcie znaleźli się w miejscu poza terenem placówki. Tu żaden nauczyciel nie miał możliwości ich zobaczyć. A tym samym…zawiesić jej w prawach ucznia za to co zrobi.
Clarice nie pozwoliła mu dokończyć zdania. Obróciła się tak gwałtownie, że chłopakowi aż zawirowała przez oczami. Jeszcze zanim mógł zorientować się co się dzieje, dostał tak silny cios pięścią w brzuch, że aż upadł dobre 2 metry dalej.
- Takie same teksty rzucałeś poprzedniej dziewczynie? Tej która ryczy od tygodnia na przerwach w toalecie? Myślisz że kłamstwa na mnie działają?
- Ał… - stęknął głośno z bólu, łapiąc się za brzuch. Kaszlnął dwa razy, nie pojawiła się krew – Zwariowałaś idiotko?!
- Nie życzę sobie byś obrażał mój sierociniec ani mój styl szycia. Tak, ja uszyłam te ubrania. A jestem najlepsza w szkole ponieważ się uczę, ty matkojebco! Nie nachodź mnie więcej. Następnym razem dostaniesz dwa razy!
I z największą godnością na jaką było ją stać odeszła, zostawiając wściekłego chłopaka na ziemi. Nie przyznałaby się do tego, lecz po kilku krokach sama zaczęła lekko biec by oddalić się jak najszybciej od miejsca zdarzenia. Kilka osób widziało ten mały akt przemocy, a nie chciała by ją zapamiętano. Nie mogła przez tego dupka stracić reputacji wzorowej uczennicy.
Ta reputacja była jej potrzebna, tak samo jak idealne wyniki w nauce. By jej plany stały się rzeczywistością potrzeba było dużo wysiłku. Po pierwsze: świetne oceny aby bez problemu dostać się na Uniwersytet Virginia. Po drugie: czysta kartoteka aby móc starać się o pracę w policji…a może nawet i w FBI. A po trzecie: uzbierać tyle pieniędzy z prac dorywczych ile się tylko da, aby w przyszłym roku, kiedy skończy liceum, mogła uwolnić w końcu sierociniec od swojej obecności.
Takie były obecnie cele życia 18-letniej Clarice M. Starling. Cele, w które spełnienie wkładała cały swój czas. Cele życia to jednak może złe określenie. To jest jej życie, nie wzbogacone o nic więcej.
Gdyby Clarice biegła wzdłuż ulicy trochę wolniej, zdążyłaby usłyszeć nawołujący krzyk sprzedawcy gazet.
- Piąta ofiara Rozpruwacza z Chesapeake! Kto będzie następny?! Kupcie i przeczytajcie najnowsze wydanie. Fakty tylko u nas…
Ale dziewczyna zdążyła zniknąć za rogiem zanim w ogóle sprzedawca wykrzyknął pierwsze słowo. Była szybkim biegaczem, co teraz było przydatne. Zawsze by zdążyć w czwartki do pracy po szkole musiała przebiec ostatni kawałek. Dziś chciała przebiec całą trasę by stłumić swój rosnący gniew na „kolegę”.
Co zostało na dziś? Przepracować zmianę w barze u Bennego jako kelnerka. Potem udać się do ulubionej biblioteki, a tam odrobić lekcje i uczyć się tak długo, aż ta okropna Pani Hardy poinformuje ją o zamknięciu budynku. Na koniec wróci do sierocińca, gdzie poprosi zaprzyjaźnioną Panią kucharkę o spóźnioną kolacje (kobieta była tak miła, że przymykała oko na jej późne powroty i zawsze coś jej zostawiała, a nawet nie skarżyła na nią dyrektorce, choć panowały tam surowe zasady jeśli chodzi o dyscyplinę).
Przez ten plan dnia, który od dawna nic się nie zmienił, wszystkie kolacje zawsze jadła samotnie. Lecz jej to odpowiadało ponieważ…nikt nie kazał jej zmawiać modlitwy przed posiłkiem. A taki pacierz przed każdym posiłkiem był w owym Luterańskim Domu Dziecka codziennością.

***

Kiedy Clarice w końcu dotarła do baru w którym pracowała, jej uwaga tak skupiła się na wykonywaniu obowiązków, że ponownie dzisiejszego dnia coś przegapiła. Tym razem było to wycie syren kilku karetek, które jechały z zawrotną prędkością dosłownie kilka przecznic dalej wprost do położonej na obrzeżach miasta posiadłości rodu Vergerów.
Starling może i nie zwróciła uwagi na ów dźwięk, ale ktoś inny i owszem.
Dr Hannibal Lecter spacerował ulicami. W jego postawie nie było widać żadnego pośpiechu. To był zwykły wieczorny spacer…Tak by się wydawało…
Gdy karetki minęło go, Dr Lecter zatrzymał się i obejrzał za pojazdami. Uśmiechnął się, ukazując swoje małe, białe zęby. Szybko jednak jego mina wróciła do względnego spokoju. Wznowił swój spacer, nie zwracając niczyjej uwagi. Jedyna rzecz jaka mogła wywołać alarm to plama krwi na jego koszuli, którą na szczęście zasłaniała zapięta marynarka.
Doktor zanotował sobie w głowie by po powrocie do domu zająć się tą plamą. Ta krew okazała się małym niedopatrzeniem. Ale oprócz tego wszystko poszło zgodnie z planem. Lecter wykorzystał ten spacer by ułożyć wszystkie dzisiejsze wspomnienia w swoim pałacu pamięci. Wszystko należało posegregować, a było co.
Co prawda widok wiszącego na zabawowej szubieniczce i jednocześnie onanizującego się Masona Vergera nie należał do przyjemnych obrazów, ale to co było potem było warte zanotowania. A żeby wystąpił taki porządny efekt wystarczyła jedynie jedna mała rzecz na receptę. Jeden amylowy popper, a Mason odleciał od razu. Nie miał wątpliwości że go przyjmie. To cholerstwo było dużo silniejsze niż azotyn amylu, dawało niezłego kopa.
A potem wystarczyła jedna mała sugestia i jeden odłamek lustra. Stłuczenie go i podanie Masonowi odłamka tafli było największym wysiłkiem jaki Doktor musiał dokonać podczas tego spotkania. Całą resztę zrobił jego pacjent.
„Nie zechciałbyś zedrzeć sobie skóry z twarzy?”
Dr Lecter miał prawdopodobnie tyle samo radości oglądając ten spektakl co wygłodniałe psy jedzące spadające do nich kawałki twarzy Vergera. Nawet teraz Hannibal nie powstrzymał uniesienia kącików ust, choć pewnie dlatego że nie chciał. Na sam finał chwycił sznur przytrzymujący szyję Masona i złamał mu przy jego pomocy kark. Prawdopodobnie właśnie wtedy krew zachlapała mu koszule. Ale i tak nie było jej dużo.
Mason Verger dzięki dobremu doktorowi już nigdy więcej nie będzie chodził. A jego twarz (jeśli ci jadący lekarze zdołają coś uratować) będzie teraz idealnie odzwierciedlała wnętrze właściciela.
Lecter nie zabił Masona tylko z jednego powodu. Uważał, że to zadanie nie należy do niego. Najpewniej był jedynym psychiatrą na świecie który uważał, że zabicie kogoś może mieć wpływ terapeutyczny. Wpływ, który chciał by poczuła jego inna pacjentka – Margot Verger – siostra jego dzisiejszej ofiary, którą Mason wykorzystywał seksualnie. Doktor miał nadzieje, że Margot weźmie kiedyś sprawy w swoje ręce, skoro podał jej brata wręcz na tacy. Zabicie go dobrze by jej zrobiło. Dało by wolność. Była w stanie to zrobić, był tego pewien. To silna kobieta. Jako lekarz, który lubi swoją pacjentkę chciał jej pomóc. Była o wiele bardziej interesująca niż ten żałośny brat pedofil i gwałciciel.
Mężczyzna w końcu przystanął. Skończył porządkować swoje wspomnienia i chciał się zorientować gdzie jest. Od razu rozpoznał okolicę. Wystarczyło 15 minut piechotą, wykorzystać kilka skrótów i znajdzie się w domu. Tam pozbędzie się krwi. Nie może być żadnych śladów, jak zwykle.
Tak…jak zwykle…Dr Hannibal Lecter doskonale wie jak to jest odebrać komuś życie. Zrobił to nie raz…nie dwa…nie trzy…i tak dalej. I jeszcze pewnie nie jedno zrobi. Dlaczego? Bo lubi. Czemu dla innych to niewystarczający powód?
Doktor nie martwił się dzisiejszymi wydarzeniami. Mason jeszcze przez długi czas nie będzie w stanie cokolwiek powiedzieć. A nawet jeśli opowie o jego udziale w tych zdarzeniach…to kto mu uwierzy? Był pod działaniem narkotyków. Żadna kamera go nie zarejestrowała, Lecter pilnował tego. I tak Verger zabrał go do pokoju gdzie takich zabezpieczeń nie było. A jeśli chodzi o lek, który Lecter dał Masonowi, który sam kupił na receptę, to wiedział że medycy w pierwszej kolejności będą ratować pozostałości twarzy pacjenta. Kiedy przyjdzie czas na badanie szukające jakiś medykamentów w krwioobiegu, znajdą już jedynie własne środki znieczulające.
Mężczyzna znajdował się dokładnie przy miejskiej bibliotece. Nigdy w niej nie był, była za mała jak na jego standardy. Po drugiej stronie ulicy, między budynkami, było wąskie przejście, które prowadziło na równoległą ulicę. Tam chciał się znaleźć. Idealny skrót.
Co z tego że ledwo oświetlony i nie było tam żywej duszy? Czego seryjny morderca jak on miał się obawiać?
***
Clarice skończyła pracę na dziś. Nie pozwala aby zmęczenie wzięło nad nią górą. Wciąż miała dużo do zrobienia. Zmierzała do biblioteki, która powinna być otwarta jeszcze przez jakieś 3 godziny. Powinno wystarczyć. Chciała już mieć to za sobą. Po godzinach w pracy jej ubranie śmierdziało olejem. Miała straszną ochotę się umyć.
Znalazła się właśnie przed ciemną, wąską uliczką. Skrótem, który prowadził wprost do jej celu. Zawsze go używała by zaoszczędzić czas. Co mogło jej się tam zdarzyć?
***
Hannibal Lecter i Clarice Starling zmierzali ku sobie nie wiedząc o tym, każde z przeciwległej strony. Kątem oka dostrzegli tego drugiego. Doktor nie zawracał sobie głowy tą nastolatką. Zwykły przechodzień, nic więcej. Ona natomiast nieco się zaniepokoiła. W końcu była sama w odludnej uliczce z dorosłym mężczyzną. Przyśpieszyła kroku chcąc szybko wyjść stamtąd.
Jednak jej pośpiech jedynie pogorszył sprawę. Clarice w ciemności nie zauważyła przeszkody i potknęła się. Upadła na ziemię, a z jej torby wyleciało kilka książek. Dziewczyna poczuła ból w kolanie. W pierwszej kolejności spojrzała na swoje spodnie. Na szczęście nie było dziury, ale ból nie ustawał.
Zaczęła w pośpiechu zbierać swoje rzeczy. Po ciemku to nie było łatwe. Już myślała, że znalazła wszystko, wstała by odejść gdy…
- Czy to Pani?
Czyjś niski głos rozbrzmiał w ciszy. Mężczyzna, którego przed chwilą minęła najwyraźniej zawrócił by jej pomóc. Trzymał w prawej ręce jeden z jej podręczników.
- Tak…
Teraz przy nikłym świetle, które dawał księżyc, reflektory aut i latarnie z przeciwległych, oddalonych ulic mogli trochę się sobie przyjrzeć. Choć dobry doktor widział o wiele więcej.
Dr Lecter zobaczył ładną nastolatkę w znoszonych ubraniach. Najpewniej własnoręcznie uszytych, naliczył kilka błędów, których nie popełniłby profesjonalny krawiec. Miała pewną postawę i łagodny wzrok. Łagodny, ponieważ była to jej reakcja na pomoc. Mężczyzna wiedział, że mogą się łatwo zmienić w ostry i buntowniczy. Jego węch powiedział mu o jej pracy i o czymś jeszcze…
Clarice zobaczyła drobnego mężczyznę, którego postawa sprawiała wrażenie, że jest wyższy niż w rzeczywistości. Ubrany bardzo elegancko, ale to jego oczy zwróciły przede wszystkim uwagę dziewczyny. Były piwne…zdecydowanie piwne, lecz…nie wiadomo czy to przez to marne światło, ale wydawało jej się, że widzi w nich dwa świecące, czerwone punkciki.
Przez dobrą chwilę nie mogła się uwolnić od tego spojrzenia. Powoli, jak we śnie uniosła dłoń aby odebrać swoją własność. Kiedy dotknęła brzegu książki, jej palec wskazujący dotknął palca mężczyzny.
Coś załamało się w jego oczach. Przez sekundę nikogo nie udawał.
Dr Lecter rzekł do dziewczyny jeszcze tylko jedno, zanim ta zdołała wykrztusić podziękowania.
- Proszę przemyć tą ranę. Krwawi trochę za mocno.
Rzekłszy to odwrócił się i odszedł tak szybko, że Starling miała złudzenie, że ten praktycznie rozpłynął się w ciemności.
Clarice wyszła szybko z uliczki. Znalazłszy się na chodniku, w bardziej zaludnionym miejscu, ukucnęła i podwinęła nogawkę spodni. I faktycznie…jej kolano krwawiło.
Skąd…Skąd ten mężczyzna wiedział, że ma taką ranę? Nawet ona nie wiedziała. Jak mógł to zobaczyć? Niemożliwe.
Obraz połyskujących na czerwono oczu nie mógł opuścić podświadomości Clarice przez całą noc. Była tym trochę zdziwiona. Zresztą nie tylko ją zaskakiwały jej własne myśli. Dr Lecter również, nie wiedząc czemu, wracał myślami do tej małej nastolatki.
Dlaczego? Czemu doktor myślał o przypadkowym spotkaniu z biedną licealistką? Czemu ta dziewczyna myślała o tym eleganckim mężczyźnie? Co takiego ich zafascynowało…Nawet oni nie wiedzieli.
Właśnie tak zaciskają się więzy przeznaczenia. Więzy z których ani młoda dziewczyna ani też genialny potwór nie mogli i nigdy nie będą w stanie się wyswobodzić.

***

Los złączył ich ponownie szybciej niż by ktoś mógł przypuszczać, gdyż było to już następnego dnia.
Clarice z rozbawieniem przyjęła fakt, że Danny przez cały dzień bał się jej jak ognia. Kiedy wkroczyła rano do szkoły, ten na sam jej widok tak podskoczył, że niechcący zbyt mocno szturchnął swojego kolegę łokciem. Starling zareagowała głośnym chichotem. To wyglądało strasznie zabawnie. Nie martwiła się, że Danny mógłby na nią donieść, lub w ogóle coś komuś powiedzieć o jej ataku. Męska duma mu nie pozwalała. Miałby się przyznać, że dziewczyna powaliła go na ziemię? Nigdy w życiu, po jego trupie.
Piątkowych lekcji było mało, zaledwie 5. Clarice pierwszy raz od dawna złapała się na tym, że odpłynęła myślami, gdzieś poza mury budynku. Dwie kwestie nie dawały jej spokoju. Przez tą pierwszą wymyśliła jakieś 37 teorii o tym kim mógł być spotkany wczoraj mężczyzna. Jedyną wskazówką były jego ubranie. Zbyt drogie by mógł jej nosić zwykły przedstawiciel klasy średniej. Lecz to było za mało by wydedukować jakiś konkret. Możliwości było zbyt dużo.
Druga natomiast była prostsza i trudniejsza zarazem. Mianowicie stanowiła pytanie – Dlaczego w ogóle zawracała sobie tym głowę? Czy nie spotykała już wcześniej ludzi na ulicach? Np. przez przypadkowe szturchnięcie i natychmiastowe przeprosiny. Czemu to ON tak utknął jej w głowie? Irracjonalne było to że jedyna odpowiedź jaka przychodziła do głowy to były jego oczy.
Czerwone punkciki hipnotyzujące człowieka i przewiercające na wskroś. Kompletnie ją sparaliżowały i szczerze…odrobinę przestraszyły. A nie pamiętała kiedy ostatnio się czegoś bała. Nie wliczała snów, to się nie liczyło…
- Ziemia do Clarice!
Starling podskoczyła na krześle czym wprawiła koleżankę w świetny nastrój. Była to Joan, jej znajoma. Jedna z niewielu z którymi się zadawała w szkole.
- Co…Co jest? – spytała zdezorientowana.
- Dzwonek dzwonił. Nie słyszałaś?
Clarice rozejrzała się i ze zdziwieniem spostrzegła, że w klasie jest tylko ona, Joan i nauczyciel, który patrzył na nie z nutą przygany. Dziewczyna poderwała się szybko z miejsca i bez ładu zaczęła wrzucać rzeczy do torby. Chwilę później obie opuściły salę.
- Nigdy cię takiej nie widziałam – zachichotała Joan. Była z niej taka słodka idiotka, jak nazywała ją w myślach Starling.
- Zamyśliłam się tylko – Clarice mała nadzieje, że to wyjaśnienie wystarczy.
- A o czym to? – chyba nie wystarczyło. Starling jęknęła w duchu z irytacji i zażenowania.
- O niczym…Naprawdę nic ważnego – przecież nie mogła powiedzieć, że o oczach napotkanego wczoraj faceta. Wyszłaby ma wariatkę, sama tak teraz o sobie myślała.
- Dobra, dobra. I tak mi kiedyś powiesz. Wycisnę do z ciebie. A teraz na poważnie. Chciałaś bym ci powiedziała, kiedy będę mieć jakieś informacje. Brat wczoraj do mnie dzwonił i mówił, że właśnie wywiesili tablicę z wynikami egzaminów ludzi przyjętych na studia…
- Naprawdę? – ucieszyła się Clarice.
Dziewczyna czekała na to od jakiegoś czasu. Chodziło o to, że podobno na liście przyjętych, przy każdym imieniu i nazwisku była podana liczba punktów zdobytych na egzaminie wstępnym. To właśnie ją Clarice chciała poznać, jako punkt odniesienia do tego jaki trzeba uzyskać wynik by się dostać. Co prawda uniwersytet Maryland był jej drugą zapasową opcją, ale zawsze warto mieć jakieś ogólne pojęcie. Zwłaszcza w przypadku takiej ambitnej osoby jak ona.
- No tak – odpowiedziała Joan – Miałam ci powiedzieć od razu jak brat się odezwie, więc…
Clarice objęła ją mocno i na krótko. Oderwała się od niej równie szybko co przytuliła.
- Wielkie dzięki! Mam dług! – krzyknęła i bez dalszych słów pobiegła w przeciwnym kierunku, zostawiając Joan samą.
- Nie ma za co – zawołała jeszcze za nią, ale mina z szczęśliwej zmieniła się w ponurą. Miała nadzieję, że wrócą razem – Do poniedziałku… - wymamrotała, choć Clarice nie miała już jak jej usłyszeć. Była rozczarowana. Na początku znajomości ze Starling miała nadzieje, że uda jej się przebić przez tą skorupę i zostać przyjaciółką Clarice. Lecz wciąż była jedynie koleżanką. Jej wysiłki nie przynosiły skutku. Jej zniechęcenie rosło, a myśli coraz częściej podpowiadały by dała sobie spokój.
Clarice biegnąć w stronę przystanku autobusowego, wyjęła portfel z torby i sprawdziła ile ma przy sobie. By nie kusić losu dziewczyna wszystkie zarobione pieniądze chowała do swojej „skarbonki”, czyli normalnego słoika schowanego pod łóżkiem. Przy sobie nosiła jedynie jakieś drobne. To co miała obecnie mogło starczyć jedynie na bilet w jedną stronę…No trudno, wróci na piechotę. Co z tego że to bardzo daleko? Nie ma dziś pracy. Nigdzie się nie śpieszy.
Clarice zdążyła wsiąść w ostatniej chwili. Teraz jedynie jakieś pół godziny jazdy i dotrze na miejsce. Na razie wspomnienie piwnych oczu odeszły na chwilę w głąb podświadomości…ale nie na długo. Co to to nie.

***

- Jeszcze raz bardzo dziękuję za wykład Doktorze Lecter.
- Cała przyjemność po mojej stronie – odparł grzecznie doktor.
Hannibal Lecter zwykle nie przyjmował takich zaproszeń. Wygłaszanie prac na temat swojej praktyki lekarskiej na Uniwersytecie nie należało do „ciekawych” zajęć w jego słowa znaczeniu. To co go interesowało to ludzie. Przynajmniej niektórzy i w różnym stopniu, a nawet rodzaju. Dzisiaj był tu właśnie dla swego rozmówcy.
Zaproszony został tu przez profesora Scotta, człowieka który porzucił karierę w zawodzie na rzecz uczenia młodych pokoleń. Na zewnątrz może i wydawało się to powołaniem, a nawet poświęceniem, ale nie dla Lectera. Doktor studiował z tym człowiekiem i choć nie byli w bliskich stosunkach…Nie, Hannibal z mało którym człowiekiem był na stopie przyjacielskim, lecz nikt w jego otoczeniu nie mógł uciec przed jego spostrzegawczym wzrokiem i wielkim umysłem.
Według Lectera, profesor Scott najzwyczajniej w świecie uciekł. Owszem, miał dostateczną mądrość i rozum by zapamiętać teorie, jednakże nie miał wystarczających nerwów do tej pracy. Doktorowi nie umknęła zielonkawa barwa na twarzy mężczyzny, gdy widział krew, ani to że nie potrafił opanować drżenia, kiedy miał zszyć ranę. Nie nadawał się do tego psychicznie.
Jednakowoż ta cecha nie sprawiała jeszcze żeby doktor Lecter odczuł pogardę do tego człowieka. Natomiast jego przekonanie, że jest bardziej wyjątkowy od Hannibala, na tyle by chcieć go zbadać przeważało już szalę.
Profesor Scott był pewien że potrafił pojąć istotę osoby Hannibala Lectera. Nie raz i nie dwa prosił go o rozmowę lub wypełnienie kwestionariusza. Nie chodziło o to, że podejrzewał mężczyznę o jakieś zabójcze zapędy, o nie. Bardziej chodziło o jego głowę. Zbadać jego sposób myślenia i inteligencję. Profesor był pewien że będzie umiał odkryć sekret wyjątkowości swojego kolegi.
Lecter zbywał go raz, drugi, trzeci aż w końcu zaczęło go ogarniać rozdrażnienie. Zachowanie Scotta robiło się w jego mniemaniu coraz bardziej…niegrzeczne. Jego impertynencja by go zbadać przekraczała wszelkie granice. A natarczywość z jaką ponawiał próby była w najwyższym stopniu nie właściwa jak na naukowca.
To że doktor zgodził się zabrać głos na prowadzonym przez Scotta fakultecie było jedynie okazją by ostatecznie podjąć decyzje. Dr Lecter miał dziś postanowić czy profesor zostanie w przyszłości jego honorowym gościem na wspólnym obiedzie…rzecz jasna jako danie główne.
Teraz w momencie pożegnania doktor widział jak na dłoni bitwę myśli kolegi. Scott wiedział, że jeśli ma przystąpić do działania to właśnie w tym momencie, ale nie był pewny jaką metodę zastosować. Zwykła prośba o wypełnienie testu już parę razy zawiodła.
- Cóż skoro Pan tu jest doktorze…- Scott chyba w końcu podjął decyzję - …to może mógłby Pan rzucić okiem na kwestionariusz, który sporządziłem? Nie jestem z niego zadowolony. Może mógłby Pan zerknąć, doradzić mi coś. Znaleźć jakieś niedociągłości...
Aha, czyli tym razem taka strategia. Lecter stracił już nadzieje, że ten kiedykolwiek się podda. Wychodziło więc na to że bez podjęcia środków się nie obejdzie.
- Muszę z przykrością odmówić. Śpieszę się, widzi Pan. Mam umówionego pacjenta.
Co prawda dopiero za godzinę, ale o tym profesor nie musiał wiedzieć.
- No cóż trudno – Scott najwyraźniej mu uwierzył, gdyż był niepocieszony – Następnym razem. Rozumiem, że mogę na Pana liczyć doktorze Lecter.
- Ależ oczywiście. Przy następnej okazji służę pomocą.
Po uprzejmej wymianie uścisków dłoni, panowie rozeszli się, każdy w swoją stronę. Dr Lecter zmierzał w stronę parkingu i jednocześnie zastanawiał się jakie wybrać wino, gdy będzie spożywał wątróbkę profesora Scotta. Wtem coś zwróciło jego uwagę. Był to zapach krwi.
Zmysł węchu był wykształcony u doktora znacznie lepiej niż u zwykłych ludzi. Poza tym wczorajszego dnia dużo obcował z krwią, wpierw z Masonem, a potem z tą uczennicą, która zraniła się w nogę, więc dziś był na ten zapach wyczulony. Lecz to był zwykły kampus studencki. Skąd tutaj krew?
Lecter zaczął rozglądać się za źródłem. Kiedy w końcu je znalazł…zamarł.

***

Clarice była na siebie wściekła. Po co jej było biec do tego autobusu? Nie mogła jechać następnym?
Kiedy poprzedniego dnia rozwaliła sobie kolano, opatrzyła je dość pobieżnie. Zatamowała krwawienie wacikiem i tyle. Chyba nawet nie przemyła rany, była zbyt zmęczona a pielęgniarka dawno poszła do domu. Kiedy wstała rano bólu praktycznie nie odczuwała, więc zapomniała o kontuzji. Obecnie, po tym całym sprincie do autobusu przypomniała sobie o niej aż za dobitnie. Strup musiał pęknąć i znów krwawiła.
Cholera, nie mogła zabrudzić kolejnych spodni, bo nie będzie miała w czym chodzić. Była w kiepskiej sytuacji. Kolano bolało jeszcze mocniej niż wczoraj, a w dodatku nie miała za co wrócić. Spacer nie wydawał się złym pomysłem…kiedy nic jej nie było. Oj szykowała się długa i bolesna droga powrotna.
Clarice skrzywiła się mocno. Ta perspektywa nie należała do przyjemnych, miłośniczką bólu to na pewno nie była. Nie miała wyboru, musiała jakoś pokuśtykać. Miała nadzieje, że się po drodze nie rozpłacze.
Jedno dobre, dostała to czego chciała. Swój punkt odniesienia. Informacje zebrane. Odwracała się właśnie od tablicy z zamiarem odejścia, gdy nagle…zamarła.

***

Hannibal Lecter i Clarice Starling wpatrywali się w siebie w niemym szoku. Nie było wątpliwości, że rozpoznali się nawzajem oraz że byli niewiarygodnie zdumieni tym zbiegiem okoliczności. Drugi raz na siebie wpadli w ciągu dwóch dni…Nieprawdopodobne.
Clarice w świetle dnia mogła teraz zaobserwować więcej. Na przykład to, że włosy mężczyzny były czarne i gładkie. Przypominały jej sierść wydry.
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, wychodząc z szoku. Doktor oczywiście jako pierwszy odzyskał głos.
- Nie posłuchała mnie Pani. To nie jest dobrze opatrzona rana.
- Słucham? – Starling tak jakby nie usłyszała pytania, wciąż nie doszła do siebie – To Pan, prawda? – spytała bezwiednie.
- Jeśli pytasz czy jestem tym przechodniem, który wczoraj podał ci upuszczoną książkę i dał dobrą, lecz najwidoczniej zignorowaną radę odnośnie kontuzji to owszem. To ja – mężczyzna przybliżył się niej nieznacznie i wyciągnął rękę – Nazywam się Dr Hannibal Lecter. A ty?
Dziewczyna w końcu wyszła z oszołomienia. Bez zastanowienia czy wahania odwzajemniła gest. Uścisk dłoni doktora był silniejszy niż się spodziewała.
- Clarice…Clarice Starling…- teraz, po przerwaniu kontaktu fizycznego nareszcie dotarł do niej sens wcześniejszych słów nowopoznanego – Skąd Pan wie, że nie opatrzyłam wczorajszej rany? I wiedział Pan, że krwawię.
- Wyczułem zapach krwi – Lecter praktycznie nie zniżał się do kłamstw. Jedynie pozwalał sobie na niedopowiedzenia, ale łgarstwa nie znosił. Nie widział zresztą powodu by tego nie wyznać.
Clarice uniosła brwi. W sumie nie wiedziała, czego się spodziewała.
- Uczysz się tu, panno Starling? – doktor wiedział, że nie, ale chciał poznać prawdziwy powód odwiedzenia tego miejsca przez licealistkę. Książka, którą podniósł dnia poprzedniego był podręcznikiem licealnym.
- Nie, nic z tych rzeczy. Nie skończyłam jeszcze liceum – na razie nic nowego – Usłyszałam  o wywieszeniu wyników egzaminów i chciałam zobaczyć punktację przyjętych, aby… aby… - nie wiedziała jak to ująć by mężczyzna zrozumiał i nie uznał jednocześnie jej za dziwaczkę. Niepotrzebnie się martwiła.
- Aby mieć punkt odniesienia na przyszłość – to nie było pytanie. Oznajmiał fakt.
- Zgadza się – mimowolnie kąciki ust jej drgnęły. Nie sądziła, że ktoś jest w stanie to zrozumieć. Miła odmiana.
- Proszę mi wybaczyć wścibstwo, ale jak daleko stąd Pani mieszka? – zdezorientowała ją ta zmiana tematu. Zamiast tego podała nazwę dzielnicy, w której mieścił się sierociniec. Nie była tak głupia by podawać dokładne miejsce zamieszkania obcemu – To dość daleko. Ma Pani czym wrócić?
Clarice czuła dyskomfort przez użycie wobec niej słowa „Pani”. Nikt jej tak nie nazywał. W odpowiedzi pokręciła głową. Dalej nie wiedziała co o tym myśleć.
- W takim razie proszę przyjąć moją pomoc – ponownie wyciągnął dłoń, tym razem chyba chcąc pomóc jej iść – Pojedziemy do mojego gabinetu i opatrzę Pani to kolano. Nawet pomimo posiadania specjalizacji psychiatrii mam zbyt dobrze wyposażoną apteczkę.
Pierwsza rzecz jaką mama uczy swoje dzieci to żeby nie iść nigdzie z nieznajomymi. Clarice aż chciała klepnąć się w głowę za tą infantylną myśl. Przecież ze strony tego gościa nie groziło jej niebezpieczeństwo…chyba. Wspomnienie czerwonych punkcików stanęło jej przed oczami.
- Dziękuję za dobre chęci, ale dam radę sama… - ciało praktycznie od razu zaprzeczyło jej słowom, kiedy spróbowała zrobić pierwszy krok by odejść. Ostry ból tak ją zaskoczył, że zachwiała się i doktor odruchowo ją złapał. Teraz stała tylko dzięki jego asyście, inaczej już by się znów przewróciła. Nie spodziewała się że ból tak się wzmocni, gdy spróbuje chodzić.
- Nie opatrując rany na świeżo, pogorszyła Pani sprawę. Proszę dać sobie pomóc.
Jej ciężar nie robił na nim wrażenia. Dziewczyny nie onieśmieliła ta bliskość. Bardziej zawstydziła się swojej słabości. Pomimo braku rumieńca Clarice czuła że między ich ciałami przechodzi jakaś słaba elektryczność.
Starling automatycznie dała się prowadzić w stronę parkingu. Przy każdym kroku wyrywało jej się ciche syknięcie. Jakaś część niej poczuła ulgę, że nie musiała pół miasta kuśtykać z tym kolanem. Racjonalne myślenie, stępione przez ból zostało ponownie odsunięte przez szok. I to podwójny.
Najpierw Clarice najzwyczajniej w świecie zerknęła na ręce, które ją obejmowały i pomagały iść i … tego się nie spodziewała. Wcześniej nie przyjrzała się lewej dłoni doktora, lecz teraz doskonale widziała że posiada ona nie 5 a 6 palców. Na szczęście nie wymsknęło się jej nic niestosownego.
Drugi szok nadszedł kiedy zobaczyła auto. Po prostu brak słów. Nawet dyrektor szkoły nie miał takiej maszyny. Żywy dowód, że lekarze zarabiają krocie. Aż strach ile ten Jaguar mógł wyciągnąć na drodze.
- Doktorze…ja naprawdę… - znów zaczęła się opierać, ale już z innej racji. Logika mówiła, że powinna była przyjąć pomoc i że nie było powodów do obaw…przynajmniej racjonalnych. Mężczyzna najwyraźniej mówił prawdę, a jej kolano było w opłakanym stanie i podróż autem była strasznie kusząca. Jednakże ona… - Doktorze Lecter…ja nie mam jak Panu zapłacić.
- Nie miałem zamiaru żądać zapłaty – mężczyzna wyglądał na urażonego – Nie potrzebuję wyłudzać pieniędzy od uczennic.
To akurat widać – pomyślała Clarice. Bogactwo w ubiorze i samochodzie aż się wylewało. Po prostu nie mieściło jej się w głowie, że…
- Więc dlaczego? – spytała głośno – Nie Pan powodu by mi pomagać. Po co się Pan fatyguje?
Wpierw dziewczyna pomyślała, że Lecter ją zignorował. Zaprowadził ją pod same drzwi pasażera jego Jaguara.
- Panno Starling… - odezwał się, jakby głęboko nad czymś rozmyślał – Wiesz co znaczy „Quid Pro Quo”?
- To z łaciny. „Coś za coś”. – odpowiedziała natychmiast choć pytanie zbijało z tropu. Doktor był pod wrażeniem, że w tak młodym wieku wiedziała takie rzeczy.
- Dokładnie – rzekł z nutą pochwały – Zróbmy tak. Ja ci coś powiem, a później ty mi coś powiesz. Więc panno Starling powiem ci czego nienawidzę najbardziej – odsunął od niej prawą rękę i otworzył przed nią drzwi auta – Grubiaństwa – to jedno słowo miało u niego twardy i ostry wydźwięk – Więc jako gentelman nie mogę zostawić rannej damy samej sobie, w dodatku tak daleko od domu.
Oczy Clarice lekko się rozwarły. Wreszcie poczuła że robi się czerwona. Nie wygra tej potyczki, zrozumiała to. Nawet już nie chciała. Bez niepotrzebnych słów wsiadła do auta. Choć może po prostu nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Gdy tylko usiadła poczuła ulgę, noga mogła odpocząć.
Kiedy doktor Lecter wsiadł za kierowcę i ruszył z parkingu, Starling zaczęła się zastanawiać czemu nie zgodziła się od razu. Dlaczego instynkt mówił jej że nie powinna przyjmować pomocy nowopoznanego? Co dziwniejsze, nie było obecnie po nim ani śladu. Czuła wdzięczność za pomoc, za to że nie musi chodzić taki kawał drogi z tą raną. Za to, że chciał jej pomóc. Za to, że wczoraj jej pomógł. Pomimo obaw jakie zbudzała w niej jego osoba, to powoli sympatia do niego zaczęła brać górę. Cieszyła się z ponownego spotkania…Z tego, że może uda im się porozmawiać…Z tego, że kilka kawałków układanki wskoczyła na swoje miejsce np. to kim był z zawodu. Chciała wiedzieć więcej. Dowie się więcej.
Szkoda tylko, że nie wiedziała że wstępowała na drogę, z której niedługo mogło nie być odwrotu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz