sobota, 16 września 2017

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 2



Podróż autem trwała niecałe 10 minut. Doktor Lecter dzięki znajomości miasta i ulic praktycznie na pamięć, znał wszystkie skróty dzięki którym mógł zajechać pod swój gabinet jak najszybciej.
Doktor przez całą drogę milczał i w chwilach, kiedy mógł sobie pozwolić na chwilę nieuwagi, jego wzrok wędrował na miejsce pasażera. Clarice by się czymś zająć wyglądała przez okno i nie zauważyła, że jest obserwowana.
Lecter zastanawiał się jak by to wszystko rozegrać. Może Starling nie była tego świadoma, ale on widział wszystkie jej reakcje i powoli uczył się odczytywać jej myśli. Wiedział dzięki temu, że dziewczyna czuła wobec niego niepokój, typowy, lecz odrobinę silniejszy wobec obcej osoby. Ale był to już czas przeszły. Obecnie odczuwała sympatie i wdzięczność.
I tu doktor zaskakiwał sam siebie – on także odczuł sympatię. Ona była tylko licealistką, młodą, biedną, niedoświadczoną przez życie. I najwidoczniej nierozważną jeśli chodzi o jej zdrowie. Patrząc na pozostałe cechy, które dostrzegł i po połączeniu tego wszystkiego w całość, ta niby niepozorna dziewczyna była … interesująca. To jeden z największych komplementów, jakie Lecter mógł powiedzieć. Chciał wniknąć głębiej i sprawdzić czy poznając tą nastolatkę lepiej, jego zainteresowanie wzrośnie, czy może nadejdzie rozczarowanie? To właśnie chciał sprawdzić i miał już parę pomysłów.
Gdy dojechali na miejsce dr Lecter znów użyczył Clarice swojego ramienia. Kiedy mieli taki kontakt, nie tylko dziewczyna odczuwała tą słabą elektryczność. Starling obecnie całą swą uwagę skupiła na tym by prawidłowo iść, patrzyła pod swoje stopy, w obawie że się potknie. Przez to nie przyglądała się zbytnio budynkowi, do którego jej nowy znajomy ją wprowadził.
Zaczęła się rozglądać dopiero kiedy weszli do gabinetu. Od razu poczuła, że tu nie pasuje. Wnętrze było eleganckie i wypełnione antykami. Zrazu poczuła irracjonalny lęk, że coś potrąci i stłucze jakieś bezcenne starocie. Nawet obrazy wyglądały na stare. Resztę wyposażenia stanowiły półki z książkami, biurko oraz dwa miejsca siedzące w samym centrum pomieszczenia. Najpewniej były przeznaczone dla psychiatry i jego pacjenta. Łatwo było zgadnąć, które jest dla kogo. Fotel doktora był zwyczajny, lecz ten dla pacjenta był szerszy, bardziej jak kanapa, aż bez problemu można się było położyć i wyglądał o wiele wygodniej.
- Usiądź tutaj, Clarice – Hannibal poprowadził dziewczynę do sofy dla pacjentów i delikatnie ją posadził – Mogę ci mówić Clarice? Tak będzie stosowniej biorąc pod uwagę nasz wiek i pozycje.
- Oczywiście – zgodziła się od razu. Znacznie bardziej preferowała imię niż tą „Panią” lub „Pannę Starling” – Nasz wiek…A ile ma Pan lat, doktorze Lecter?
- 38 lat – odpowiedział natychmiast. Dziewczyna trochę się zdziwiła. Z wyglądu dawała mu mniej, choć patrząc na to bogate otoczenie musiał już swoje przepracować – Poczekaj tu chwilę. Pójdę po apteczkę – rzekł i zniknął za drzwiami naprzeciwko. Nie weszli nimi, musiały prowadzić gdzieś indziej.
Clarice została sama na minutę, rozglądała się dalej, nie mając nic innego do roboty. Wcześniej zdjęła torbę z ramienia i położyła z boku. Jej wzrok w końcu skupił się na rycinie nad biurkiem. Poczuła lekki dreszcz spowodowany niesmakiem, ale nie skrzywiła się. To był średniowieczny rysunek, przedstawiający postać ludzką przebitą ostrzami w wielu miejscach…zdecydowanie w zbyt wielu.
Wtedy właśnie Doktor Lecter wrócił z potrzebnymi narzędziami.
- Podwiń nogawkę Clarice – powiedział tonem iście neutralnie lekarskim.
Dziewczyna posłuchała od razu i na widok swojej nogi nie powstrzymała już grymasu. Jej kolano wyglądało katastrofalnie, nic dziwnego, że tak bolało.
Lecter uklęknął przed dziewczyną tak, że jej kolano było na wysokości jego oczu. Po kilku sekundach doktor spojrzał w górę i posłał Clarice karcące spojrzenie.
- Nawet jej nie przemyłaś, prawda? Takie są skutki niesłuchania starszych. Wystarczyło by kilka minut więcej poświęcenia tej rance, a dziś nie byłoby tak bolesnych konsekwencji.
Starling nic nie odpowiedziała. W końcu miał rację, ale i tak była trochę zła za te słowa. Choć chyba bardziej na siebie.
Doktor wyjął z pudełka jakiś płyn i wacik. Wylał na wacik trochę płynu i przyłożył go do kolana dziewczyny. Strasznie ją zapiekło, aż zacisnęła powieki, by nie wydać żadnego jęknięcia. Skoro szczypało tak mocno to znaczyło chyba, że rana naprawdę była mocno brudna.
- To za mało. Wezmę jeszcze jeden. Powiedz mi jak przestanie piec, dobrze?
- Dobrze – wyrzuciła przez zęby. W myślach przeklinała swoją głupotę z poprzedniego dnia. Ale w życiu by się nie spodziewała, że kontuzja aż tak się pogorszy.
- Odważna z ciebie dziewczyna. Cenię to.
Clarice zerknęła zaskoczona w dół, gdzie doktor przygotowywał drugi wacik. Pierwszy był przesiąknięty brudem i krwią i leżał obok w kolejce do śmieci. Dr Lecter wyczuwając jej wzrok spojrzał na nią i ich oczy się spotkały.
Starling poczuła lekko nieprzyjemne mrowienie na skórze głowy. Doktor patrzył na nią i miała wrażenie, że próbuje on dostać się do jej głowy i tylko szuka odpowiedniego wejścia. Może to i była dziwna myśl, ale i prawdziwa.
Potwierdziła jeszcze jedną rzecz – czerwone punkciki w jego piwnych oczach nigdy jej się nie przewidziały. W świetle dnia także były wyraźne i próbowały ją prześwietlić. Jeśli już tego nie zrobiły.
- A także jak widzę całkiem mądrą – Lecter bezbłędnie odczytał jej tok myśli.
- Patrząc na to kolano…nie jest ono raczej dowodem mojej mądrości – powiedziała cicho Clarice, nie do końca wiedząc o co chodzi doktorowi. Skąd ta konkluzja?
- Bardzo dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę – przyłożył wacik do kolana, szczypało już nieco mniej – Niech to będzie lekcja na przyszłość.
Kiedy dr Lecter skończył oczyszczanie rany, wciął nieco normalnej wody i zaczął zmywać strużki krwi, które wcześniej trochę pospływały po łydce dziewczyny. Po zakończeniu i tego zadania przyszła pora na gazę i bandaż.
Clarice z pewną dozą fascynacji oglądała z góry jego działania. Niby nie robił nic niezwykłego, ani nawet trudnego, zwłaszcza dla lekarza, lecz w jego ruchach była jakaś niesamowita precyzja. Ani razu się nie zawahał, ani nie zastanowił. Doskonale wiedział co robi i jaki jest następny krok. Był tak skupiony na tym zadaniu, że równie dobrze mógł teraz przeprowadzać jakąś operację chirurgiczną, a nie bandażować nogę.
Poza tym, dziewczyna starała się ignorować pewną rzecz. W trakcie pracy, doktor parę razy dotknął jej odsłoniętej łydki, żeby przytrzymać nogę. Prąd przechodził ją już kiedy trzymał ją za ramię, pomagając jej iść, a wtedy było to przez ubranie. Teraz…to było inne doznanie. Parzyło bardziej niż woda utleniona, tyle że bez bólu. I było bardziej miłe…
- Gotowe – orzekł Lecter, wstając z klęczek. Wziął brudne waciki i poszedł je wyrzucić. Clarice wyciągnęła nogę, by się lepiej przyjrzeć. Wyglądało na profesjonalną robotę, jak na jej małe pojęcie.
- Doktorze Lecter… - rzekła cicho, gdy ten wrócił i właśnie podnosił apteczkę z podłogi - …Ja chciałabym podziękować – mówiła bardzo szczerze, bezinteresowność była tak rzadka w jej życiu – Nie tylko za dziś. Wczoraj nie zdążyłam tego zrobić, tak szybko Pan zniknął…Więc dziękuję.
Nie była zadowolona z rezultatu. Jej słowa zabrzmiały w jej uszach patetycznie. Ale naprawdę nie wiedziała jak to ująć lepiej. Już chciała coś dodać i prawdopodobnie jeszcze pogorszyć sprawę, ale doktor ją uprzedził.
- Nie ma o czym mówić, Clarice. To nic wielkiego. Wstań. Chcę zobaczyć czy cię jeszcze boli jak chodzisz.
Dziewczyna posłusznie wstała. Z początku ból się nie pojawił, lecz gdy zrobiła krok do przodu…
- Ałć… - wyrwało jej się.
- Tak sądziłem. Potrzeba trochę więcej czasu. Clarice…
Hannibal nie zdążył dokończyć. Do drzwi jego gabinetu ktoś zaczął pukać. I to dość uporczywie.
- Doktorze…Dr Lecter, jest Pan już?
Mężczyzna westchnął zirytowany. Nie lubił jak mu ktoś tak przeszkadzał.
- Kto to? – spytała Starling.
- Mój pacjent, Benjamin Raspail – imię brzmiało bardzo chłodno w jego ustach – Jak zwykle jest długo przed czasem. Zostało jeszcze pół godziny do jego wizyty. Spokojnie, jego nazwisko nic ci nie powie, a poza tym on nie ukrywa faktu, że uczęszcza do mnie na terapię.
Nie pierwszy raz Raspail przyszedł dużo wcześniej. Zawsze był spragniony każdej wizyty, a raczej tego by się wyżalić z kolejnego trudnego tygodnia. Powoli stawało się to zbyt nużące…
- Aha – Clarice wyglądała na zawiedzioną. Miała nadzieje na więcej czasu, a tu coś takiego. Gdyby tamten był o czasie mieliby jeszcze 30 minut… - Czyli…powinnam sobie iść? – nie wiedziała, dlaczego pyta o pozwolenie. Jakoś tak odruchowo.
- Clarice – literka „i” z jego ust zabrzmiała jak długi syk – Obawiam się, że nie możesz jeszcze stąd wyjść. A to z dwóch powodów. Po pierwsze twoja noga nie pozwala ci jeszcze pokonać dłuższego dystansu. A po drugie jesteś mi winna jakąś informację o sobie. Pamiętasz? Quid Pro Quo.
Dziewczyna zgadzała się z pierwszą kwestią. Z drugą…zachodziła w głowę co on chciałby o niej wiedzieć.
- Co więc Pan proponuje? – spytała, podczas gdy pukanie rozległo się ponownie, jeszcze głośniej niż poprzednio. Oboje je zignorowali. Byli skoncentrowani na sobie.
- Jeśli pozwolisz… - dr Lecter jedną ręką podniósł z ziemi jej torbę, jednocześnie trzymając w niej pudełko, a drugą wyciągnął w jej kierunku – Za tamtymi drzwiami… – wskazał podbródkiem na drzwi, którymi wcześniej przeszedł by przynieść apteczkę - …jest część prywatna, dla mnie. Mogłabyś zaczekać tam, dopóki nie skończę wizyty z pacjentem. Nie ma obawy, te pokoje mają grube ściany, więc nic nie usłyszysz z naszej terapii. Tajemnica lekarska zostanie zachowana.
- W porządku. Nie mam nic przeciwko – ujęła pomocną dłoń doktora i z jego asystą doszła do drugiego pomieszczenia.
W części prywatnej nie panowała już taka wykwintność i było raczej mało miejsca. Był tu jedynie mały stolik z krzesłem i sporo szafek. I ku jej zdziwieniu kolejne drzwi. Przy pomocy Hannibala, Clarice dotarła do stolika. Gdy usiadła spostrzegła, że jednak była lekko w błędzie. Może i te meble wyglądały niepozornie, ale na pewno były zrobione z porządnych surowców. Też musiały swoje kosztować, lecz miały spełniać bardziej rolę praktyczną.
- Tam jest toaleta – wyjaśnił Lecter wskazując na te dodatkowe drzwi, jednocześnie kładąc torbę dziewczyny pod jej nogami. Doktor podszedł do jednej z licznych szafek i schował w niej apteczkę – Przepraszam, że nie mogę zaproponować nic lepszego. Nie będziesz się tu nudzić?
- Nie – Starling wskazała na swoją torbę – Spróbuje odrobić lekcje.
- No tak. Szkoła najważniejsza. Przyjdę tu, kiedy skończę – posłał jej jeszcze uprzejmy uśmiech, po czym zniknął zamykając za sobą drzwi.
Clarice wyjęła swoje książki. Ciekawe, czemu doktor się nie zdziwił, że chciała odrabiać lekcje teraz? Przecież jutro był weekend.

***

Spotkanie terapeutyczne trwało normalnie pełną godzinę. 60 minut słuchania nudnego bełkotu Raspaila. W tym tygodniu znów mówił o tym, jak mu było… Jame Gumb. Jego chłopak, który wciąż robił „nieładne rzeczy” innym. Mówił o tym jakie wrażenie zrobił doktor tydzień temu, gdy zamiast normalnego spotkania poszedł do domu Benjamina, aby poznać osobiście Gumba. Podobno Jame był wyjątkowo zdumiony, że doktor w ogóle się go nie bał. Nawet wiedząc co zrobił Klausowi. Benjamin sądził na tym etapie, że może doktorowi powiedzieć wszystko i tak robił.
Doktor Lecter potrafił idealnie słuchać, ale przez swoje znużenie osobą pacjenta już bardziej udawał, że go cokolwiek interesuje. Zespół maniakalno-depresyjny. Śmiertelnie nudne…Raspail potrafił już jedynie jęczeć o podkoloryzowanych głupotach. Terapia trwała i trwała i wciąż nie było poprawy. Doktor sądził, że pacjent wcale nie chce się wyleczyć. Chce jedynie tu przychodzić i mówić o sobie. Poza tym jako flecista…był beznadziejny. Lecter nie chodził już na występy operowe, w których grał jego pacjent, nie mógł słuchać tego okropieństwa.
Na koniec spotkania, Benjamin nie chciał przerywać gestu pożegnania i zbyt długo ściskał rękę doktora.
- Więc zgadza się Pan, doktorze? – spytał z nadzieją – Pójdzie Pan ze mną za tydzień do magazynów? Przedstawię Panu Klausa. Pokażę jak spędzamy czas…
- Ależ oczywiście. W końcu to obiecałem. Ale proszę posłuchać Panie Raspail…zjawię się o umówionej godzinie, więc niech Pan też to zrobi.
- Dobrze, postaram się – pacjent wyglądał teraz na nieco zakłopotanego, ale nie żałującego.
Lecter zastanawiał się, kiedy zamykał za odchodzącym Raspailem drzwi. Ten flecista to beznadziejny przypadek. Utwierdzał się w przekonaniu, że śmierć to naprawdę najlepsze rozwiązanie dla niego. Nic mu nie pomoże, a on sam tylko zatruwa muzykę. Nudził go…to przesądza sprawę. Niech to uzna za akt litości.
Doktor zanotował sobie w głowie jego nazwisko na liście osób oczekujących na zrobienie z nich obiadu. Coraz dłuższa się robiła. Trzeba będzie pomyśleć kto powinien być następny na jego stole. Jednakże najpierw…
Doktor odwrócił, bardzo powoli, głowę w stronę drzwi po drugiej stronie gabinetu. Tam czekało na niego coś o wiele bardziej interesującego. Coś czego by nie spostrzegł na pierwszy rzut oka. Licealistka, zwykła uczennica? Czas się przekonać czy to prawda. Na razie nic na to nie wskazywało. Oby się nie rozczarował.
Dr Lecter cicho otworzył drzwi do części prywatnej i zajrzał do środka. Clarice wciąż siedziała tam, gdzie ją zostawił. Była całkowicie pochłonięta przez rozwiązywane zadania. Może nie wiedziała, ale jej ekspresja i skupienie były identyczne jak u Lectera, kiedy opatrywał jej kolano.
- Clarice – dziewczyna drgnęła na dźwięk jego głosu. Szybko doszła do siebie i uśmiechnęła się do doktora. Potwór poczuł się mile połechtany – Już skończyłem.
- Ma Pan dziś jeszcze jakiś pacjentów?
- Jednego, ale dopiero za półtorej godziny. Dzięki temu ostatniemu mam teraz trochę więcej wolnego czasu.
Clarice uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Napisała jeszcze coś w swoim zeszycie, po czym go zamknęła i zaczęła pakować rzeczy do torby.
- Jak twoje kolano, Clarice? – spytał doktor.
- Zaraz się przekonamy – rzekła dziewczyna, wstając z krzesła z dużą ostrożnością. Z podobną uwagą spróbowała zrobić krok do przodu. Potem kolejny. Co prawda wciąż lekko kulała, ale bólu już prawie nie było – Ujdzie – wydała werdykt. Przynajmniej mogła już spokojnie chodzić bez żadnego cierpienia.
- Cieszę się
Dr Lecter i Starling wrócili do eleganckiego gabinetu. Nie usiedli jednak, choć stanęli tuż przy miejscach siedzących. Stali po prostu patrząc na siebie. Dziewczyna sądziła, że należy z powrotem przyzwyczajać jej nogę do wysiłku, a doktor z grzeczności robił to samo.
- Tak więc… - Clarice postanowiła przerwać tą cisze, mimo że nie była ona niezręczna – Chciał Pan czegoś się o mnie dowiedzieć. Niech Pan pyta, doktorze. Sama nie mam pomysłu.
- Dobrze więc… - Hannibal dał sobie sekundę na podjęcie decyzji, czy jego pytanie ma być zwodnicze czy prawdziwe. Postawił na drugie, choć wiedział, że wówczas straci jej sympatię – Powiedz mi Clarice, czy twoje najgorsze wspomnienie z dzieciństwa związane jest ze śmiercią rodziców, bądź tylko jednego z nich? Czy może się mylę i po prostu cię oddano?
Dziewczyna zamieniła się w kamień, a jej uśmiech zniknął praktycznie od razu. Nabrała głęboko powietrza. Pytanie wytrącił ją z równowagi, nie tego się spodziewała.
- Czekam Clarice – ponaglił ją, ale delikatnie.
- Skąd Pan wie, że ja…
- Że mieszkasz w domu dziecka? – dokończył za nią doktor – Proste. Jesteś biedna Clarice, widać to po używanych podręcznikach i ubraniach, które ewidentnie sama szyjesz. Lecz nie wszystkie ubrania musisz szyć np. tę bluzę – dziewczyna automatycznie spojrzała na swoją bluzę z kapturem – Nie uszyłaś jej, da się to poznać. A poza tym po mojej lewej stronie ma coś przyszyte. Coś co daje do myślenia – Starling mimowolnie spojrzała na przyszyty do bluzy symbol protestantyzmu. Biały kwiat w kole, w środku którego było czerwone serce, a w nim krzyż – Róża Lutra, prawda? – doktor prawidłowo nazwał symbol – Ubrania z tym symbolem otrzymują i noszą w tym mieście jedynie sieroty z Luterańskiego Sierocińca, który znajduje się w tej dzielnicy, którą mi podałaś.
Dziewczyna mimowolnie chcąc trochę uciec od doktora zaczęła chodzić po gabinecie. Zatrzymała się po przeciwnej stronie przy jakimś stoliku ozdobnym. Doktor choć nie poszedł za nią, nie spuszczał z niej wzroku. I ona to wyczuwała. Starling nie była pewna jak zareagować na to pytanie, smutkiem czy złością. Złość wygrała, złość na Lectera że ją o to pyta.
- Ma Pan racje w każdej teorii – odparła twardo i głośno – Moje najgorsze wspomnienie to śmierć ojca. Do sierocińca trafiłam ponieważ matka nie potrafiła utrzymać wszystkich dzieci. Byłam najstarsza, więc mnie oddała.
- Dziękuję, Clarice.
Dr Lecter w ogóle nie przejmował się tym, że zranił dziewczynę. Był kontent z tego co się dowiedział.
Najgorsze wspomnienie – ojciec. Instynkt mówił mu, że to słowo jest kluczem. Tatuś jest kluczem otwierającym tą małą, ale silną istotkę. To tutaj należy kontynuować, lecz nie dzisiaj.
Clarice chciała stamtąd wyjść. W jej mniemaniu doktor posunął się za daleko w swojej ciekawości. Usta lekko się jej poruszały, lecz przez swe wzburzenie nie mogła ubrać tego co chciała przekazać w słowa. Czyli, że chce uciec…obrazić go…cokolwiek.
- Co czujesz, Clarice? – dziewczyna podskoczyła, słysząc głos doktora przy swoim uchu. Nie spostrzegła kiedy zaszedł ją od tyłu. Teraz był naprawdę blisko, patrzył na nią i czekał na odpowiedź. W jego towarzystwie, Starling miała wrażenie, że jej zmysły są przytępione – Powiedz mi. Tylko nie kłam. Uwierz mi, wyczuję to.
Dziewczyna podparła się ręką o stolik. Mało to miało wspólnego z jej kolanem.
- Złość, przede wszystkim złość.
- Co jeszcze? – naciskał dalej Lecter, a Clarice znów potrzebowała głębszego oddechu.
- Zaskoczenie. Rozgoryczenie. I… - zawahała się, ale nie mogła uciec – I … Nie wiem jak to nazwać.
- Teraz uważaj Clarice, ponieważ za chwilę nazwę za ciebie owo uczucie. Oraz sprawię, że twoja złość urośnie do rozmiarów gniewu.
Starling przestała unikać wzroku doktora i spojrzała mu w twarz. Dr Lecter zaczął mówić.
- Twój akcent z Virginii zdradza twoje pochodzenie. Jesteś ze wsi i starasz się ukryć swój akcent by nie wyjść na tak zwaną prostą babę. Za wszelką cenę nie chcesz być taka jak twoja matka. Nienawidzisz swojego sierocińca i swojego ubóstwa. Chcesz jak najszybciej wydostać się z tego protestańskiego piekła, więc uczysz się i pracujesz jak szalona. Wyczułem na tobie zapach oleju, pracujesz w barze i możliwe, że gdzieś jeszcze. Mimo iż nienawidzisz swojego domu dziecka, wpadasz w wściekłość, jeśli ktoś obraża je lub ciebie. Masz jakiś cel w życiu, nie wiem jaki, ale poświęcasz całą siebie, swój wolny czas i przyjaciół których pewnie już nie masz, aby go osiągnąć. Zignorowałaś nawet swoje ranne kolano, uważając swoją ciężką pracę za ważniejszą. To jest twoje życie, puste i ciężkie. I coś jeszcze. W swoim małym pokoiku trzymasz różaniec nanizany z małych, złocistych paciorków i kiedy patrzysz na niego, widzisz, jaki jest wyślizgany, jaki wyrobiony, robi ci się niedobrze. Te wszystkie formułki, proszę, przepraszam, każda modlitwa do której cię zmuszają, każdy obmacywany paciorek po paciorku. Flaki ci się od tego przewracają. Możliwe, że po tym co powiedziałem pozbędziesz się go, lecz przez jakiś czas będziesz żałować.
Zamarła na dobre dwie minuty. Miał rację, czuła wściekłość. I...I to…
- Sporo Pan widzi, doktorze…Ciekawe, czy ma Pan siłę, aby ten przenikliwy wzrok skierować na siebie? Aż strach co Pan tam ujrzy – mówiła z chłodem. Chciała się odgryźć, ale nie zamierzała krzyczeć ani mówić głupich obelg do o 20 lat starszego mężczyzny.
- Jesteś bardzo twarda, Clarice. Widać to w każdej twojej postawie. Gdy odpowiadasz ripostą. Gdy odczuwasz ból… - Przybliżył się jeszcze bardziej, ale to nie jego bliskości dziewczyna się obawiała. Bała się jego słów – Boisz się, że jesteś pospolitą osobą, prawda? Tu cię uspokoję. Daleko ci do pospolitości.
Złość dziewczyny przekierowała się na nią samą, ponieważ ten komplement poruszył ją bardziej niż powinien. I on o tym wiedział.
-  Teraz powiem ci co to za nieznane ci uczucie. Nie rozpoznajesz go, bo to mieszanka. Strachu, gdyż boisz się tego co ode słyszysz, ponieważ jest to prawda. Wstydu, bo czujesz się odsłonięta przede mną i nie wiesz jak stałaś się nagle taka bezbronna. A ostatni składnik… - do tej pory oczy Clarice utkwione były w kołnierzu koszuli doktora, zniżyła wzrok kiedy zaczął to mówić. Gdy przerwał  ponownie spojrzała mu w oczy. Lśniły dziko – Clarice – ponownie pojawił się ten syk – Ja ci zaimponowałem. Tym, że tak łatwo odkryłem twoje karty, których jest o wiele, wiele więcej niż tych które ty odkryłaś o mnie.
„Musze wyjść…Muszę wyjść…” – powtarzała sobie w myślach. Nic z tego. Była jak w pułapce.
- Odkryje jedną za ciebie – wreszcie przestał ją przeszywać tymi czerwonymi punkcikami i spojrzał na jej dłoń ułożoną na stoliku. Ona podążyła za jego wzrokiem i spostrzegła, że przy jej dłoni leżą jakieś zdjęcia.
- Co to jest? – spytała odruchowo, słabszym głosem niż wcześniej.
- Moje hobby. Kolekcjonuje zdjęcia kościołów, które zmieniły się w ruiny. Spójrz na ten – wskazał jeden konkretny obrazek – W tym zapadł się dach. Wprost na głowy 32 wiernych katolików. Bóg naprawdę lubi zabijać, nie sądzisz? Nawet swoich wyznawców. Zawsze kiedy patrzę na te zdjęcia zastanawiam się…czy kiedy ten dach spadał, wiara tych ludzi w środku kościoła także się załamała? Tym są dla mnie te obrazy. Symbolami złamanej wiary.
Ponownie spojrzał na Starling, ta nie zamierzając okazać słabości również tak zrobiła.
- Clarice, tak jak mówiłem jesteś twarda. I silna. Chcę poznać i spróbować złamać twoją wiarę.
Brwi dziewczyny uniosły się, a usta lekko otwarły.
- Nie pytaj dlaczego – kontynuował potwór – Sam nie jestem pewien odpowiedzi. Idź teraz do swojego domu dziecka i przemyśl wszystko dokładnie. Jesteś wojowniczką? Jeśli tak, podejmij wyzwanie. Walcz ze mną o swoją wiarę. W czasie walki, oboje się odkryjemy. Jesteś tu mile widziana, każdego dnia i o każdej porze – ujął jej dłoń i uścisnął – Naprawdę było mi miło cię poznać, Clarice. Prywatna znajomość z tobą, to naprawdę coś.
Dziewczyna wyrwała rękę z jego uścisku i bez słowa poszła po swoją torbę. Zrobiła to najszybciej jak tylko pozwalała jej noga. Przełożyła torbę przez ramię i ruszyła ku upragnionemu wyjściu. Wreszcie poczuła, że może uciec od tego szalonego człowieka.
- Jak grube są paciorki twojego różańca? – pytanie doktora zatrzymało ją, gdy kładła dłoń na klamce – Siedem milimetrów?
- Siedem – nie czuła jego wzroku. Oboje byli odwróceni do siebie plecami.
- Zaproponuje ci coś. Weź koraliki, zwane tygrysimi oczkami i nanizaj je pomiędzy paciorkami. W sposób jaki ci się spodoba. Będzie ci bardziej do twarzy. Tygrysie oczka podkreślą kolor oczu i lśnienie twoich włosów.
Rozległ się głuchy trzask zamykanych drzwi. Doktor Hannibal Lecter uśmiechnął się. Jego własne lśnienie oczu nie ustępowało jeszcze przez dłuższy okres.

***

Clarice wyszła z gabinetu doktora z ręką przyciśniętą do ust. Niby uciekła z gabinetu doktora, ale w ogóle nie czuła się wolna. Wciąż czuła ten strach, wściekłość…cholerny podziw.
Idąc do sierocińca zdawała się być cieniem. Patrzyła tępo do przodu, jakby była gdzieś daleko stąd. Nikt nie zwracał na nią uwagi, ani ona nie patrzyła na nikogo. Przez to że kulała, droga powrotna do domu trwała 3 razy dłużej niż powinna.
Doszedłszy do sierocińca, Starling udała się wprost do swojego pokoju. Pierwszy raz od dawna była tu o takiej porze, w której mogła zdążyć na kolację, lecz nie zamierzała na nią iść. Nie miała apetytu, a myśl o modlitwie dziękczynnej przyprawiała ją o mdłości, silniej niż zwykle.
Upadła na swoje twarde i chłodne łóżko. Jej kolano potrzebowało teraz zdrowego odpoczynku. Nawet nie pomyślała o nauce, choć zwykle by się za nią zabrała. Przewróciła się na bok i zobaczyła swój złocisty różaniec, ułożony na stoliku nocnym.
Clarice podniosła się do pozycji siedzącej i wzięła różaniec w dłonie. Był…oślizgły. Powieki z niewiadomego powodu zaczęły ją piec.
- Nie płacz…Nie płacz… – powtarzała do siebie w ciemności, podczas gdy ciepłe krople spływały po jej policzkach, a przed oczami majaczyły obrazy jej taty obierającego pomarańcze.

***

Minął weekend. Clarice przez cały ten czas zachowywała się niczym robot. Chodziła na swoje zmiany do pracy, tym razem do tej drugiej, czyli jako kasjerka w księgarni, lecz wszystkie obowiązki wykonywała mechanicznie. Nauka za to w ogóle nie była ruszana. Chyba pierwszy raz od…od zawsze.
Był poniedziałkowy ranek, a Starling właśnie weszła między mury swojej szkoły. Kolano już praktycznie nie dokuczało. Nie miała jednak odwagi zdjąć opatrunku. Od razu przypominał jej się jego delikatny dotyk…
Na lekcjach także nie wróciła do siebie. Jej umysł był jakby zamglony. A w tej mgle świeciły czyjeś czerwone oczy.
Nie rozumiała swoich reakcji. Czemu nie zapomni o tym feralnym dniu i tym niebezpiecznym i szalonym psychiatrze? To najrozsądniejsze wyjście. Zapomnieć i nigdy go więcej nie oglądać…Omijać szerokim łukiem…Musi tak zrobić. Wtedy wróci do siebie. Obłąkany doktor musi odejść w zapomnienie.
Obłąkany…szczery…inteligentny…fascynujący…
Nie pytaj dlaczego. Sam nie jestem pewien odpowiedzi.
„Chyba tu mogę zrozumieć o co mu chodziło. Ja też nie wiem co mnie do niego…”
Clarice gwałtownie przerwała swoje myśli, potrząsając głową. Nauczyciel spojrzał na nią dziwnie i zostawił bez komentarza.
Stan dziewczyny nie zmienił się, aż do końca zajęć. Po ostatniej, ósmej lekcji, Joan nie wytrzymała i podeszła do koleżanki.
- Clarice, co ci jest? Przez cały dzień wyglądasz jak duch. Aż się boję, że zaraz znikniesz.
- Nic mi nie jest, Joan. Naprawdę. Po prostu…ciężki dzień.
- Dal ciebie zawsze jest ciężki, ale nigdy tak nie reagujesz. Może potrzebujesz się rozluźnić? Chodź dziś ze mną na imprezę do Kate. Jej starzy wyjechali. Zobaczysz, będzie fajnie.
Starling zasępiła się.
- Impreza na początku tygodnia? Nie w moim stylu, ale dzięki.
Dziewczyna wyminęła Joan i zostawiła w tyle za sobą. Nie zaczekała na nią, nie miała ochoty.
Dlaczego jej to zaproponowała? Nie wiedziała, że to nie dla niej? Że by się tam poczuła jeszcze gorzej? Że by się wymęczyła, albo co gorsza komuś przyłożyła? To był jej sposób na poprawienie jej nastroju? Wybrała najgorszy z możliwych.
Czy jej najbliższa koleżanka w ogóle ją znała? A czy ktokolwiek ją poznał?
Daleko ci do pospolitości…Jesteś twarda. I silna…Jesteś wojowniczką? Jeśli tak to podejmij wyzwanie.
Clarice zatrzymała się wpół kroku na chodniku. Ledwo co zdążyła wyjść poza teren placówki. Miała iść do sierocińca. Nie miała dziś zmiany. A nauka…wciąż nie chciała o tym myśleć. Żadnych książek, żadnych bibliotek.
- Kogo ja oszukuję? Nie mogę tego zapomnieć. Nie chcę. Nic się nie zmieni, jeśli będę tak postępować. Muszę pozbyć się tego snu na jawie. Nie jestem cieniem. A on jest na tyle szalony…by mówić całą prawdę.
Przechodnie przyglądali się jej ze zdziwieniem, kilkoro nawet się od niej odsunęło na brzeg chodnika. Ona nie przejęła się tym w najmniejszy sposób. Po raz pierwszy od prawie trzech dni poczuła, że coś chce zrobić.
Ruszyła przed siebie. Pobiegła by, gdyby nie roztropność. Lekcja zapamiętana. Nie będzie biegać, dopóki rana kompletnie się nie zagoi. Jednakże miejsce do którego szła, nie było luterańskim sierocińcem.

***

W piątek dziewczyna nie przyjrzała się budynkowi. Teraz to nadrobiła.
To nie była publiczna placówka zdrowia, o nie. To był prywatny gabinet, choć w sumie mogła już to wcześniej wydedukować. Tutaj na terapię nie przychodzili ludzie klasy średniej, a ci z wyższej półki. Dr Lecter musiał być bardzo renomowanym i pewnie popularnym lekarzem. Mogła zrozumieć dlaczego.
Weszła pewnie do środka. Wahanie dopadło ją dopiero pod drzwiami. Nie wiedziała co zrobić, możliwe, że doktor miał pacjenta.
Problem sam się rozwiązał. Drzwi same się otwarły i wyszła z nich jakaś stara kobieta. Żegnała się z doktorem Lecterem, bardzo mu za coś dziękując.
- Następna wizyta za dwa tygodnie. Proszę przez ten czas robić tak jak mówiłem.
Kobieta zgodziła się i odeszła zadowolona, nie zerknąwszy nawet na Clarice. To nie była jej sfera. Za to doktor na widok licealistki już wyraźnie zareagował.
- Witaj Clarice – przywitał się grzecznie, podchodząc do niej. Dziewczynę naszła myśl, że lubi brzmienie swojego imienia w jego głosie.
- Dzień dobry, doktorze Lecter – wysiliła się na podobną grzeczność – Przyszłam powiedzieć, że przyjmuję wyzwanie. Niech Pan próbuje złamać moją wiarę, ale musi Pan wiedzieć, że na to nie pozwolę.
- Ach…Na to liczę, Clarice. Zobaczmy kto zwycięży.
Doktor wyciągnął do niej dłoń. Dziewczyna ujęła ją bez wahania i pozwoliła poprowadzić się do jego eleganckiego gabinetu. Uczucie elektryczności, przeszywającego ciepła nie chciało opuść ani jej ani jego świadomości.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, inne niewidzialne wrota, które mogły być dla Clarice Starling powrotem na normalną ścieżkę, do bezpiecznego i normalnego życia, bezpowrotnie zniknęły. Przeznaczenie stało się jasne. Nie było już odwrotu…dla obojga…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz