Zadzwonił
dzwonek. Ostatnia lekcja dobiegła końca.
Niemalże
wszyscy uczniowie natychmiast zerwali się z miejsce z westchnieniem ulgi i
zaczęli się szybko pakować. Clarice Starling była jedną z niewielu uczennic,
które przyjęły to wydarzenie obojętnie. Nigdzie się jej nie śpieszyło, a koniec
lekcji nie miał wiele wspólnego z wolnością. Przynajmniej u niej. Spokojnie
szykowała się do wyjścia. W tym czasie wszyscy już zdążyli opuścić klasę.
Jej lodowate
wręcz opanowanie zniknęło dopiero, gdy zobaczyła kto stoi przy drzwiach do sali.
Z jej ust dobył się zirytowany zgrzyt. Był to Danny Jones, najbardziej zadufany
w sobie i głupkowaty chłopak w szkole. Stał tam, zagradzając przejście i przeszywając
ją tym obrzydliwym, napalonym wzrokiem. Nie było wątpliwości, że czatował na
nią. Była jego najnowszą ofiarą. Choć Clarice spławiła go już dwa razy ten
najwidoczniej się nie poddawał.
Starling
zarzuciła torbę na ramię i poszła w stronę wyjścia z zamiarem zepchnięcia
Dannego z drogi, nie zaszczycając go nawet słowem. Ten jednak to przewidział.
- Cześć
Starling – chłopak uskoczył jej z drogi zanim ta się z nim zderzyła. Ruszył za
nią w stronę wyjścia ze szkoły, nie zwracając uwagi na to jej niechęć –
Wyskoczymy gdzieś?
- Mówiłam
już, że nie – twardo stąpała przed siebie, chcąc zgubić natręta. Na szczęście
miała kurtkę ze sobą, a nie w szatni – Mam pracę, a potem siedzę w bibliotece
aż do zamknięcia.
- Znów ta
sama wymówka! Naprawdę mogłabyś wymyślić coś lepszego. Stać cię na więcej,
mała!
Z tym, że to
nie była wymówka. Clarice posiadała dwie prace dorywcze oraz codziennie
chodziła do biblioteki, w której siedziała do nocy. Tam mogła się lepiej skupić
na nauce niż w …
- Przecież
nie powiesz, że wolisz siedzieć w tym swoim lute…jakimś tam sierocińcu niż
pójść gdzieś ze mną? Nie zgrywaj takiej buntowniczej sierotki.
Mięsień na
twarzy dziewczyny nieznacznie drgnął. Clarice jeszcze bardziej przyśpieszyła
tempo. Teraz przede wszystkim liczyło się dla niej aby wyjść poza teren szkoły.
Dopiero gdy to zrobi nie będzie musiała się powstrzymywać. Na razie dopiero co
wyszli z głównego budynku. Nikt nie zwracał na nich większej uwagi.
Jones musiał
teraz wręcz za nią truchtać, ale się nie zniechęcał.
- Tylko
pomyśl…nie masz dość tego sierocińca? Tych ciuchów które wyglądają jakbyś sama
je szyła? Wiem, że zmyślasz z tą biblioteką. Jesteś najlepsza w szkole! Jesteś
niezła laska, Starling. Lubię cię. Wystarczy, że powiesz tak, a kupię ci co
tylko zechcesz. W zamian chce jedynie…
Wreszcie
znaleźli się w miejscu poza terenem placówki. Tu żaden nauczyciel nie miał
możliwości ich zobaczyć. A tym samym…zawiesić jej w prawach ucznia za to co
zrobi.
Clarice nie
pozwoliła mu dokończyć zdania. Obróciła się tak gwałtownie, że chłopakowi aż
zawirowała przez oczami. Jeszcze zanim mógł zorientować się co się dzieje,
dostał tak silny cios pięścią w brzuch, że aż upadł dobre 2 metry dalej.
- Takie same
teksty rzucałeś poprzedniej dziewczynie? Tej która ryczy od tygodnia na
przerwach w toalecie? Myślisz że kłamstwa na mnie działają?
- Ał… -
stęknął głośno z bólu, łapiąc się za brzuch. Kaszlnął dwa razy, nie pojawiła
się krew – Zwariowałaś idiotko?!
- Nie życzę
sobie byś obrażał mój sierociniec ani mój styl szycia. Tak, ja uszyłam te ubrania.
A jestem najlepsza w szkole ponieważ się uczę, ty matkojebco! Nie nachodź mnie
więcej. Następnym razem dostaniesz dwa razy!
I z
największą godnością na jaką było ją stać odeszła, zostawiając wściekłego
chłopaka na ziemi. Nie przyznałaby się do tego, lecz po kilku krokach sama
zaczęła lekko biec by oddalić się jak najszybciej od miejsca zdarzenia. Kilka
osób widziało ten mały akt przemocy, a nie chciała by ją zapamiętano. Nie mogła
przez tego dupka stracić reputacji wzorowej uczennicy.
Ta reputacja
była jej potrzebna, tak samo jak idealne wyniki w nauce. By jej plany stały się
rzeczywistością potrzeba było dużo wysiłku. Po pierwsze: świetne oceny aby bez
problemu dostać się na Uniwersytet Virginia. Po drugie: czysta kartoteka aby
móc starać się o pracę w policji…a może nawet i w FBI. A po trzecie: uzbierać
tyle pieniędzy z prac dorywczych ile się tylko da, aby w przyszłym roku, kiedy
skończy liceum, mogła uwolnić w końcu sierociniec od swojej obecności.
Takie były
obecnie cele życia 18-letniej Clarice M. Starling. Cele, w które spełnienie
wkładała cały swój czas. Cele życia to jednak może złe określenie. To jest jej
życie, nie wzbogacone o nic więcej.
Gdyby Clarice
biegła wzdłuż ulicy trochę wolniej, zdążyłaby usłyszeć nawołujący krzyk
sprzedawcy gazet.
- Piąta
ofiara Rozpruwacza z Chesapeake! Kto będzie następny?! Kupcie i przeczytajcie
najnowsze wydanie. Fakty tylko u nas…
Ale
dziewczyna zdążyła zniknąć za rogiem zanim w ogóle sprzedawca wykrzyknął
pierwsze słowo. Była szybkim biegaczem, co teraz było przydatne. Zawsze by
zdążyć w czwartki do pracy po szkole musiała przebiec ostatni kawałek. Dziś
chciała przebiec całą trasę by stłumić swój rosnący gniew na „kolegę”.
Co zostało na
dziś? Przepracować zmianę w barze u Bennego jako kelnerka. Potem udać się do
ulubionej biblioteki, a tam odrobić lekcje i uczyć się tak długo, aż ta okropna
Pani Hardy poinformuje ją o zamknięciu budynku. Na koniec wróci do sierocińca,
gdzie poprosi zaprzyjaźnioną Panią kucharkę o spóźnioną kolacje (kobieta była
tak miła, że przymykała oko na jej późne powroty i zawsze coś jej zostawiała, a
nawet nie skarżyła na nią dyrektorce, choć panowały tam surowe zasady jeśli
chodzi o dyscyplinę).
Przez ten
plan dnia, który od dawna nic się nie zmienił, wszystkie kolacje zawsze jadła
samotnie. Lecz jej to odpowiadało ponieważ…nikt nie kazał jej zmawiać modlitwy
przed posiłkiem. A taki pacierz przed każdym posiłkiem był w owym Luterańskim
Domu Dziecka codziennością.
***
Kiedy Clarice
w końcu dotarła do baru w którym pracowała, jej uwaga tak skupiła się na
wykonywaniu obowiązków, że ponownie dzisiejszego dnia coś przegapiła. Tym razem
było to wycie syren kilku karetek, które jechały z zawrotną prędkością
dosłownie kilka przecznic dalej wprost do położonej na obrzeżach miasta
posiadłości rodu Vergerów.
Starling może
i nie zwróciła uwagi na ów dźwięk, ale ktoś inny i owszem.
Dr Hannibal
Lecter spacerował ulicami. W jego postawie nie było widać żadnego pośpiechu. To
był zwykły wieczorny spacer…Tak by się wydawało…
Gdy karetki
minęło go, Dr Lecter zatrzymał się i obejrzał za pojazdami. Uśmiechnął się,
ukazując swoje małe, białe zęby. Szybko jednak jego mina wróciła do względnego
spokoju. Wznowił swój spacer, nie zwracając niczyjej uwagi. Jedyna rzecz jaka
mogła wywołać alarm to plama krwi na jego koszuli, którą na szczęście
zasłaniała zapięta marynarka.
Doktor
zanotował sobie w głowie by po powrocie do domu zająć się tą plamą. Ta krew
okazała się małym niedopatrzeniem. Ale oprócz tego wszystko poszło zgodnie z
planem. Lecter wykorzystał ten spacer by ułożyć wszystkie dzisiejsze
wspomnienia w swoim pałacu pamięci. Wszystko należało posegregować, a było co.
Co prawda widok
wiszącego na zabawowej szubieniczce i jednocześnie onanizującego się Masona
Vergera nie należał do przyjemnych obrazów, ale to co było potem było warte
zanotowania. A żeby wystąpił taki porządny efekt wystarczyła jedynie jedna mała
rzecz na receptę. Jeden amylowy popper, a Mason odleciał od razu. Nie miał
wątpliwości że go przyjmie. To cholerstwo było dużo silniejsze niż azotyn
amylu, dawało niezłego kopa.
A potem
wystarczyła jedna mała sugestia i jeden odłamek lustra. Stłuczenie go i podanie
Masonowi odłamka tafli było największym wysiłkiem jaki Doktor musiał dokonać
podczas tego spotkania. Całą resztę zrobił jego pacjent.
„Nie
zechciałbyś zedrzeć sobie skóry z twarzy?”
Dr Lecter
miał prawdopodobnie tyle samo radości oglądając ten spektakl co wygłodniałe psy
jedzące spadające do nich kawałki twarzy Vergera. Nawet teraz Hannibal nie
powstrzymał uniesienia kącików ust, choć pewnie dlatego że nie chciał. Na sam
finał chwycił sznur przytrzymujący szyję Masona i złamał mu przy jego pomocy
kark. Prawdopodobnie właśnie wtedy krew zachlapała mu koszule. Ale i tak nie
było jej dużo.
Mason Verger
dzięki dobremu doktorowi już nigdy więcej nie będzie chodził. A jego twarz
(jeśli ci jadący lekarze zdołają coś uratować) będzie teraz idealnie
odzwierciedlała wnętrze właściciela.
Lecter nie
zabił Masona tylko z jednego powodu. Uważał, że to zadanie nie należy do niego.
Najpewniej był jedynym psychiatrą na świecie który uważał, że zabicie kogoś
może mieć wpływ terapeutyczny. Wpływ, który chciał by poczuła jego inna
pacjentka – Margot Verger – siostra jego dzisiejszej ofiary, którą Mason
wykorzystywał seksualnie. Doktor miał nadzieje, że Margot weźmie kiedyś sprawy
w swoje ręce, skoro podał jej brata wręcz na tacy. Zabicie go dobrze by jej
zrobiło. Dało by wolność. Była w stanie to zrobić, był tego pewien. To silna
kobieta. Jako lekarz, który lubi swoją pacjentkę chciał jej pomóc. Była o wiele
bardziej interesująca niż ten żałośny brat pedofil i gwałciciel.
Mężczyzna w
końcu przystanął. Skończył porządkować swoje wspomnienia i chciał się
zorientować gdzie jest. Od razu rozpoznał okolicę. Wystarczyło 15 minut
piechotą, wykorzystać kilka skrótów i znajdzie się w domu. Tam pozbędzie się
krwi. Nie może być żadnych śladów, jak zwykle.
Tak…jak
zwykle…Dr Hannibal Lecter doskonale wie jak to jest odebrać komuś życie. Zrobił
to nie raz…nie dwa…nie trzy…i tak dalej. I jeszcze pewnie nie jedno zrobi.
Dlaczego? Bo lubi. Czemu dla innych to niewystarczający powód?
Doktor nie
martwił się dzisiejszymi wydarzeniami. Mason jeszcze przez długi czas nie
będzie w stanie cokolwiek powiedzieć. A nawet jeśli opowie o jego udziale w
tych zdarzeniach…to kto mu uwierzy? Był pod działaniem narkotyków. Żadna kamera
go nie zarejestrowała, Lecter pilnował tego. I tak Verger zabrał go do pokoju
gdzie takich zabezpieczeń nie było. A jeśli chodzi o lek, który Lecter dał
Masonowi, który sam kupił na receptę, to wiedział że medycy w pierwszej
kolejności będą ratować pozostałości twarzy pacjenta. Kiedy przyjdzie czas na
badanie szukające jakiś medykamentów w krwioobiegu, znajdą już jedynie własne
środki znieczulające.
Mężczyzna
znajdował się dokładnie przy miejskiej bibliotece. Nigdy w niej nie był, była
za mała jak na jego standardy. Po drugiej stronie ulicy, między budynkami, było
wąskie przejście, które prowadziło na równoległą ulicę. Tam chciał się znaleźć.
Idealny skrót.
Co z tego że
ledwo oświetlony i nie było tam żywej duszy? Czego seryjny morderca jak on miał
się obawiać?
***
Clarice
skończyła pracę na dziś. Nie pozwala aby zmęczenie wzięło nad nią górą. Wciąż miała
dużo do zrobienia. Zmierzała do biblioteki, która powinna być otwarta jeszcze
przez jakieś 3 godziny. Powinno wystarczyć. Chciała już mieć to za sobą. Po
godzinach w pracy jej ubranie śmierdziało olejem. Miała straszną ochotę się
umyć.
Znalazła się
właśnie przed ciemną, wąską uliczką. Skrótem, który prowadził wprost do jej
celu. Zawsze go używała by zaoszczędzić czas. Co mogło jej się tam zdarzyć?
***
Hannibal
Lecter i Clarice Starling zmierzali ku sobie nie wiedząc o tym, każde z
przeciwległej strony. Kątem oka dostrzegli tego drugiego. Doktor nie zawracał
sobie głowy tą nastolatką. Zwykły przechodzień, nic więcej. Ona natomiast nieco
się zaniepokoiła. W końcu była sama w odludnej uliczce z dorosłym mężczyzną.
Przyśpieszyła kroku chcąc szybko wyjść stamtąd.
Jednak jej
pośpiech jedynie pogorszył sprawę. Clarice w ciemności nie zauważyła przeszkody
i potknęła się. Upadła na ziemię, a z jej torby wyleciało kilka książek.
Dziewczyna poczuła ból w kolanie. W pierwszej kolejności spojrzała na swoje
spodnie. Na szczęście nie było dziury, ale ból nie ustawał.
Zaczęła w
pośpiechu zbierać swoje rzeczy. Po ciemku to nie było łatwe. Już myślała, że
znalazła wszystko, wstała by odejść gdy…
- Czy to
Pani?
Czyjś niski
głos rozbrzmiał w ciszy. Mężczyzna, którego przed chwilą minęła najwyraźniej
zawrócił by jej pomóc. Trzymał w prawej ręce jeden z jej podręczników.
- Tak…
Teraz przy
nikłym świetle, które dawał księżyc, reflektory aut i latarnie z przeciwległych,
oddalonych ulic mogli trochę się sobie przyjrzeć. Choć dobry doktor widział o
wiele więcej.
Dr Lecter
zobaczył ładną nastolatkę w znoszonych ubraniach. Najpewniej własnoręcznie
uszytych, naliczył kilka błędów, których nie popełniłby profesjonalny krawiec.
Miała pewną postawę i łagodny wzrok. Łagodny, ponieważ była to jej reakcja na
pomoc. Mężczyzna wiedział, że mogą się łatwo zmienić w ostry i buntowniczy.
Jego węch powiedział mu o jej pracy i o czymś jeszcze…
Clarice
zobaczyła drobnego mężczyznę, którego postawa sprawiała wrażenie, że jest
wyższy niż w rzeczywistości. Ubrany bardzo elegancko, ale to jego oczy zwróciły
przede wszystkim uwagę dziewczyny. Były piwne…zdecydowanie piwne, lecz…nie
wiadomo czy to przez to marne światło, ale wydawało jej się, że widzi w nich
dwa świecące, czerwone punkciki.
Przez dobrą
chwilę nie mogła się uwolnić od tego spojrzenia. Powoli, jak we śnie uniosła
dłoń aby odebrać swoją własność. Kiedy dotknęła brzegu książki, jej palec
wskazujący dotknął palca mężczyzny.
Coś załamało
się w jego oczach. Przez sekundę nikogo nie udawał.
Dr Lecter
rzekł do dziewczyny jeszcze tylko jedno, zanim ta zdołała wykrztusić
podziękowania.
- Proszę
przemyć tą ranę. Krwawi trochę za mocno.
Rzekłszy to
odwrócił się i odszedł tak szybko, że Starling miała złudzenie, że ten
praktycznie rozpłynął się w ciemności.
Clarice
wyszła szybko z uliczki. Znalazłszy się na chodniku, w bardziej zaludnionym
miejscu, ukucnęła i podwinęła nogawkę spodni. I faktycznie…jej kolano krwawiło.
Skąd…Skąd ten
mężczyzna wiedział, że ma taką ranę? Nawet ona nie wiedziała. Jak mógł to
zobaczyć? Niemożliwe.
Obraz
połyskujących na czerwono oczu nie mógł opuścić podświadomości Clarice przez
całą noc. Była tym trochę zdziwiona. Zresztą nie tylko ją zaskakiwały jej własne
myśli. Dr Lecter również, nie wiedząc czemu, wracał myślami do tej małej
nastolatki.
Dlaczego?
Czemu doktor myślał o przypadkowym spotkaniu z biedną licealistką? Czemu ta
dziewczyna myślała o tym eleganckim mężczyźnie? Co takiego ich
zafascynowało…Nawet oni nie wiedzieli.
Właśnie tak
zaciskają się więzy przeznaczenia. Więzy z których ani młoda dziewczyna ani też
genialny potwór nie mogli i nigdy nie będą w stanie się wyswobodzić.
***
Los złączył
ich ponownie szybciej niż by ktoś mógł przypuszczać, gdyż było to już
następnego dnia.
Clarice z
rozbawieniem przyjęła fakt, że Danny przez cały dzień bał się jej jak ognia.
Kiedy wkroczyła rano do szkoły, ten na sam jej widok tak podskoczył, że
niechcący zbyt mocno szturchnął swojego kolegę łokciem. Starling zareagowała
głośnym chichotem. To wyglądało strasznie zabawnie. Nie martwiła się, że Danny
mógłby na nią donieść, lub w ogóle coś komuś powiedzieć o jej ataku. Męska duma
mu nie pozwalała. Miałby się przyznać, że dziewczyna powaliła go na ziemię?
Nigdy w życiu, po jego trupie.
Piątkowych
lekcji było mało, zaledwie 5. Clarice pierwszy raz od dawna złapała się na tym,
że odpłynęła myślami, gdzieś poza mury budynku. Dwie kwestie nie dawały jej
spokoju. Przez tą pierwszą wymyśliła jakieś 37 teorii o tym kim mógł być
spotkany wczoraj mężczyzna. Jedyną wskazówką były jego ubranie. Zbyt drogie by
mógł jej nosić zwykły przedstawiciel klasy średniej. Lecz to było za mało by
wydedukować jakiś konkret. Możliwości było zbyt dużo.
Druga
natomiast była prostsza i trudniejsza zarazem. Mianowicie stanowiła pytanie –
Dlaczego w ogóle zawracała sobie tym głowę? Czy nie spotykała już wcześniej
ludzi na ulicach? Np. przez przypadkowe szturchnięcie i natychmiastowe
przeprosiny. Czemu to ON tak utknął jej w głowie? Irracjonalne było to że
jedyna odpowiedź jaka przychodziła do głowy to były jego oczy.
Czerwone
punkciki hipnotyzujące człowieka i przewiercające na wskroś. Kompletnie ją
sparaliżowały i szczerze…odrobinę przestraszyły. A nie pamiętała kiedy ostatnio
się czegoś bała. Nie wliczała snów, to się nie liczyło…
- Ziemia do
Clarice!
Starling
podskoczyła na krześle czym wprawiła koleżankę w świetny nastrój. Była to Joan,
jej znajoma. Jedna z niewielu z którymi się zadawała w szkole.
- Co…Co jest?
– spytała zdezorientowana.
- Dzwonek
dzwonił. Nie słyszałaś?
Clarice
rozejrzała się i ze zdziwieniem spostrzegła, że w klasie jest tylko ona, Joan i
nauczyciel, który patrzył na nie z nutą przygany. Dziewczyna poderwała się
szybko z miejsca i bez ładu zaczęła wrzucać rzeczy do torby. Chwilę później
obie opuściły salę.
- Nigdy cię
takiej nie widziałam – zachichotała Joan. Była z niej taka słodka idiotka, jak
nazywała ją w myślach Starling.
- Zamyśliłam
się tylko – Clarice mała nadzieje, że to wyjaśnienie wystarczy.
- A o czym
to? – chyba nie wystarczyło. Starling jęknęła w duchu z irytacji i zażenowania.
- O
niczym…Naprawdę nic ważnego – przecież nie mogła powiedzieć, że o oczach
napotkanego wczoraj faceta. Wyszłaby ma wariatkę, sama tak teraz o sobie
myślała.
- Dobra,
dobra. I tak mi kiedyś powiesz. Wycisnę do z ciebie. A teraz na poważnie.
Chciałaś bym ci powiedziała, kiedy będę mieć jakieś informacje. Brat wczoraj do
mnie dzwonił i mówił, że właśnie wywiesili tablicę z wynikami egzaminów ludzi
przyjętych na studia…
- Naprawdę? –
ucieszyła się Clarice.
Dziewczyna
czekała na to od jakiegoś czasu. Chodziło o to, że podobno na liście
przyjętych, przy każdym imieniu i nazwisku była podana liczba punktów zdobytych
na egzaminie wstępnym. To właśnie ją Clarice chciała poznać, jako punkt
odniesienia do tego jaki trzeba uzyskać wynik by się dostać. Co prawda
uniwersytet Maryland był jej drugą zapasową opcją, ale zawsze warto mieć jakieś
ogólne pojęcie. Zwłaszcza w przypadku takiej ambitnej osoby jak ona.
- No tak –
odpowiedziała Joan – Miałam ci powiedzieć od razu jak brat się odezwie, więc…
Clarice
objęła ją mocno i na krótko. Oderwała się od niej równie szybko co przytuliła.
- Wielkie
dzięki! Mam dług! – krzyknęła i bez dalszych słów pobiegła w przeciwnym
kierunku, zostawiając Joan samą.
- Nie ma za
co – zawołała jeszcze za nią, ale mina z szczęśliwej zmieniła się w ponurą.
Miała nadzieję, że wrócą razem – Do poniedziałku… - wymamrotała, choć Clarice
nie miała już jak jej usłyszeć. Była rozczarowana. Na początku znajomości ze
Starling miała nadzieje, że uda jej się przebić przez tą skorupę i zostać
przyjaciółką Clarice. Lecz wciąż była jedynie koleżanką. Jej wysiłki nie
przynosiły skutku. Jej zniechęcenie rosło, a myśli coraz częściej podpowiadały
by dała sobie spokój.
Clarice
biegnąć w stronę przystanku autobusowego, wyjęła portfel z torby i sprawdziła
ile ma przy sobie. By nie kusić losu dziewczyna wszystkie zarobione pieniądze
chowała do swojej „skarbonki”, czyli normalnego słoika schowanego pod łóżkiem.
Przy sobie nosiła jedynie jakieś drobne. To co miała obecnie mogło starczyć
jedynie na bilet w jedną stronę…No trudno, wróci na piechotę. Co z tego że to
bardzo daleko? Nie ma dziś pracy. Nigdzie się nie śpieszy.
Clarice
zdążyła wsiąść w ostatniej chwili. Teraz jedynie jakieś pół godziny jazdy i
dotrze na miejsce. Na razie wspomnienie piwnych oczu odeszły na chwilę w głąb
podświadomości…ale nie na długo. Co to to nie.
***
- Jeszcze raz
bardzo dziękuję za wykład Doktorze Lecter.
- Cała
przyjemność po mojej stronie – odparł grzecznie doktor.
Hannibal
Lecter zwykle nie przyjmował takich zaproszeń. Wygłaszanie prac na temat swojej
praktyki lekarskiej na Uniwersytecie nie należało do „ciekawych” zajęć w jego
słowa znaczeniu. To co go interesowało to ludzie. Przynajmniej niektórzy i w
różnym stopniu, a nawet rodzaju. Dzisiaj był tu właśnie dla swego rozmówcy.
Zaproszony
został tu przez profesora Scotta, człowieka który porzucił karierę w zawodzie
na rzecz uczenia młodych pokoleń. Na zewnątrz może i wydawało się to
powołaniem, a nawet poświęceniem, ale nie dla Lectera. Doktor studiował z tym
człowiekiem i choć nie byli w bliskich stosunkach…Nie, Hannibal z mało którym
człowiekiem był na stopie przyjacielskim, lecz nikt w jego otoczeniu nie mógł
uciec przed jego spostrzegawczym wzrokiem i wielkim umysłem.
Według
Lectera, profesor Scott najzwyczajniej w świecie uciekł. Owszem, miał
dostateczną mądrość i rozum by zapamiętać teorie, jednakże nie miał
wystarczających nerwów do tej pracy. Doktorowi nie umknęła zielonkawa barwa na
twarzy mężczyzny, gdy widział krew, ani to że nie potrafił opanować drżenia,
kiedy miał zszyć ranę. Nie nadawał się do tego psychicznie.
Jednakowoż ta
cecha nie sprawiała jeszcze żeby doktor Lecter odczuł pogardę do tego
człowieka. Natomiast jego przekonanie, że jest bardziej wyjątkowy od Hannibala,
na tyle by chcieć go zbadać przeważało już szalę.
Profesor
Scott był pewien że potrafił pojąć istotę osoby Hannibala Lectera. Nie raz i
nie dwa prosił go o rozmowę lub wypełnienie kwestionariusza. Nie chodziło o to,
że podejrzewał mężczyznę o jakieś zabójcze zapędy, o nie. Bardziej chodziło o
jego głowę. Zbadać jego sposób myślenia i inteligencję. Profesor był pewien że
będzie umiał odkryć sekret wyjątkowości swojego kolegi.
Lecter zbywał
go raz, drugi, trzeci aż w końcu zaczęło go ogarniać rozdrażnienie. Zachowanie
Scotta robiło się w jego mniemaniu coraz bardziej…niegrzeczne. Jego
impertynencja by go zbadać przekraczała wszelkie granice. A natarczywość z jaką
ponawiał próby była w najwyższym stopniu nie właściwa jak na naukowca.
To że doktor
zgodził się zabrać głos na prowadzonym przez Scotta fakultecie było jedynie
okazją by ostatecznie podjąć decyzje. Dr Lecter miał dziś postanowić czy
profesor zostanie w przyszłości jego honorowym gościem na wspólnym
obiedzie…rzecz jasna jako danie główne.
Teraz w
momencie pożegnania doktor widział jak na dłoni bitwę myśli kolegi. Scott
wiedział, że jeśli ma przystąpić do działania to właśnie w tym momencie, ale
nie był pewny jaką metodę zastosować. Zwykła prośba o wypełnienie testu już
parę razy zawiodła.
- Cóż skoro
Pan tu jest doktorze…- Scott chyba w końcu podjął decyzję - …to może mógłby Pan
rzucić okiem na kwestionariusz, który sporządziłem? Nie jestem z niego
zadowolony. Może mógłby Pan zerknąć, doradzić mi coś. Znaleźć jakieś
niedociągłości...
Aha, czyli
tym razem taka strategia. Lecter stracił już nadzieje, że ten kiedykolwiek się
podda. Wychodziło więc na to że bez podjęcia środków się nie obejdzie.
- Muszę z
przykrością odmówić. Śpieszę się, widzi Pan. Mam umówionego pacjenta.
Co prawda
dopiero za godzinę, ale o tym profesor nie musiał wiedzieć.
- No cóż
trudno – Scott najwyraźniej mu uwierzył, gdyż był niepocieszony – Następnym
razem. Rozumiem, że mogę na Pana liczyć doktorze Lecter.
- Ależ
oczywiście. Przy następnej okazji służę pomocą.
Po uprzejmej
wymianie uścisków dłoni, panowie rozeszli się, każdy w swoją stronę. Dr Lecter
zmierzał w stronę parkingu i jednocześnie zastanawiał się jakie wybrać wino,
gdy będzie spożywał wątróbkę profesora Scotta. Wtem coś zwróciło jego uwagę.
Był to zapach krwi.
Zmysł węchu
był wykształcony u doktora znacznie lepiej niż u zwykłych ludzi. Poza tym wczorajszego
dnia dużo obcował z krwią, wpierw z Masonem, a potem z tą uczennicą, która
zraniła się w nogę, więc dziś był na ten zapach wyczulony. Lecz to był zwykły
kampus studencki. Skąd tutaj krew?
Lecter zaczął
rozglądać się za źródłem. Kiedy w końcu je znalazł…zamarł.
***
Clarice była
na siebie wściekła. Po co jej było biec do tego autobusu? Nie mogła jechać
następnym?
Kiedy
poprzedniego dnia rozwaliła sobie kolano, opatrzyła je dość pobieżnie.
Zatamowała krwawienie wacikiem i tyle. Chyba nawet nie przemyła rany, była zbyt
zmęczona a pielęgniarka dawno poszła do domu. Kiedy wstała rano bólu
praktycznie nie odczuwała, więc zapomniała o kontuzji. Obecnie, po tym całym
sprincie do autobusu przypomniała sobie o niej aż za dobitnie. Strup musiał
pęknąć i znów krwawiła.
Cholera, nie
mogła zabrudzić kolejnych spodni, bo nie będzie miała w czym chodzić. Była w
kiepskiej sytuacji. Kolano bolało jeszcze mocniej niż wczoraj, a w dodatku nie
miała za co wrócić. Spacer nie wydawał się złym pomysłem…kiedy nic jej nie było.
Oj szykowała się długa i bolesna droga powrotna.
Clarice
skrzywiła się mocno. Ta perspektywa nie należała do przyjemnych, miłośniczką
bólu to na pewno nie była. Nie miała wyboru, musiała jakoś pokuśtykać. Miała
nadzieje, że się po drodze nie rozpłacze.
Jedno dobre,
dostała to czego chciała. Swój punkt odniesienia. Informacje zebrane. Odwracała
się właśnie od tablicy z zamiarem odejścia, gdy nagle…zamarła.
***
Hannibal
Lecter i Clarice Starling wpatrywali się w siebie w niemym szoku. Nie było
wątpliwości, że rozpoznali się nawzajem oraz że byli niewiarygodnie zdumieni
tym zbiegiem okoliczności. Drugi raz na siebie wpadli w ciągu dwóch
dni…Nieprawdopodobne.
Clarice w
świetle dnia mogła teraz zaobserwować więcej. Na przykład to, że włosy
mężczyzny były czarne i gładkie. Przypominały jej sierść wydry.
Patrzyli na
siebie przez dłuższą chwilę, wychodząc z szoku. Doktor oczywiście jako pierwszy
odzyskał głos.
- Nie
posłuchała mnie Pani. To nie jest dobrze opatrzona rana.
- Słucham? –
Starling tak jakby nie usłyszała pytania, wciąż nie doszła do siebie – To Pan,
prawda? – spytała bezwiednie.
- Jeśli
pytasz czy jestem tym przechodniem, który wczoraj podał ci upuszczoną książkę i
dał dobrą, lecz najwidoczniej zignorowaną radę odnośnie kontuzji to owszem. To
ja – mężczyzna przybliżył się niej nieznacznie i wyciągnął rękę – Nazywam się
Dr Hannibal Lecter. A ty?
Dziewczyna w
końcu wyszła z oszołomienia. Bez zastanowienia czy wahania odwzajemniła gest.
Uścisk dłoni doktora był silniejszy niż się spodziewała.
-
Clarice…Clarice Starling…- teraz, po przerwaniu kontaktu fizycznego nareszcie
dotarł do niej sens wcześniejszych słów nowopoznanego – Skąd Pan wie, że nie
opatrzyłam wczorajszej rany? I wiedział Pan, że krwawię.
- Wyczułem
zapach krwi – Lecter praktycznie nie zniżał się do kłamstw. Jedynie pozwalał
sobie na niedopowiedzenia, ale łgarstwa nie znosił. Nie widział zresztą powodu
by tego nie wyznać.
Clarice
uniosła brwi. W sumie nie wiedziała, czego się spodziewała.
- Uczysz się
tu, panno Starling? – doktor wiedział, że nie, ale chciał poznać prawdziwy
powód odwiedzenia tego miejsca przez licealistkę. Książka, którą podniósł dnia
poprzedniego był podręcznikiem licealnym.
- Nie, nic z
tych rzeczy. Nie skończyłam jeszcze liceum – na razie nic nowego – Usłyszałam o wywieszeniu wyników egzaminów i chciałam
zobaczyć punktację przyjętych, aby… aby… - nie wiedziała jak to ująć by
mężczyzna zrozumiał i nie uznał jednocześnie jej za dziwaczkę. Niepotrzebnie
się martwiła.
- Aby mieć
punkt odniesienia na przyszłość – to nie było pytanie. Oznajmiał fakt.
- Zgadza się
– mimowolnie kąciki ust jej drgnęły. Nie sądziła, że ktoś jest w stanie to
zrozumieć. Miła odmiana.
- Proszę mi
wybaczyć wścibstwo, ale jak daleko stąd Pani mieszka? – zdezorientowała ją ta
zmiana tematu. Zamiast tego podała nazwę dzielnicy, w której mieścił się
sierociniec. Nie była tak głupia by podawać dokładne miejsce zamieszkania
obcemu – To dość daleko. Ma Pani czym wrócić?
Clarice czuła
dyskomfort przez użycie wobec niej słowa „Pani”. Nikt jej tak nie nazywał. W
odpowiedzi pokręciła głową. Dalej nie wiedziała co o tym myśleć.
- W takim
razie proszę przyjąć moją pomoc – ponownie wyciągnął dłoń, tym razem chyba
chcąc pomóc jej iść – Pojedziemy do mojego gabinetu i opatrzę Pani to kolano.
Nawet pomimo posiadania specjalizacji psychiatrii mam zbyt dobrze wyposażoną
apteczkę.
Pierwsza
rzecz jaką mama uczy swoje dzieci to żeby nie iść nigdzie z nieznajomymi.
Clarice aż chciała klepnąć się w głowę za tą infantylną myśl. Przecież ze
strony tego gościa nie groziło jej niebezpieczeństwo…chyba. Wspomnienie
czerwonych punkcików stanęło jej przed oczami.
- Dziękuję za
dobre chęci, ale dam radę sama… - ciało praktycznie od razu zaprzeczyło jej
słowom, kiedy spróbowała zrobić pierwszy krok by odejść. Ostry ból tak ją
zaskoczył, że zachwiała się i doktor odruchowo ją złapał. Teraz stała tylko
dzięki jego asyście, inaczej już by się znów przewróciła. Nie spodziewała się
że ból tak się wzmocni, gdy spróbuje chodzić.
- Nie
opatrując rany na świeżo, pogorszyła Pani sprawę. Proszę dać sobie pomóc.
Jej ciężar
nie robił na nim wrażenia. Dziewczyny nie onieśmieliła ta bliskość. Bardziej
zawstydziła się swojej słabości. Pomimo braku rumieńca Clarice czuła że między
ich ciałami przechodzi jakaś słaba elektryczność.
Starling
automatycznie dała się prowadzić w stronę parkingu. Przy każdym kroku wyrywało
jej się ciche syknięcie. Jakaś część niej poczuła ulgę, że nie musiała pół
miasta kuśtykać z tym kolanem. Racjonalne myślenie, stępione przez ból zostało
ponownie odsunięte przez szok. I to podwójny.
Najpierw
Clarice najzwyczajniej w świecie zerknęła na ręce, które ją obejmowały i
pomagały iść i … tego się nie spodziewała. Wcześniej nie przyjrzała się lewej
dłoni doktora, lecz teraz doskonale widziała że posiada ona nie 5 a 6 palców.
Na szczęście nie wymsknęło się jej nic niestosownego.
Drugi szok
nadszedł kiedy zobaczyła auto. Po prostu brak słów. Nawet dyrektor szkoły nie
miał takiej maszyny. Żywy dowód, że lekarze zarabiają krocie. Aż strach ile ten
Jaguar mógł wyciągnąć na drodze.
- Doktorze…ja
naprawdę… - znów zaczęła się opierać, ale już z innej racji. Logika mówiła, że
powinna była przyjąć pomoc i że nie było powodów do obaw…przynajmniej
racjonalnych. Mężczyzna najwyraźniej mówił prawdę, a jej kolano było w
opłakanym stanie i podróż autem była strasznie kusząca. Jednakże ona… -
Doktorze Lecter…ja nie mam jak Panu zapłacić.
- Nie miałem
zamiaru żądać zapłaty – mężczyzna wyglądał na urażonego – Nie potrzebuję
wyłudzać pieniędzy od uczennic.
To akurat
widać – pomyślała Clarice. Bogactwo w ubiorze i samochodzie aż się wylewało. Po
prostu nie mieściło jej się w głowie, że…
- Więc
dlaczego? – spytała głośno – Nie Pan powodu by mi pomagać. Po co się Pan
fatyguje?
Wpierw
dziewczyna pomyślała, że Lecter ją zignorował. Zaprowadził ją pod same drzwi
pasażera jego Jaguara.
- Panno
Starling… - odezwał się, jakby głęboko nad czymś rozmyślał – Wiesz co znaczy
„Quid Pro Quo”?
- To z
łaciny. „Coś za coś”. – odpowiedziała natychmiast choć pytanie zbijało z tropu.
Doktor był pod wrażeniem, że w tak młodym wieku wiedziała takie rzeczy.
- Dokładnie –
rzekł z nutą pochwały – Zróbmy tak. Ja ci coś powiem, a później ty mi coś
powiesz. Więc panno Starling powiem ci czego nienawidzę najbardziej – odsunął
od niej prawą rękę i otworzył przed nią drzwi auta – Grubiaństwa – to jedno
słowo miało u niego twardy i ostry wydźwięk – Więc jako gentelman nie mogę
zostawić rannej damy samej sobie, w dodatku tak daleko od domu.
Oczy Clarice
lekko się rozwarły. Wreszcie poczuła że robi się czerwona. Nie wygra tej potyczki,
zrozumiała to. Nawet już nie chciała. Bez niepotrzebnych słów wsiadła do auta. Choć
może po prostu nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Gdy tylko usiadła poczuła
ulgę, noga mogła odpocząć.
Kiedy doktor
Lecter wsiadł za kierowcę i ruszył z parkingu, Starling zaczęła się zastanawiać
czemu nie zgodziła się od razu. Dlaczego instynkt mówił jej że nie powinna
przyjmować pomocy nowopoznanego? Co dziwniejsze, nie było obecnie po nim ani
śladu. Czuła wdzięczność za pomoc, za to że nie musi chodzić taki kawał drogi z
tą raną. Za to, że chciał jej pomóc. Za to, że wczoraj jej pomógł. Pomimo obaw
jakie zbudzała w niej jego osoba, to powoli sympatia do niego zaczęła brać
górę. Cieszyła się z ponownego spotkania…Z tego, że może uda im się
porozmawiać…Z tego, że kilka kawałków układanki wskoczyła na swoje miejsce np.
to kim był z zawodu. Chciała wiedzieć więcej. Dowie się więcej.
Szkoda tylko,
że nie wiedziała że wstępowała na drogę, z której niedługo mogło nie być
odwrotu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz