Głowa Clarice
była wygodnie ułożona na uparciu fotela. Miała przymknięte powieki, ale nie
spała. Była całkowicie zrelaksowana. Z pełnym wyciszeniem i spokojem
wsłuchiwała się w każdą nutę utworu, który dr Lecter wygrywał płynnie na swoim
fortepianie.
Kiedy muzyka
ustała, Starling uniosła głowę. Miała rozmarzone w oczy.
- Jeszcze coś
– poprosiła po raz któryś.
- Kolejny
raz? – spytała Lecter, odwracając głowę w jej kierunku. Nie był
zniecierpliwiony, wręcz przeciwnie. Czerpał przyjemność z tego, że ktoś chciał
słuchać jego gry.
- Tak, chcę
coś jeszcze. Proszę.
- Naprawdę
podoba ci się? Moja gra? – zapytał, unosząc brew – Gdy kiedyś puściłem ci coś z
magnetofonu, zaczęłaś ziewać. Ku mojemu rozczarowaniu.
- Po pierwsze,
byłam wtedy zmęczona. Po drugie, to coś zupełnie innego, kiedy to Pan gra. Nie
mam tego dosyć. To jest piękne… Nikt tego Panu nie mówił? – wydawała się
niedowierzać.
- Nigdy nie
gram przy kimś, Clarice. Jesteś pierwszą osobą, dla której gram.
- Och – dziewczyna
odruchowo się wyprostowała, a na jej usta wyszedł uradowany uśmiech, którego
nie umiała powstrzymać – Jestem zaszczycona.
- Raczej to
ja jestem zaszczycony – z powrotem zwrócił wzrok ku klawiaturze – Co by tu
teraz… Mieliśmy już Bacha, Debussy, a nawet Henryka VIII… - doktor wpadł na
drobny pomysł – Może… teraz zechcesz posłuchać czegoś mojego autorstwa?
- Komponuje
Pan? – Clarice tylko przez moment była zaskoczona, szybko to opanowała. Już
przyzwyczajała się do myśli, że mężczyzna przed nią potrafił wszystko.
- Czasami –
przyznał – Więc chciałabyś?
- Co za
pytanie? No jasne! – szybko i z niecierpliwością powróciła do poprzedniej,
wygodnej pozycji i czekała.
Dr Lecter
nieśpiesznie ułożył dłonie na klawiaturze, aby po chwili zacząć grać. To była
ta sama muzyka, którą stworzył, kiedy wyświetlał sobie przed oczyma obraz
biegnącej Starling, lecz tego jej nie powiedział.
Rzeczywiście,
ta melodia była inna. Clarice zastanawiała się, czy jej opinia nie jest
stronnicza, gdyż ten utwór podobał jej się najbardziej, jak na razie. Znów
zamknęła oczy. Wtedy lepiej potrafiła się wsłuchać.
- A jak to ci
się podoba? – pytanie padło z ust doktora dokładnie w chwili, gdy zabrzmiała
ostatnia nuta.
- Nie mam
słów – wyznała, nieco rozmarzonym tonem – Idealne… Teraz ja mam pytanie –
szybko poderwała głowę – Zastanawiałam się na początku… ten szósty palec nie
utrudnia Panu gry?
Dr Lecter
zaśmiał się cicho, ale nie skrytykował tej bezpośredniości.
- Nie, nigdy.
Już się przyzwyczaiłem. Pewnie bez niego miałbym trudności.
- Wątpię.
Zaśmiali się
cicho, mimo że z punktu widzenia osoby trzeciej, nie padła żadna zabawna
kwestia.
- Niestety,
ale jeśli nie przestanę teraz grać, skończymy wieczorem z pustymi żołądkami –
powiedział Hannibal, zerkając na zegarek na nadgarstku. Wstał od fortepianu -
Pójdę, zacząć gotować.
- Mam w czymś
pomóc? – Clarice automatycznie wstała z fotela, w ślad za gospodarzem.
- Nie ma
potrzeby – powstrzymał ją ruchem dłoni – Sam się wszystkim zajmę. Tak wolę,
wybacz. Przygotuję wszystko, a ty w tym czasie czuj się jak u siebie w domu.
Rozgość się i rób co zechcesz.
To
powiedziawszy, opuścił pomieszczenie, zostawiając dziewczynę samą. Clarice
zdusiła westchnięcie rozczarowania po czym, zaczęła rozglądać się po pokoju.
Kiedy obok był doktor jakoś nie mogła poświęcić wystrojowi odpowiedniej uwagi.
Jedno było
pewne. Uczucie, które zawsze ją przeszywało na początku, odwiedzając gabinet Lectera oraz ten dom poprzednim razem,
już zniknęło. Cała niezręczność i lęk, że można coś bezcennego zabrudzić lub
zniszczyć, odeszły precz. Za to przyszła czysta ciekawość wobec każdego antyku,
obrazu i książki, jaką można było znaleźć wśród zbiorów doktora.
Clarice
właśnie teraz odruchowo zaczęła przyglądać się zbiorom na regale. Był on co
najmniej pięciokrotnie większy niż ten w prywatnym gabinecie, a tam jedyne
rodzaje książek, jakie można było znaleźć to były książki naukowe z dziedziny
psychiatrii. Pewnie jakieś przydatne do pracy. A tutaj każda długa półka miała
coś innego. Było dużo dzieł wielkich myślicieli, takich jak właśnie Marek
Aureliusz, Platon, Kant, Kartezjusz, Hume, Monteskiusz, czy Machiavelli. A to
jedynie te, które udało jej się zapamiętać.
Później były
kolejne naukowe pozycje. Głównie z nauk ścisłych, fizyki i chemii. Następnie
przechodziło na humanistyczne i historyczne. Półkę niżej można było znaleźć
normalne, fikcyjne powieści, ale większość tytułów nic Starling nie mówiły.
Dziewczynę najbardziej
zaskoczyła ostatnia półka. Było tam mnóstwo książek kulinarnych. Clarice nie
wiedziała, czemu doktor ma ich aż tak dużo. Zajrzała do jednej, ale szybko ją
odłożyła, kiedy okazało się, że nie potrafiła nawet wymówić nazw
przedstawionych tam dań.
- To już
wykracza poza hobby – powiedziała sama do siebie – Powiedziałabym, że raczej to
poziom ekspercki.
Zaczęła się
obawiać, czy będzie w ogóle wiedziała w jaki sposób je się to, co przygotuje
doktor, skoro prawdopodobnie potrafił zrobić najbardziej wyszukane potrawy.
Ale po co się
martwić na zapas, skoro jedna rzecz jest pewna? Na pewno nie będzie musiała
próbować udawać przed nim, że jej smakuje.
Sama teraz
zerknęła na swój zegarek. Czas tak szybko im minął, że to aż niepojęte. A
wydawało się, że jeszcze chwilę temu wrócili z miasta. Od razu przyszli tutaj.
Dziewczyna prawie zapomniała jak to było kiedyś, gdy normalnie rozmawiali. Bo w
końcu od dłuższego czasu, podczas spotkań to głównie ona mówiła, o sobie. I
mimo, że dziś znów do tego wrócili, zwykłej konwersacji, to Clarice czuła, że
nie jest już tak jak dawniej. Było znacznie lepiej.
Może to
dlatego, że ona czuła się teraz kompletnie inna? Zmieniła się, wiedziała to,
lecz nie mogła bardziej cieszyć się z tego powodu. Gdyby ta zmiana nie zaszła,
pewnie nie miałaby odwagi przyznać nawet przed sobą, że kocha dr Lectera. Stara
Clarice uważała by to za niewłaściwe, nie chciałaby nic zmieniać. Nowa
natomiast chciała zadbać o własne szczęście. I nie chciała być nigdzie indziej
niż tutaj.
***
- Prokurator pyta
nas co robimy? Co mamy mu odpowiedzieć? Że jesteśmy w dupie?!
Will Graham
przetarł czoło, starając się ignorować rozmowy toczące się wokół niego. Musiał
się skupić. Skupić do jasnej cholery…
- Nic mu nie
powiemy, ponieważ nie mamy nic nowego – Crowford próbował spławić swojego
rozmówcę – Gość nie zostawia żadnych śladów.
- A ta
najnowsza analiza? Wysłaliście próbki z miejsc zbrodni do laboratorium kolejny
raz, prawda? Nic nie znaleziono?
- Nic, a nic.
Tak jak za pierwszą i drugą analizą.
- Widać, że jesteśmy
zdesperowani, aby znaleźć cokolwiek.
Agent
specjalny Graham już wiedział, że nie skoncentruje się póki Crowford nie
skończy gadać z tym porucznikiem, czy kimś tam. Powiódł wzrokiem po ciemnym
pomieszczeniu, w oczekiwaniu na zakończenie rozmowy.
W tym pokoju
spędzał ostatnio więcej czasu niż we własnym domu. To był tzw. dom Rozpruwacza.
Mieli tu wszystko co zgromadzili na temat tej sprawy. Zdecydowana większość to
były dane ofiar, protokoły z sekcji zwłok, fotografie oraz mnóstwo siedzących i
popijających kawę funkcjonariuszy, którzy tak jak on nie mogli na nic wpaść. O
samym Rozpruwaczu nie wiedzieli nic. Nie znali jego wieku, motywów, ani nawet
płci nie byli pewni.
Will z
powrotem przeniósł wzrok na blat stołu, przy którym siedział. Były tam rozłożone
dziesiątki zdjęć tych kilku znanych ofiar Rozpruwacza, z różnych kadrów i
różnych zbliżeń. To nie był przyjemny widok. Graham bardzo chciał odwrócić
wzrok, ale nie mógł. Uważał, że jeśli to zrobi, na stole pewnego dnia pojawi
się jeszcze więcej fotografii. Jeszcze obrzydliwszych i bardziej
wstrząsających.
Graham
zdecydował, że po pracy musi się czegoś napić. Nie zniesie tego na trzeźwo. Nie
chciał, aby przerażenie wywołane tymi zdjęciami, wzięło nad nim górę.
A tymczasem
rozmowa toczyła się dalej.
- Chociaż kto
wie… Może już niedługo trzeba będzie zawiesić sprawę.
Gdy ów
funkcjonariusz wypowiedział to zdanie, wszystkie głowy w pokoju odwróciły się w
jego kierunku. Nawet Will zaczął się przysłuchiwać. Crowford wyglądał na
zdumionego.
- Dlaczego
niby zawiesić, Ward? – spytał, nie widząc o co chodzi rozmówcy.
- Bo gościu
zniknął – podsumował Ward unosząc ręce – Minęło tyle tygodni od ostatniej
ofiary i cisza. Jeszcze nigdy nie było tak długiej przerwy pomiędzy zabitymi. Może
ten psychol w końcu dał sobie spokój. Nie raz tak bywało.
Ta konkluzja
wzbudziła szmer rozmów w pomieszczeniu. Crowford chciał ukrócić tą idiotyczną
uwagę, lecz co ciekawe, Will go wyręczył.
- Niemożliwe.
On nie zniknął! – Graham odezwał się zaskakująco głośnym tonem, nie odrywał
jednak wzroku od zdjęć.
Wszystkie
spojrzenia z Warda błyskawicznie przeniosły się na Grahama. Jack miał problem z
opanowaniem drżenia kącika ust. Wiedział, że jego podwładny zaraz utrze Wardowi
nosa.
- Niby skąd
ty to możesz wiedzieć, co Graham? – funkcjonariusz nie krył swej
protekcjonalności.
- Po prostu
wiem – Will sam nie był przeświadczony, dlaczego jest taki pewien swego.
Zwyczajnie wiedział, czuł w kościach, coraz lepiej rozumiał – Sam niedługo
zobaczysz. On wróci. Zamorduje kogoś w ciągu kolejnych kilku dni.
- Dlaczego
tak sądzisz? Ja ci mówię, odpuścił sobie.
- Nie
odpuścił – Will twardo stał przy swoim – Nigdy tego nie zrobi. Zbyt dobrze się
bawi przy zabijaniu. Zbyt dobrze bawi się pogrywając sobie z nami. Ma z tego
rozrywkę, nie zrezygnuje z tego. Uwielbia obserwować jak się miotamy, próbując
go znaleźć.
- To… - Ward
nie był już taki pewien swego i czuł się niezręcznie – To dlaczego zrobił sobie
taką długą przerwę? Czemu nie zaatakował przez te wszystkie tygodnie?
Will wreszcie
oderwał wzrok od blatu i przeniósł go na funkcjonariusza. Ten, pod wpływem jego
wzroku, głośno przełknął ślinę
- Ponieważ
coś zajęło jego uwagę. Znalazł inną rozrywkę, która odciągnęła go od zabijania.
Zaległa
całkowita cisza. Nikt nie odważył się odezwać, dopóki Will nie dodał.
- Ale nawet
jeśli człowiek znajdzie nowe hobby, to nie znaczy, że zrezygnuje z
poprzedniego. Będzie się interesował obiema rzeczami naraz. I właśnie dlatego
wiem, że niedługo wróci. A wtedy znów nam przybędzie roboty.
Ward już
więcej nie powiedział ani słowa. Crowford polecił mu tylko, aby przekazać
prokuratorowi, aby nie zwoływał więcej konferencji prasowych, gdyż będzie to
medialnym samobójstwem. Gdy tylko funkcjonariusz wyszedł, a wszyscy pozostali
wrócili do pracy, Jack podszedł do Willa.
- Wygłosiłeś
niezłą mowę. Założę się, że wszyscy wierzą w każde słowo, które powiedziałeś.
- Byłem
przekonujący, ponieważ sam w to wierzę. Wiem to.
- Co nie
zmienia faktu, że nic nie mamy – Crowford padł na krzesło obok Grahama – Jedzie
od nas desperacją. A ten skurwiel dalej będzie patroszył ludzi i robił z nas
kretynów.
- Na razie…
On kiedyś popełni błąd.
- Tego też
jesteś pewien? – nieprzenikniony wyraz twarzy Jacka, nie pozwalał odczytać jego
emocji czy uczuć.
- Tak – Will,
nie mając co robić z rękami, zaczął przesuwać fotografie po blacie – To
człowiek. Pewnego dnia coś przed nami odkryje. Coś, co zrozumiem, a wtedy…
będzie nasz! I nareszcie skończy się ten koszmar. Dorwiemy drania, przysięgam.
***
Clarice po
raz drugi tego dnia nałożyła sukienkę. Tym razem, należała ona całkowicie do
niej. Przebierała się w sypialni, którą dr Lecter jej udostępnił. Swoje ciuchy
niedbale rzuciła na krzesło, nie składając ich.
Przejrzała
się w dużym, stojącym lustrze. Sukienka wciąż podobała jej się tak samo, jak za
pierwszym razem. Jednak wiedziała, że mimo iż w tej kreacji i butach wyglądała
o wiele lepiej i szykowniej niż zwykle, to i tak do pełnej damy dużo jej
brakowało. To była zaledwie podstawa. Nie miała makijażu, perfum, ani
biżuterii. W towarzystwie prezentowała by się pewnie skromnie.
Nie przejęła
się tym w ogóle. Wiedziała, że nie ważne ile by pracy włożyć w jej wygląd
zewnętrzny, to nigdy nie będzie z niej prawdziwej damy wewnątrz. Mogła jak taka
wyglądać, udawać może, lecz nie być. Na to nie było szans, choć fajnie było się
jak owa dama czuć.
Poprawiła
ręką włosy. Nigdy nie miała z nimi problemu, zawsze ładnie się układały. Po
tym, wyszła z pokoju i zeszła schodami na piętro. Uważała na swój każdy krok.
Na dole od
razu poczuła jakiś smakowity zapach. Z miejsca przypomniała sobie jak bardzo
jest głodna. Szybko poszła do jadalni i stanęła w progu.
Dr Lecter
kończył właśnie nakrywać do stołu. Wszystko wyszło idealnie jak planował.
Zamierzał właśnie wrócić do kuchni, aby przynieść jedzenie, lecz wyczuł, że
Clarice właśnie pojawiła się w drzwiach. Odwrócił się w jej kierunku… spojrzał
na nią… i zamarł.
Na kilka
sekund zmienił się w posąg, jego ręce znieruchomiały w powietrzu, oddech uwiązł
mu w gardle, a oczy lekko rozszerzyły. Nie spodziewał się swojej reakcji, a
przynajmniej aż takiej jej siły. Oboje mogli usłyszeć jak doktor bierze kolejny
oddech.
- Gdybym
oglądał cię codziennie do końca świata, zapamiętałbym jak wyglądałaś dzisiaj.
Teraz to
Clarice potrzebowała głębszego oddechu. Zabrakło jej słów.
- Och,
dziękuję, znaczy…ja… Nikt nigdy nie powiedział mi czegoś tak miłego.
- Miłego, ale
i równie prawdziwego – dziewczyna ledwo zarejestrowała to, że doktor się do
niej przybliżył – Cieszę się, że jako jedyny z twojego otoczenia mogę mieć ten
cudowny widok przed oczyma. To zaszczyt.
- Czyli bez
drogiej sukienki, nie stanowię już cudownego widoku? – w tonie głosu nie było
złości, drażniła się z nim i chciała zobaczyć jak odpowie. Było to widać w uśmiechu,
który mu posłała, a on go odwzajemnił, doskonale go rozumiejąc.
- Och, zawsze
stanowisz. Jesteś piękna, to nie chwilowa uroda, która objawia się u twych
rówieśniczek. A dzisiaj tak bardzo to podkreślasz, że zaparłaś mi dech.
„I nawzajem”
– pomyślała Clarice, taksując wzrokiem jego elegancko ubraną postać – „Jakie to
niezwykłe. Niby jest 20 lat starszy ode mnie, a tak bardzo zawrócił mi w
głowie, że nie wyobrażam sobie nawet spojrzeć na innego. Albo on, albo nikt.”
- Postaram się
częściej – powiedziała już na głos, sama biorąc go za rękę. Znów nie
zaprotestował, dobry znak – Mówił ktoś Panu, że… Pana elokwencja powala na
kolana?
- Takimi
słowami nie, ale podobno ładnie dobieram słowa.
- „Ładnie” –
prychnęła – Za takie niedopowiedzenie należy się odgryźć.
- Racja –
zrobił to (choć nie za tą kwestię), zjadając grasicę owej osoby, ale oczywiście
nie mógł tego powiedzieć. Zamiast tego wykorzystał fakt, że dziewczyna wzięła
go za rękę i poprowadził ją w stronę stołu – Już prawie skończyłem naszą
kolację. Dlatego usiądź wygodnie i zaczekaj na mnie. Zaserwuje to jak potrafię
najlepiej.
Podsunął jej
krzesło, a ona skorzystała. Znów doktor zachowywał się jak wzorowy dżentelmen.
Wzorowy, ponieważ według Starling definicje tego słowa, Lecter rozumiał nieco
inaczej. Zwłaszcza w kwestii kłamstwa i zbytniej szczerości.
Kilka minut
później oboje już siedzieli przy stole, naprzeciwko siebie, a Clarice
uśmiechała się jak idiotka (w jej opinii) do swojego talerza.
- Nie wierzę
– powiedziała, chyba bardziej do siebie, zduszając śmiech – Mogłam się
domyślić! Jak mogłam na to nie wpaść?!
Dr Lecter też
się uśmiechał, ale nieco w inny sposób. Nim nie kierowało rozbawienie. Kiedy
zastanawiał się, co powinien przyrządzić w ten wyjątkowy wieczór poważnie rozważał
możliwość użycia tych „specjalnych składników”, lecz zrezygnował z tego. A to
dlatego, że ta kolacja była w jego mniemaniu na cześć Clarice i jej przemiany,
więc wybór potrawy stał się oczywisty. Tak jak on poniżał innych, zjadając ich,
tak Clarice powinna zjeść coś, co poniży jej dawne życie, które należało do
zmarłych i oficjalnie rozpocznie nowe.
Rozpocznie z
pieczoną jagnięciną na talerzu.
- Jestem aż
tak przewidywalny?
- Powiedzmy,
ale jak wspomniałam…mogłam na to wpaść, a jednak o tym nie pomyślałam. W Pana
stylu można by rzec…wręcz poetycko.
- Poetycko… ?
Coś w tym jest – chyba mu się podobało to stwierdzenie.
- Ale jedno
przewidziałam na pewno – oznajmiła, biorąc kawałek mięsa na widelec. Po
zjedzeniu go dodała – Wiedziałam, że będzie pyszne.
- Dziękuję, o
to chodziło.
Wówczas oboje
zajęli się posiłkiem i przez następne pół godziny miło konwersowali. Choć był
jeden moment, który się wyróżnił, a mianowicie w chwili, kiedy Starling
wyrzuciła z siebie impulsywnie.
- Co kurwa?
Było to
podyktowane zdziwieniem, albowiem odkryła, że ona do picia dostała sok, a
doktor popijał wino. Przypomniała mu wtedy, że jest pełnoletnia, a on na to
odparł, że uważa iż to nie odpowiednie, aby częstował ją alkoholem, skoro była
jeszcze w liceum.
- Jest Pan
dziwny, wie Pan o tym, prawda?
- Dziwny? –
Lecterowi uniósł się kącik ust, choć wydawał się zdumiony tym określeniem.
- Tak.
Częstowanie mnie alkoholem porusza Pana sumienie, ale zabieranie mnie do
kostnicy i pokazywanie mi ludzkich kości to już nie? W cholerę dziwne.
- Nawet nie
wiesz jak bardzo.
Nie wiadomo,
czy Clarice wyczuła złowrogą nutę w tym zdaniu, a jeśli tak, to czy po prostu
ją zignorowała, czy może uznała za normalne.
Reszta
kolacji minęła w przyjemnej atmosferze, a Starling od dawna nie czuła się jak
dobrze i swobodnie, pomimo niecodziennej sytuacji i stroju. To one wręcz dawały
jej odwagi.
Kiedy
jedzenie zaczęło się kończyć, oboje po cichu zaczęli się zastanawiać jak
poruszyć ważny dla nich temat. Czyli to kim chcą się dla siebie stać. Oboje
mieli odmienne koncepcje, lecz jeszcze o tym nie wiedzieli.
Clarice lekko
się speszyła, nie wiedziała jak powinna się zabrać do swojego wyznania. Ani jak
zostanie ono odebrane. Była jedynie pewna, że chce to zrobić, bez względu na
konsekwencje. Pomyślała więc, że odwlecze to w czasie i zaczeka na odpowiedni
moment. I przy okazji poruszy temat, który ją zastanawiał odkąd zwiedziła
dzisiaj cały ten dom.
- Mogę zadać
delikatne pytanie? – spytała z wahaniem.
- Oczywiście
– zgodził się od razu, nie wiedząc do czego ona zmierza.
- Rozglądałam
się po domu i … - nie widziała jak obrać to w słowa i nie urazić gospodarza -
…nigdzie nie widziałam żadnych ramek ze zdjęciami i … zastanawiałam się… ma Pan
jakąś rodzinę?
- Nie mam,
moja rodzina nie żyje – odpowiedział to z obojętnością, której się nie
spodziewała – Miałem ciotkę, ale straciłem z nią kontakt wiele lat temu. Nie
wiem nawet czy żyje.
- Och – przez
kilka chwil tylko na tyle było ją stać – I nie ma Pan… żadnego ich zdjęcia?
Nawet swojej siostry? – pamiętała, że kiedyś powiedział, że śmierć siostry to
jego najgorsze wspomnienie.
Na
wspomnienie o siostrze, oczy Lectera zaczęły bystro na nią spoglądać. Ciekawe,
że dziewczyna sama poruszyła temat, który on sam chciał dziś umówić.
- Nic się nie
zachowało, ale doskonale ją pamiętam, więc i tak nie potrzebuję pamiątek.
- A jak ona
właściwie…
- Ciekawska
dziś jesteś, Clarice – przerwał jej doktor, nie urażony, a wręcz zadowolony z
jej wścibstwa, jakby sprawiła mu tym niespodziewaną przyjemność.
- Znaleźliśmy
się w takim punkcie, że Pan doktorze wie o mnie wszystko – odrzekła zadziornie,
reakcja Lectera dodała jej odwagi – Ja natomiast wiem tyle, ile sama
zaobserwowałam. Trochę nie fair, nie? Wedle naszej zasady, quid pro quo, ja też
powinnam się dowiedzieć wszystkiego o Panu, dr Lecter.
Hannibal
musiał się uśmiechnąć, ukazując swoje drobne zęby. Wiedział, że jego
towarzyszka ma rację, tyle że ona nie wiedziała, że gdyby on teraz wyjawił jej
wszystko o sobie, to jej reakcja na te wiadomości najprawdopodobniej zmusiłaby
go, aby ją tu uwięził lub nawet zabił. A tego chciał uniknąć. Musiał więc
skakać wokół prawdy.
- I chcesz
bym zaczął tą opowieść od mojej siostry?
- Tak –
odpowiedziała bez wahania. Nie czuła wyrzutów sumienia, pewnie przez to jak on
sam traktował ją, jeśli chodzi o jej delikatne sprawy, brutalnie szczerze.
Hannibal w
tym momencie bardzo podziwiał instynkt Clarice. Tak jak on wiedział, że postać
ojca jest kluczem do serca dziewczyny, tak i ona wyczuwała, że Misza była
kluczem do jego. Naprawdę imponujące.
Dr Lecter
wstał od stołu, Starling szybko zrobiła to samo.
- Idź do
salonu Clarice. Ja pozmywam i do ciebie dołączę. Wtedy porozmawiamy…
Zostawił
temat otwarty i zaczął sprzątać ze stołu. Clarice skłoniła tylko lekko głową i
wykonała polecenie. W salonie usiadła na fotelu przy kominku i, siląc się na
cierpliwość, czekała na powrót gospodarza.
Kiedy w końcu
przyszedł, minę miał bardzo poważną, ale nie wiadomo czemu zdeterminowaną. Niby
nic to jeszcze nie znaczyło, ale Clarice poczuła ukłucie niepokoju. Choć nie
zapomniała o tym, co dziś chciała wyznać.
Dr Lecter
przez kilka sekund podziwiał światło ognia w kominku odbija się w oczach
dziewczyny, aż stanął tuż przed nią. Nie zamierzał usiąść, wolał patrzeć na nią
z góry i wiedzieć każdą jej reakcje. To było dla niego ważne.
- Opowiem ci
o mojej siostrze, jeśli chcesz. Nie wszystko, a jedynie to co powinnaś
wiedzieć. Odpowiada ci to?
- Tak –
odparła pewnie. Była rządna wiedzy o tym mężczyźnie, jakiejkolwiek.
- Była ode
mnie młodsza o kilka lat. Miała na imię… Misza.
To był
pierwszy raz od 20 lat, kiedy Hannibal komukolwiek o niej opowiadał. Niby nie
sprawiało mu to problemu, lecz nie wyzbył się dziwnego uczucia nostalgii. Jakby
opowiadał bajkę, która była rzeczywistością jedynie w jego koszmarach.
Starling
próbowała nie pokazać tego jak bardzo jest poruszona. Jeszcze nigdy nie
widziała, by Lecter mówił o kimkolwiek … z uczuciem w głosie. Słuchała z uwagą,
nie chcąc uronić ani jednego słowa.
Tak jak
Hannibal planował, opowiadając skakał wokół prawdy. Przyznał, że on i Misza
urodzili się na Litwie, ale nie powiedział, że na zamku. Opowiadał o tych
miłych, codziennych chwilach z dzieciństwa, gdy mała Misza kąpała się w
wanience w ogrodzie, na słońcu. Jak widząc, że mała lubi kolor fioletowy, jej
brat przyniósł jej wypolerowane warzywo bakłażana do kołyski. I że dziecko się
wtedy śmiało.
A potem o tym
jak przyszła wojna i musieli z rodziną uciekać z domu. Rodzina zginęła, nie
powiedział jak, ale i tak wychodziło, że on i młodsza siostra zostali sami, już
jako małe dzieci.
Na chwilę
przerwał w tym miejscu. Teraz miał najtrudniej.
- W chatce
pojawiła się grupka najemników – bardzo uważał, aby nie powiedzieć za dużo.
Szczegółów nie musiała znać – Mieli ze sobą inne dzieci, ale służyły im jako
przykrywka. Zamknęli nas wszystkich w stodole. Co jakiś czas ktoś zjawiał się z
jedzeniem, ale coraz rzadziej. Potem zabierali co jakiś czas jednego z nas.
Dzieciaki już nie wracały. I pewnego dnia przyszli po Miszę. Nic nie mogłem zrobić.
Nigdy więcej nie zobaczyłem jej żywej.
Ta wypowiedź
była zaledwie małą częścią całości, ale to wystarczyło Clarice, aby nią
wstrząsnąć. Aż strach co by było, gdyby poznała pełną wersję.
- O Boże… -
chyba pierwszy raz wzywała przy nim Boga. Aż zakryła dłonią usta. Jedno dobre,
że nie płakała.
- Nie musisz
czuć żalu, Clarice. To było dawno temu. Takie są już okrucieństwa wojny. Nie ja
jeden byłem tego ofiarą. Misza też nie…
Teraz… teraz
trzeba to powiedzieć. Kto będzie pierwszy?
- Nie mogę
nic nie czuć – dziewczyna tak mocno zacisnęła pięści, że paznokcie zaczęły
wbijać jej się w skórę – To niemożliwe. Zwłaszcza jeśli dotyczy to Pana, bo ja…
- głos jej nie wytrzymał i może to i dobrze, że nie zdążyła wyłożyć swojego
wyznania, ponieważ następne słowa Lectera brzmiały:
- Ale w
jednym się zgodzę. To niesprawiedliwe, że Misza zginęła w tak młodym wieku. Na
tym świecie powinno być dla niej miejsce. I powinno być ono zwolnione
specjalnie dla mojej siostry. I pomyślałem Clarice, że idealnym miejscem,
byłoby twoje.
Doktor nie
potrafił, jak często ostatnio zresztą, przewidzieć reakcji dziewczyny, lecz nie
potrzeba mu było nawet jednej sekundy, aby zrozumieć, że się nie udało. A
przynajmniej nie po dobroci.
Starling w
nienaturalnie szybkim tempie przeskoczyła z jednej emocji do drugiej. Smutek i
żal z miejsca zmienił się w niedowierzanie i rosnącą złość. W wyobraźni
niemalże mogła usłyszeć jak jej serce pęka na pół.
Nastąpiła
długa chwila pełnej napięcia ciszy.
- Co? –
chciała się upewnić, czy się nie przesłyszała.
- Chcę byś
ustąpiła swoje miejsce mojej siostrze.
Jakkolwiek
zwariowanie to brzmiałoby w uszach osoby trzeciej, tak Clarice potrafiła już
zrozumieć o co chodzi. Poderwała się z fotela, aby stanąć z Lecterem twarzą w
twarz.
- A co jeśli
powiem, że nie ma mowy?! – przybrała równie poważny wyraz twarzy, tyle że jej
był srogi.
- Po pierwsze,
nie podnoś głosu. Po drugie, mam swoje metody by dopiąć swego. Użyłbym ich w
swoim czasie, chyba że będziesz współpracować. Wtenczas byłoby łatwiej.
- Będę
podnosić głos, jeśli muszę słuchać takich pieprzonych bzdur! Nie będę Pana
siostrą! – po sekundzie zmieniła ton głosu na prowokujący i cichszy - A co
jeśli nie miałby Pan tego czasu? Jeśli wyszłabym stąd tu i teraz i nigdy więcej
bym do Pana nie przyszła? Gdybym Pana zostawiła?
Oczy doktora
zwęziły się groźnie. Dziewczyny to nie przeraziło, wręcz przeciwnie. Miała
teraz satysfakcje, że go rozzłościła. Lecter złapał ją za nadgarstek i uniósł
na wysokość oczu. Ściskał trochę za mocno, ale nawet nie jęknęła.
- Mów co
chcesz, Clarice. Oboje wiemy, że jest już za późno by nasze drogi się rozeszły.
Starling
zrzedła mina. Drgnęła, gdy przeszył ją nieprzyjemny dreszcz.
„ Cholera by
to! On ma rację” – pomyślała Clarice, usilnie szukając w głowie drogi
ratunkowej – „ Ma mnie jak na tacy. Nie wiem do końca do czego jest zdolny, a
przecież i tak dużo widziałam. Nie jesteśmy w stanie trzymać się od siebie z
daleka. Jeśli nic nie zrobię, on naprawdę zmieni mnie w swoją siostrę. Kurwa,
on naprawdę to zrobi! Potrafi to zrobić, nie byłby inaczej tak pewny swego. Jak
mam się przed tym obronić?!”
Dziewczyna
poczuła chęć ucieczki z tego domu. Ale nie po to, by uciec od samego doktora.
Chodziła o coś w rodzaju odwrotu, by się opanować i opracować nową taktykę. Tutaj
nie miała na to szans. Wyznanie miłości nic teraz nie zmieni.
- Przekonajmy
się o tym! Nie chcę Pana widzieć na oczy! – rzekła szybko, wyrywając się z jego
uścisku. Rzuciła w jego stronę pełne wściekłości, zranienia i wrogości
spojrzenie, po czym wybiegła w pomieszczenia.
Dr Lecter
stał spokojnie w miejscu i pozwalał, aby dźwięki napływały do jego uszu. Wpierw
szybkie kroki wbiegające na schody, trzaśnięcie drzwiami, kilka minut później
ponowny trzask i kroki po schodach tym razem w innych butach, a na koniec
ostatnie, najgłośniejsze trzaśnięcie drzwi frontowych. Clarice uciekła od
niego.
Hannibal był
rozczarowany. Chciał, aby to się inaczej potoczyło. Wolał, żeby dziewczyna z
nim współpracowała, zamiast się stawiała. Mimo tego nie był zdziwiony, cuda się
nie zdarzają, ktoś tak silny jak Clarice zawsze staje do walki. Ale bez obaw,
raz z nią wygrał i teraz także zamierzał.
Lecter ruszył
się z miejsca po dobrych 15 minutach. Skierował swe kroki do sypialni. Tam
podniósł z podłogi rzuconą niedbale na podłogę sukienkę i przybliżył do swojej
twarzy. Czuł od niej zapach Clarice. Miał wtedy złudzenie, że ona stoi tuż
obok.
Gdy pozbył
się złudzeń, rozwiesił sukienkę na oparciu krzesła. Niby nie musiał się
martwić. Wiedział, że dziewczyna wróci któregoś dnia. Może za tydzień lub dwa,
a wtedy on zrobi co trzeba. Narkotyki czy hipnoza, uwięzienie jeśli będzie
trzeba, przyniosą mu sukces. Odda Clarice Miszy i wszystko będzie na swoim
miejscu.
Tylko
dlaczego w takim razie czuł taki silny ścisk w żołądku? I tą małą ulgę…że jego
Clarice nie poddała się? Jego Clarice…
***
Następnego
dnia Lecter był w podłym nastroju. Wciąż widział przed oczami wściekłą twarz
Clarice i choć nie odczuwał z tego powodów wyrzutów sumienia, był zły że
wszystko poszło nie tak jak sobie życzył.
Dziewczyna
oczywiście nie pojawiła się w jego gabinecie. Spodziewał się tego, ale kilka
razy przyłapał się na tym, że zerka w stronę drzwi do pomieszczenia prywatnego,
gdzie Starling zwykle się chowała, gdy ten przyjmował pacjenta.
Jednakże miał
coś zaplanowanego na ten dzień i przeczuwał że to zajęcie poprawi mu humor i
oderwie od nieprzyjemnych myśli. Zawsze tak było, a dzisiejszego dnia wymyślił sobie
coś specjalnego.
W czasie, gdy
na jego kanapie w gabinecie leżał pacjent otumaniony lekami, on sam jechał
samochodem ulicami miasta, w znanym jedynie sobie kierunku. Dawno już postarał
się o odpowiedni adres, który tylko czekał aż zrobi się z niego użytek. Dni
tygodnia się zgadzały. Powinien zastać pewną osobę w konkretnym miejscu.
Na tylnym
siedzeniu samochodu leżała torba, w której były rękawiczki, chusteczki, ubranie
na zmianę, chloroform oraz… trochę narzędzi. Wziął je na wszelki wypadek, gdyby
na miejscu nie znalazł wszystkiego, co było mu potrzebne. A plan to on miał…
***
Clarice
siedziała na trawie, nogi zgięte w kolana, podkurczone pod brodą. Była na
podwórku, znajdującym się na tyłach sierocińca. Młodsze dzieciaki grały w piłkę
mimo, że nie miały żadnych bramek, a ich skład drużynowy był nie jasny.
Chodziło im tylko o zabawę. Podobnie jak tym starszym dzieciakom, które
schowane za składzikiem paliły trawkę.
Dziewczyna
nie zwracała uwagi ani na tych, ani na tamtych. Śmiech młodych prawie że nie
docierał do jej uszu, jej wzrok był wlepiony w trawę i nie oderwał się od niej
od dobrych 30 minut. Nawet chłód nie miał na nią wpływu.
Wczorajszy
dzień zaczął się tak dziwnie i trochę smutno, potem był najcudowniejszym dniem
świata, aby pod koniec był najgorszym. Niezła huśtawka emocji. Dobrze, że dziś
była niedziela.
Gdy próbowała
wczoraj zasnąć to, im bardziej chciała wyprzeć wspomnienia z pamięci, tym
łatwiej stawał jej przed oczami obraz groźnych, piwnych oczu, a w uszach
brzęczały okrutne słowa.
- Dlaczego?
Czemu on chce mi to zrobić? – mamrotała do siebie pod nosem, wiedząc, że i tak
nikt jej nie usłyszy. Równie dobrze mogłaby być tu sama, żaden dzieciak nie
zwracał na nią uwagi, bo siedziała w sporej odległości od nich.
Im dłużej
myślała i im bardziej nie mogła na nic wpaść, tym większy strach ją ogarniał,
ponieważ jej los zdawał się być przesądzony. Ile mogła wytrzymać trzymając się z
dala od Lectera? Tydzień, może dwa? A potem sama podejdzie pod gabinet,
wmawiając sobie, że tylko na niego zerknie. A on oczywiście ją zauważy i znowu
zaczną się widywać. Przecież już jak znali się zaledwie dzień nie wytrzymała i
po kilku dniach do niego przyszła. Jak mogłaby za nim nie tęsknić? Przecież
wciąż go kochała. Kochała tego okrutnego i szalonego mężczyznę, nie było się co
oszukiwać.
- Nie
rozumiem go – mamrotała dalej – Najpierw podejmuje z mną tą niby walkę i pomaga
mi, przywracając mi dawną osobowość. Zmienił mnie, dając wolność. Pokazał moją
własną głupotę, gdy próbowałam stać się kimś kim nie jestem, a teraz on chce
zrobić to samo. Zmienić mnie w kogoś innego…
Nadal nie
potrafiła sobie wyobrazić sposobu w jaki można tego dokonać, lecz pewność, że
dr Lecter byłby w stanie to zrobić nie zniknęła, a wręcz się wzmocniła. A tym
samym wzmocniła się realność nadchodzącego niebezpieczeństwa. Jeśli nie wybije
doktorowi tego pomysłu z głowy, to jej los będzie przesądzony, bez dwóch zdań.
Była zagrożona, a niczego bardziej nie chciała niż pozostać sobą teraz, gdy w
końcu w pewnym sensie odzyskała swą osobowość. Jak na ironię, dzięki niemu.
- Ale czemu
siostrę? Rozumiem, że była dla niego ważna…Nawet bardzo ważna…i to jak zginęła
jest obrzydliwe i okrutne, ale i tak minęło tyle lat…Choć czy można zapomnieć
coś takiego? Sama bym chyba nie potrafiła zapomnieć.
Czując, że
kark zaczął jej sztywnieć, uniosła głowę i spojrzała w niebo. Było zachmurzone,
zapowiadało deszcz. Żałowała, że jest dzień, że jest tyle chmur, bo brakowało
jej widoku gwiazd. Zapragnęła je zobaczyć.
- On sobie
zaprzecza, wiem to! Nie wmawiam sobie tego! Nie byłabym tak zdecydowana
wczoraj, by wyznać mu swoje uczucia, gdybym nie była pewna, że on też coś do
mnie czuje.
Nie miała
wątpliwości. Kiedy się przybliżała nie protestował. Kiedy byli blisko on też
odczuwał tą dziwną elektryczność, widziała to w jego oczach. Czuli to samo! Co
prawda gdyby nie odzyskała swojej dawnej osobowości, to pewnie nigdy by się
przed sobą nie przyznała do tych uczuć, uważając je za nieodpowiednie, ale
Lecter to co innego. Nie przejmował się takimi rzeczami, chyba że byłyby nie
uprzejmie w jego pojmowaniu. Więc czemu… wypierał to, niczym dawna ona?
Ponowna fala
tęsknoty za widokiem gwiazd zalała jej umysł, gdy poczuła mżawkę na twarzy.
Zaraz miało zacząć padać. Dzieciaki z wydeptanego boiska zaczęły uciekać do
budynku, ale ona nie.
- No właśnie
gwiazdy… Kiedy razem na nie patrzyliśmy wzięłam go za rękę i nie miał nic
przeciwko… Powiedział wtedy, że…
Oświecenie poraziło
ją niczym piorun. To był niemalże wyczuwalny fizycznie cios, aż oddech jej się
urwał, a oczy rozszerzyły momentalnie. Zerwała się na równe nogi. Krople
deszczu zaczęły na nią spadać, ale nie mogła być ich mniej świadoma niż teraz.
Zrozumiała!
Ratunek dla niej i tej sytuacji był już jasny jak słońce. Czuła się głupio,
skoro praktycznie od wczoraj dosłownie krążyła wokół rozwiązania. Obecnie już
wiedziała, musiała działać. Musi porozmawiać z dr Lecterem! Teraz! Zaraz!
Zerwała się
do biegu. Sprintem wbiegła do budynku i dotarła do swojego pokoju. Tam założyła
na siebie grubą bluzę z kapturem, aby ochronić się przed deszczem.
Tej walki nie
zamierzała przegrać. Poprzednią oddała walkowerem, ponieważ przegrana czyniła
dla niej więcej dobrego niż złego, ale teraz sytuacja była odwrotna. Porażka
oznacza dla niej koniec, dlatego stanie do walki. Właśnie dziś, gdyż wie jak
wygrać.
- Wybacz
doktorze, ale tą potyczkę przegrasz.
Rzuciła
ostatnie spojrzenie na swój leżący na stoliku nocnym różaniec. Były na nim
nanizane tygrysie oczka.
Zarzuciwszy
kaptur, wybiegła z pokoju. Przemierzając korytarze, wiele osób, wychowankowie
oraz opiekunowie posyłali jej dziwne spojrzenia, ignorowała je prąc do przodu.
W końcu wypadła na zewnątrz i w deszczu biegła do swojego celu.
Lecz nie był
to gabinet doktora. Zamierzała pobiec do jego domu, znała już drogę.
Przeczuwała jednak, że mógł on jeszcze nie skończyć pracy, ale nie mogła
zwlekać. Jak co, zaczeka na niego pod drzwiami, aż wróci. Rozmowa, którą
zamierzała przeprowadzić musiała być niczym nie zakłócona i prywatna.
Ta walka
miała zdecydować nie tylko o przetrwaniu jej osobowości, lecz także o jej… ich
wspólnym szczęściu! Dlatego musiała wygrać, ponieważ… tu nie chodziło tylko o
nią! Teraz to ona… chciała uratować Hannibala Lectera. Tak samo jak on uratował
ją.
***
Mężczyzna
siedział w swoim warsztacie i sprawdzał swój sprzęt. Jako zapalony myśliwy
uwielbiał polować na zwierzynę leśną. A gdyż dodatkowo nie miał zbyt dobrego charakteru,
prawa łowieckie i sezony polowań mało go obchodziły. Chodziło o to, aby
obojętnie kiedy i jak upolować piękne trofeum. A następnie oblać to w jakimś
barze. Jeśli zostałoby mu kasy, to może zamówiłby sobie dziwkę. To była zwykła
rutyna jego hobby.
Kiedy
sprawdzał swoją strzelbę, podczas przeładowywania broń głośno kliknęła, przez
co mężczyzna nie usłyszał za sobą dźwięku otwieranych drzwi. Czyiś kroków także
nie, bo owa osoba szła w skarpetkach, a drewniana podłoga była nowa i nie
skrzypiała.
Myśliwy ledwo
odłożył strzelbę na stół, gdy nagle czyjaś dłoń przyłożyła mu szybko mokrą
chusteczkę do twarzy. Nie zdążył nawet zrozumieć co się dzieje, a już ostry
zapach uderzył w jego nozdrza i zaczął tracić przytomność.
Dr Lecter
pozwolił bezwładnemu ciału osunąć się na ziemię. Doskonale wiedział, że
chloroform, wbrew wiedzy z kryminałów, działał jedynie krótką chwilę i jego
ofiara mogła w każdej chwili odzyskać przytomność, dlatego też nie tracił
czasu. Nie potrzebował go zresztą wiele. Był bardzo sprawny w działaniu.
Rzeczywiście,
niedługo później mężczyzna zaczął wracać do siebie. Potrzebował chwili by
przypomnieć sobie co się stało, ale nic z tego nie rozumiał. Spróbował wstać,
lecz nie mógł. Ktoś zdjął ze ściany jego deskę, na której wisiały narzędzia i …
go do niej przywiązał. I to tak ciasno, że nie miał szans się ruszyć. Chciał
spróbować się przetoczyć, ale coś stało na drodze. Spojrzał w górę…
- A… ty kurwa
kto?! – krzyknął na cały głos – Co ty wyprawiasz?! Czego chcesz?!
Nie poznał
go, w sumie nic dziwnego. Widział go dosłownie jakieś 5 lat temu, gdy opatrywał
mu ranę w szpitalu. Już wtedy podpadł Lecterowi i był przyszłą potencjalną
ofiarą. Wtedy w głowie doktora dopiero rodził się pomysł, aby zacząć zabijać
bardziej jawnie i stworzyć prasowego seryjnego mordercę.
- Chcę by Pan
był grzeczniejszy. Spędzimy ze sobą pewien czas.
Lecter był
już pewien, że dobrze unieruchomił ofiarę. Był rozciągnięty płasko, wzdłuż
deski. Przywiązane był jedynie jego nadgarstki i nogi, dzięki czemu ważne
części były odsłonięte.
Rozejrzał się
wokół. Myśliwy miał w swoim warsztacie sprzęt do obróbki drewna i różne
utensylia do polowania. Wyłapał wzrokiem wszystko czego potrzebował, jego
własne narzędzia nie były mu potrzebne. Tu było wszystko.
- Słuchaj
gościu… - ofiara na podłodze zaczęła rozumieć w jak złym jest położeniu i
zaczął się pocić ze strachu - …nie mam za dużo kasy, ale na pewno coś znajdę…
tylko mnie wypuść, a się dogadamy.
- Mam więcej
pieniędzy niż ty byś zarobił przez całe życie – doktor znalazł dwie strzały do
łuku, wziął je i wrócił do ofiary.
- Więc czego
do diabła chcesz?!
Lecter nie
odpowiedział. W ogóle zamierzał już ignorować wszystko co miało wyjść z ust
tego faceta. Przyklęknął przy mężczyźnie, ze strzałami w dłoni. Zastanawiał
się, gdzie powinien zacząć.
- Hej! Hej,
co ty zamierzasz zrobić? Odpieprz się ode mnie pojebie!!!
Hannibal
zdawał się nie słyszeć. Był skupiony na swoim dziele. Odkąd nabył
średniowieczną rycinę pod tytułem „Ranny Człowiek”, która wisiała w jego
gabinecie, marzył o tym, aby coś takiego zrobić na żywo. Stworzyć makabryczne
dzieło sztuki, o to mu chodziło. Zwlekał z tym od dawna, bo w tym planie nie
było miejsca na zabranie czegoś do jedzenia. Ale teraz…
Krzyki
mężczyzny stały się niezrozumiałe, kiedy Lecter uniósł rękę i gwałtownie, z
wielką siłą, wbił strzały w lewe udo mężczyzny..
Wrzaski
przybrały na sile i zmieniły formę. Krew, przez gwałtowność ruchu, trysnęła na
Lectera. Ten nie przejął się ani nią, ani bólem ofiary.
- Ty
skurwysynu… - wycharczał myśliwy, pomiędzy jękami bólu. Nie był w stanie dodać
nic więcej.
Dr Lecter nie
był sadystą w pełnym tego słowa znaczeniu. Długotrwały ból ofiary go nie
kręcił. Tu chodziło o sam akt zabicia w sposób, jaki sobie wybrał. Mógł być i
szybki i długotrwały. Bez znaczenia, byleby go satysfakcjonował. A najczęściej
nie obywało się bez brania pamiątki w postaci organu, który można by
przyrządzić…lecz nie dziś. Dziś samo dzieło miało wystarczyć.
Hannibal
nieśpiesznie poszedł szukać następnych narzędzi. Jedynym dźwiękiem w
pomieszczeniu było głośne sapanie cierpiącego rannego. Tym razem wybrał dwa
noże, do obróbki zdobyczy. Wrócił i wbił je w drugie udo, tym razem wolniej,
ale z równą siłą. Krew nie trysnęła na niego, polała się jedynie wolno
strumieniem. Rozległ się kolejny mrożący krew w żyłach krzyk. Nikt go jednak
nie mógł usłyszeć.
I tak to
właśnie wyglądało. Raz za razem, dr Lecter odchodził na chwilę od przywiązanej
do deski na podłodze ofiary i szukał w warsztacie odpowiednich narzędzi. Te
przerwy jedynie dodawały grozy tej sytuacji. Następnie wracał do mężczyzny i
wbijał coś w jakąś część jego ciała, zgodnie z wytycznymi ryciny, którą bez
problemu wyświetlał w pamięci. Kilka wbić w uda, po jednym na każdą łydkę i
stopę…i coraz wyżej i wyżej.
Z każdym
kolejnym cięciem, ofiara wydawała coraz cichsze wrzaski. Tracił siły i kontakt
z rzeczywistością. Kiedy jego oprawca wbił trzy sztylety, jeden dłuższy i dwa
krótsze w jego lewy bok, nawet nie zaskamlał. Lecz pełny zgon nastąpił dopiero po
wbiciu siekiery w głowę.
Mimo, że
ofiara była martwa, Lecter nie zaprzestał pracy. Obraz wciąż nie był skończony.
Narzędzia były na razie wbite w nogi, tors i głowę. Na koniec zostawił sobie
ręce.
Skończywszy,
odsunął się od ciała na kilka kroków, aby podziwiać swoje dzieło. Ocenił, że
wyszło idealnie. Niemalże identyczna replika posiadanej przez niego ryciny.
Ofiara była dosłownie poszarpana na strzępy, pocięta i pokłuta, a w jego ciele
tkwiło mnóstwo narzędzi. A całość dopełniało tło w postaci ogromnej kałuży
krwi.
Uśmiech
pojawił się po raz pierwszy od wczorajszego wieczoru. Był bardzo zadowolony.
Wszystko wyszło tak, jak chciał. Nikt nie będzie miał wątpliwości, że mordercą
jest Rozpruwacz, kiedy odnajdą ciało.
Na koniec
ocenił siebie. Oczywiście nie uchronił się od krwi. Jego cała koszula,
rękawiczki, buty oraz trochę twarz były ubrudzone we krwi. Tego nie dało się
uniknąć.
Warsztat
znajdował się na skraju lasu, niedaleko domu, czy raczej meliny swojej ofiary.
Lecter, bez obawy mógł wyjść na zewnątrz oblepiony czyjąś krwią, nikogo nie
było w pobliżu. Samochód zostawił bardzo blisko, tam miał swoją torbę.
Wytarł twarz
chusteczkami i zmienił ubranie. Zakrwawione ubrania, rękawiczki i zużyte
chusteczki zwinął do siatki i schował z powrotem do tej torby. Potem to
wszystko spali w piecu.
***
Kiedy wracał
do gabinetu rozpadało się. Zastał swojego pacjenta nadal pogrążonego we śnie.
Łagodnie go wybudził, upewnił się iż ten sądzi, że terapia trwała przez cały
ten czas i odprawił go. Narkotyk już prawie przestał działać w jego organizmie,
więc nie było obawy, że sobie coś zrobi po drodze.
Wracając do
domu, ulewa trochę się uspokoiła. Obecnie był to już lekki deszczyk.
Zajeżdżając
pod swój dom, zamierzał od razu po wejściu pozbyć się zakrwawionych rzeczy z
torby, która leżała na tylnym siedzeniu. Lecz kiedy wysiadł z auta zaznał
takiego szoku, że aż znieruchomiał.
Pod jego
drzwiami, pod daszkiem, siedziała Clarice. Jej obecność tu, po wczorajszym
zajściu, była ostatnią rzeczą jakiej się spodziewał, a przynajmniej nie tak
szybko. Zdecydowanie zbyt szybko…
W tej sytuacji nie mógł wyjąć torby,
dziewczyna nie mogła jej zobaczyć. Zostawił ją więc na tylnym siedzeniu i,
zaintrygowany, ruszył w stronę domu.
Gdy był już
blisko, Starling go spostrzegła. Wstała z ziemi.
- Dzień
dobry, doktorze.
Była mniej
przemoczona niż można się było spodziewać. Najwidoczniej siedziała tu dość
długo, skoro zdążyła nieco wyschnąć. Lecz to co przykuło uwagę Lectera, był jej
wzrok. To nie było spojrzenie nastolatki, które zwykł widzieć, a raczej nowe
dla niego, spojrzenie kobiety poważnej i zdecydowanej na wszystko.
- Witaj
Clarice – dyskretnie zerknął na bok. W sąsiednim domu poruszyła się firanka.
Sąsiedzi musieli zwrócić uwagę, że od dłuższego czasu pod jego drzwiami siedzi
jakaś dziewczyna. Dobre w tym to, że przez deszcz pewnie mało kto wychodził z
domu, a podglądając przez okno nie można był przyjrzeć się Clarice zbyt
dokładnie – Nie chcę zabrzmieć nieuprzejmie, ale… co tu robisz? – powód jej
obecności nadal był zagadką.
- Przyszłam
porozmawiać, a właściwie… Mam coś ważnego do powiedzenia.
To nic nie
wyjaśniało, a wręcz nasuwało kolejne pytania. Ciekawość rosła i rosła.
- Wejdźmy
więc do środka – wspiął się po schodkach i włożył klucz do zamka – Jak długo tu
czekasz? Widać, że zmokłaś. Mogłaś przyjść do gabinetu.
Tak naprawdę
w głębi ducha czuł ulgę, że jednak tam nie przyszła. Zastałaby tylko naćpanego
przez niego pacjenta.
- Nie
chciałam tam rozmawiać. Tu jest lepsze miejsce. A ten deszcz to nic. Już prawie
wyschłam – rzekła lekceważąco.
Drzwi
otworzyły się i oboje weszli do środka. Dr Lecter poprowadził ją do salonu.
Jeśli mieli rozmawiać to tu było najlepsze miejsce. Wskazał jej miejsce
siedzące, ale odmówiła kręcąc głową.
Doktora nie
zdziwił jej dystans. Biorąc pod uwagę co się wydarzyło wczoraj, pewnie wciąż
była na niego zła, co było jedną z przewidywanych konsekwencji jego działań,
lecz nie przeszkodą.
Teraz Clarice
stanęła od Lectera w jak największej odległości, na drugim końcu pomieszczenia,
przy drzwiach, jakby chciała sobie zapewnić drogę ucieczki w razie
niepowodzenia. On stał po drugiej stronie, przy kominku i bacznie ją
obserwował.
- Tak więc…
słucham, Clarice.
Starling
wzięła głęboki wdech, a potem jeszcze jeden. Przez ten cholernie długi czas,
jaki na niego czekała ułożyła sobie przynajmniej z 5 przemówień, ale żadne nie
wydawało jej się przekonujące. Postanowiła więc przedstawić wszystko od
początku.
- Dobrze, ale
proszę o jedno. Niech mi Pan nie przerywa i wysłucha do końca – zastrzegła
groźnie – Tylko ja będę mówić.
Taka
impertynencja… Choć w jej wieku to nic niezwykłego.
- Masz moje
słowo – odparł ze szczerością – Wysłucham cię do końca.
- Ok –
kolejny wdech, jakby szykowała się do starcia…w sumie to rzeczywiście tak było.
Jej kontratak, tyle że opóźniony – Jedno ustalmy na początku. Nie chcę stać się
pańską siostrą!
Przytaknął
głową na znak zrozumienia. Nie reagował już gniewem. Mógł ją zmienić także bez
jej zgody, a dla niego to bez różnicy. No może poza tym, że miałby więcej
brudnej roboty.
- I sądzę, że
nawet nie powinnam.
Uniósł brew,
lecz nic nie odpowiedział, zgodnie z obietnicą.
- Na początku
naszej znajomości, jak Pan wie, bałam się – żeby było łatwiej, patrzyła się w
okno – Bałam się, że mogę Panu zaszkodzić moją obecnością. Wiem już dlaczego.
Ponieważ zwracałam uwagę jedynie na to co nas różni. Nic dziwnego, bo to się szczególnie
rzuca w oczy. Dzieli nas 20 lat. Pan jest lekarzem, a ja licealistką. Pan jest
bogaty, a ja biedna i mieszkam w domu dziecka. Mogę jeszcze dużo wymieniać jak
np. kwestie towarzyskie, umysłowe, ale o to teraz nie chodzi.
Machnęła ręką
i kontynuowała po krótkiej pauzie.
- Z czasem,
gdy zaczęliśmy rozmawiać o mnie i łamać moją wiarę…złapałam się na tym, że te
różnice przestały mnie obchodzić. Nie zwracałam już na nie uwagi, wydawały się
nieistotne. Właśnie dzięki tej postawie uświadomiła sobie coś ważnego…Wrócę do
tego. Chodzi o to, że popełniłam błąd. Przez cały czas zwracałam uwagę jedynie
na to co nas dzieli i dopiero dziś zaczęłam myśleć o tym co nas łączy! O
naszych podobieństwach! Których może jest więcej niż się nam wydaje. I Pan o
tym wiedział, prawda?
Nie
zareagował, ale było widać, że jej słucha.
- Tamtego
wieczoru w gabinecie powiedział Pan, że „niektóre z naszych gwiazd są takie
same”. O to Panu chodziło. Że istnieją rzeczy wspólne dla nas obojga. Jednakże
jestem pewna, że nie zastanawiał się Pan głębiej nad tym, ponieważ gdyby tak
było, nie pomyślałby Pan o możliwości zrobienia ze mnie swej siostry. To musiał
być prosty przebłysk prawdy.
Nadal nie
było reakcji. Clarice oderwała się od okna i zaczęła patrzeć mu w twarz. Co
ciekawe, dodało jej to odwagi.
- Niektóre z
naszych gwiazd są takie same – powiedziała to z naciskiem – Miał Pan rację. I
może jest ich więcej niż można się spodziewać. Dopiero dzisiaj to zrozumiałam.
To co nas oboje łączy przede wszystkim… to zmarli. Nie tylko ja pozwałam by
duchy rządziły moim życiem. Pan też to robi! Misza jest dla Pana tym, czym mój
ojciec był dla mnie!
Jedyną zmianę
można było ujrzeć w jego oczach. Poza tym, nic nie było po nim widać. Równie
dobrze mógł nie usłyszeć.
- Nie tylko
ja pozwalałam aby ktoś, kogo straciłam, kierował moim życiem. Pan robi to
właśnie w tej chwili. To nas łączy! Oboje straciliśmy kogoś ważnego w okrutny
sposób i oboje się z tym nie pogodziliśmy. Pozwoliliśmy by oni żyli naszym
życiem. Ale wierzę, że łączy nas także to, iż jesteśmy w stanie pomóc temu
drugiemu. Pan sam mi to powiedział. Że nie muszę żyć życiem mojego ojca. Że on
by tego nie chciał. Misza także nie chce, wiem to. Sam Pan powiedział, że tata
może żyć we mnie. A skoro twierdzi Pan, że jest we mnie miejsce dla mojego
ojca, to czemu w Panu nie ma miejsca dla Miszy? Niech ona żyje w Panu…
Lecter nie
pokazał tego, ale był zadowolony. Czy to z postawy Clarice, czy z jej inwencji…nie
wiadomo. Wyraźnie się też zaniepokoił, że uczeń przerasta mistrza.
Tymczasem ona
mówiła dalej.
- Pewnie
gdyby mi Pan nie pomógł… nie wskazał właściwej drogi… uwolnił prawdziwą mnie,
to prawdopodobnie dziś wmawiałabym sobie, że jest Pan kimś na kształt mojego
ojca. Czyli zrobiłabym to samo, co Pan teraz. Szukała zmarłych w osobach dla
nas ważnych. Ale całe szczęście obecnie tata już mną nie kieruję i mogę
przyznać się do własnych uczuć. Bez żadnych wątpliwości.
Spojrzała mu
prosto w oczy i pomimo odległości, Lecter wiedział już co ona chciała
powiedzieć, jeszcze zanim otworzyła usta.
- Hannibalu
Lecterze… Kocham cię.
Naprawdę
łączyło ich więcej niż można by sądzić. Sam doktor, mimo iż miał 38 lat, to
przez całe swoje życie, jedynie raz wyznał komuś miłość. Dobre dwadzieścia lat
temu, gdy był w dokładnie tym samym wieku co Clarice dzisiaj. A jej nawet wtedy
jeszcze nie było na świecie…
- Zakochałam
się w Panu i chcę być z Panem, doktorze – powiedziała odważnie, choć jej
policzki lekko poczerwieniały. Nie odwróciła jednak wzroku – Dlatego proszę…
Przecież musi Pan już to rozumieć. Oboje popełniliśmy ten sam błąd. I oboje
wytknęliśmy go temu drugiemu, więc… och no… nie musi Pan ze mnie rezygnować.
Misza powinna żyć w Panu.
„Nie muszę
rezygnować z Clarice?” pomyślał Lecter i wówczas gdzieś w zakamarkach jego
pałacu pamięci usłyszał brzęk kajdan. Nie uświadamiał sobie do tej pory, że w
nich był. Zrozumiałe już czemu używał tej metafory wobec dziewczyny… gdyż sam w
nich był. Ale już nie…
- Nie musi
Pan podejmować decyzji już w tej chwili…
Starling
straciła trochę pewności siebie, a to dlatego iż Lecter nie reagował. Żadnej
mimiki, ani gestu, nic. Stał jak posąg, nic nie mogła z niego wyczytać. Nie
wiedziała czy jej słowa coś dały.
Niepewnie
zrobiła krok w tył, nie wiedząc czy jest tu wciąż mile widziana, albo czy może
doktor powinien zostać sam i przemyśleć co powiedziała.
Hannibal
zareagował natychmiast.
- Clarice! –
zawołał, aby ją powstrzymać.
Dziewczyna
zatrzymała się gwałtownie i patrzyła, jak Lecter zaczyna szybko, niczym
drapieżnik kroczyć w jej stronę. Nawet oczy mu lśniły. Przez sekundę czuła lęk,
wyglądało to tak jakby chciał jej coś zrobić. Lecz zniknął on w chwili, kiedy
doktor chwycił jej twarz i pocałował ją z taką siłą, że aż ścięło ją z nóg.
Tak! Uczucie
triumfu, zwycięstwa rozeszło się po jej ciele z siłą fali uderzeniowej. Wygrała
tą walkę i nie mogła otrzymać wspanialszej nagrody. Czuła ją całą sobą, z każdą
mijającą sekundą podczas których ten mężczyzna miażdżył jej usta.
To co sobie
kiedyś wyobrażała nie mogło się równać z przyjemnością, którą czuła teraz. Jej
pozbawione doświadczenia fantazje nie były nawet w połowie tak wspaniałe jak
rzeczywistość. Wiedziała tu już, zarzucając Lecterowi ręce na szyję i próbując
mu odpowiedzieć z równą pasją, choć szło jej nieporadnie. Cóż… to był jej
pierwszy raz, miała prawo.
Doktor nie
mógł się nasycić. Teraz, gdy wreszcie nic go nie powstrzymywało, kiedy wreszcie
miał ją w swoich ramionach, rozpalił się w nim głód. Możliwe że podsycony
faktem, że nie tak dawno temu zamordował. Ledwie ponad godzinę temu… A w
dodatku wyczuwał jej niedoświadczenie.
Odsunął się w
końcu od niej po długiej, naprawdę długiej chwili. Clarice brakowało tchu. Jej
pierwszy pocałunek ją oszołomił. Kiedy otworzyła oczy napotkała jego wzrok. Nie
widziała już świecących czerwonych punkcików, o nie. Całe tęczówki iskrzyły się
na czerwono. A w tym panującym półmroku, który tu panował przez zachmurzenie na
zewnątrz, tylko się to uwydatniało.
- Mogę… Mogę
uznać to za tak? – wyszeptała, wzmacniając uścisk, aby się odsunął się ani
odrobiny dalej. Chciała zostać właśnie tak, jak najbliżej, w ciasnym objęciu.
- Tak – jego
głos brzmiał o wiele wyraźniej – Masz rację Clarice. Koniec z tym dystansem.
Już nigdy więcej. Żadne z nas naprawdę nigdy go nie chciało.
- Tak, tak
zgadza się – chciała wspiąć się, aby pocałować go jeszcze raz, ale zdecydowanie
pokręcił głową. Fuknęła rozczarowana – Co znowu?
- Clarice
musisz coś wiedzieć… - przed oczami stanęły mu dzisiejsze obrazy. Pocięte
różnymi narzędziami ciało, ofiara krzycząca z bólu, ogromna kałuża krwi służąca
za tło – Nie znacz mojej natury. Nie wiesz o mnie wszystkiego. A gdybyś się
dowiedziała… uciekłabyś. Ale jeśli teraz staniesz się moja… to nawet wówczas
nie dam ci odejść. Nie będzie odwrotu, rozumiesz? Nie pozwolę ci mnie opuścić,
nigdy. Będziesz na mnie skazana. Zniesiesz tą konsekwencję?
To za daleko
zaszło. Teraz gdy sama go uwolniła i nie był niczym ograniczony mógł mówić
takie rzeczy.
- Czy ją
zniosę? – spytała z niedowierzaniem – Ja jej pragnę!
Po krótkiej
chwili wahania, ujęła jego dłoń, która ściskała jej przedramię i poprowadziła
ją niżej. Dr Lecter z niedowierzaniem patrzył jak ta nastolatka kładzie jego
dłoń na jej piersi.
-
Powiedziałam już…Nie musi Pan z tego rezygnować. Więcej nie będę powtarzać.
- Naprawdę
śmiała się zrobiłaś, Clarice – zaczął się pochylać, aby spełnić jej prośbę –
Moja odważna dziewczynka…
Ponownie
złączył ich wargi ku uciesze dziewczyny. Nie zabrał ręki, wręcz przeciwnie.
Lekko ścisnął jej pierś na co ona jęknęła mu w usta. To było takie dziwne, nowe
uczucie.
Ledwo był
świadoma tego, że zaczęli się przemieszczać. Lecter prowadził ich ku schodom na
piętro, jednocześnie nie pozwalając by odsunęli się od siebie na milimetr.
Starling, wiedząc co zaraz miało się wydarzyć, poczuła lekkie zdenerwowanie,
ale na pewno nie wahanie. Chciała tego. To by było jak ukoronowanie jej
zwycięstwa. Ich wolności.
Gdy ponownie
pocałunek został przerwany, dziewczyna po otwarciu oczu zobaczyła, że już byli
w jego sypialni. O Boże, to się dzieje naprawdę? A jeszcze niedawno…
- Już nie ma
odwrotu Clarice…najdroższa – mówił też za siebie.
- Tak, tak,
nie ma. I dobrze, nie chcę nigdzie wracać – chcąc też coś zrobić, sama
pociągnęła go za poły marynarki na łóżko za sobą.
Wylądował na
niej, ale nie całym ciężarem. Na wpół leżąc, na wpół siedząc dziewczyna pomogła
mu, kiedy zaczął ściągać z niej odzież. Najpierw bluzę, a potem koszulkę pod
spodem. On znajdował w tym dodatkowo więcej zalet, gdyż zawsze nienawidził tych
tanich, używanych rzeczy, które nosiła, a teraz gdy je z niej zrywał odczuwał
satysfakcje.
- Ja…ja też
chcę – wyrzuciła, gdy jej górne ubrania wylądowały na podłodze, pozostawiając
jedynie stanik.
- Jak sobie
życzysz - rozłożył ręce, dając jej
swobodę działania.
Clarice
zagryzła wargę z irytacji, kiedy ręce, które wyciągnęła w jego stronę lekko
zadrżały. Starała się to opanować z całych sił, gdy zsunęła jego marynarkę i
rozwiązała krawat. Powróciło jednak podczas pozbywania się ostatniej warstwy.
Po kolei odpinając każdy guzik palce same drżały.
- Denerwujesz
się, choć jeszcze przed chwilą byłaś taka śmiała – nie wyśmiewał jej, z
zadowoleniem obserwował jej każdy ruch.
- Nic nie
poradzę – rzekła w chwili, gdy odpięła ostatni guzik i zaczęła rozsuwać poły
koszuli, odsłaniając tors.
Do tej pory
nowe były tylko doznania, a teraz doszedł też widok. Kolejne ubranie poszło na
podłogę, a ona sunęła dłońmi w górę po klatce piersiowej aż do szyi. Spojrzała
w górę, na jego twarz, która nadal wydawał się niewzruszona, oczywiście poza
wzrokiem. Clarice pomyślała, że zwrot „oczy są zwierciadłem duszy” pasują do
niego jak ulał.
Posłała mu
proszące spojrzenie i od razu zrozumiał. Zniżył się, aby ponownie ją pocałować.
Nie miała dość jego ust, kiedy nareszcie poznała to uczucie. Lecter nie chciał
myśleć jaka by była jej reakcja, gdyby wiedziała, co on nimi kiedyś robił. Np…
rozerwał zębami czyjąś twarz…
Przerwali
pocałunek, odsuwając się zaledwie na milimetry, a Clarice poczuła jego dłonie
na swoich plecach. Zmierzały ku zapięciu biustonosza. Pozwoliła mu go zdjąć,
choć kiedy w końcu to zrobił, wahała się czy spojrzeć mu w twarz. Czekała na
jakieś objawy wstydu, ale nic nie nadchodziło, wciąż jedynie nerwy…
Delikatne
popchnięcie i dziewczyna już leżała na plecach, Hannibal miał już jej pełen
widok przed oczyma. Pochylił się niżej.
- Nie złość
się na siebie. Trudno się nie stresować podczas pierwszego razu.
- Skąd Pan… -
urwała, zrozumiawszy bezsens tego pytania.
- A jest coś
czego bym o tobie nie wiedział? – wyszeptał tuż przy jej uchu i nie czekając na
odpowiedź zaczął sunąć ustami wzdłuż jej szyi – Wszystkim się zajmę.
- Nie chcę
leżeć jak kłoda – westchnęła, a po chwili drgnęła czując jak ten rozpina jej
spodnie.
- Wiem –
ścignął, przy jej współpracy, jej spodnie – Ale pierwszy raz najczęściej nigdy
nie jest przyjemny. Na szybko nie czuje się nic, poza bólem. Chyba że… - ku
zaskoczeniu Clarice, doktor zmienił pozycje tak, że leżeli na boku, a on
przywarł do jej pleców, obejmując w pasie - …odpowiednio cię przygotuję.
Jego głos był
taki czysty, że dziewczyna się na sekundę zmartwiła, czy to co się dzieje w
ogóle na niego działa. Był za spokojny, w przeciwieństwie do niej. Może te
zmiany w jego spojrzeniu jej się przewidziały… A jednak nie. Teraz, gdy leżeli
na łyżeczki, mogła wyczuć jego erekcje. Odetchnęła z ulgą by po chwili znów
zadrżeć, kiedy jedna ręka Lectera wsunęła się pod nią, aby ponownie zamknąć się
na jej piersi, a druga wsunąć pod materiał ostatniego ubrania, jaki na niej
pozostał, czyli pod dolną bieliznę. Nie wytrzymała, jęknęła.
- Bez
przygotowania możesz nawet nie dojść – wciąż mówił jej ucha, jak gdyby nic –
Ale spokojnie…choćbym miał cię torturować godzinami, na pewno doprowadzę cię na
szczyt.
Z każdą
kolejną minutą Clarice coraz mocniej odczuwała sens słowa „tortury”. Podczas,
gdy jedna dłoń pieściła pierś, co jakiś czas drażniąc sutek, palce drugiej raz
po raz wchodziło i wychodziły z jej wnętrza. Na początku tylko jeden palec, a
po jakimś czasie dwa. Im dłużej to trwało tym to uczucie „dziwności” stawało
się „przyjemne”. I to coraz bardziej, aż za bardzo…
Nie ułatwiaj
jej fakt, że w pokoju było słychać jedynie ją. Jej oddech był strasznie głośny,
nie wspominając, że już nie kontrolowała jęków. Spojrzała w górę i napotkała
jego wzrok. Też ciężej oddychał, ale ciszej niż ona. Cholera, czy jego
samokontrola ma jakieś granice?
- Jak długo
ach… jeszcze? – wydyszała tuż przy jego ustach. Druga pierś zaczynała dziwnie
ciążyć, jakby tez chcąc uwagi. A on dalej wyjmował palce i
wkładał…wyjmował…wkładał… – Kiedy będę gotowa? Ja och… chcę już… być gotowa…
- Wszystko w
swoim czasie. Ale może rzeczywiście coś zmienimy – zaprzestał na moment tortur
i położył ją na plecy. Jakby czytając jej w myślach, przytknął usta do drugiej,
wcześniej ignorowanej piersi i zaczął ssać sutek. Ten w odpowiedzi od razu
stwardniał.
- Aaa… –
Clarice naprawdę chciała jakoś odpowiedzieć, coś zrobić, ale coraz trudniej
było jej myśleć. A zaraz miało być jeszcze gorzej…
Dr Lecter jednym ruchem pozbawił ją ostatniej części
odzienia i zaczął się niebezpiecznie przybliżać tam gdzie jeszcze przed chwilą
było.
- Chwila… -
wyrzuciła, obserwując co się dzieje – Chyba nie… moment… - nie wiedziała, że
tak można.
Wreszcie jego
usta dotknęły jej kobiecości, na co dziewczyna krzyknęła, zaskoczona. Zamiast
palców wewnątrz czuła teraz jego język, inne uczucie, lecz bardziej intensywne…
że też było to możliwe. Wygięła się z łuk, a dłonie zacisnęły na prześcieradle.
- Ach…Nie… -
jedyne słowa jakie była w stanie wypowiedzieć w tej chwili.
Coś zmienimy,
dobre sobie. Zmiana rodzaju tortur, tylko tyle. Ale nawet ona podświadomie
wiedziała, że coś się zmienia. Napięcie w jej ciele wzrastało bardzo małymi
kroczkami. Wydawało się, że była coraz wyżej i wyżej, a do szczytu wciąż
daleko.
-
Proszę…Błagam, już nie mogę… - wytrzymała naprawdę tak długo jak mogła.
- Czego nie
możesz? – odsunął się, reagując na jej błagania i spojrzał na nią w góry –
Powiedz mi, Clarice.
- Nie mogę
dłużej…Proszę, chcę…Pana w sobie…
- Imię,
Clarice. Wyjęcz moje imię - drażnił się
z nią już nie czynami, a słowami.
-
Proszę…Ha…Hannibal…
Mógł
wytrzymać jeszcze dłużej, znęcać się nad nią bardziej, lecz on też miał granice
wytrzymałości. Ta dziewczyna atakowała każdy jego zmysł. Słyszał jej
podwyższony głos, tak silnie starający się wyraźnie wypowiedzieć jego imię.
Przed oczami miał jej widok, nagiej, drżącej i załzawionej, proszącej o niego.
Po palcami czuł jej skórę. W nozdrzach miał jej zapach, a w ustach smak. Nie
wspominając o własnym problemie w spodniach.
Dość
powstrzymywania. Chciał jej tu i teraz.
Ulga i
oczekiwanie wybuchły w dziewczynie, kiedy Hannibal zaczął pozbywać się swoich
spodni. Teraz…to ona miała niezły widok.
Ulokował się
między jej nogami.
- Gotowa,
Clarice?
- Tak!
- Jesteś
całkiem śliczna, gdy tak mnie pragniesz.
Zanim jeszcze
dotarły do niej te słowa, Lecter, nie tracąc więcej czasu, wszedł w nią, jednym
sprawnym ruchem. Przygotowanie się opłaciło, ponieważ bolało jedynie przez
chwilę, prawie w ogóle. Jej krzyk stłumiony został kolejnym pocałunkiem.
Clarice ze szczęścia, objęła go z całej siły, jakby bojąc się że zniknie, że to
okaże się jedynie snem.
Poruszał się
w niej powoli z początku. Tym razem całowali się z otwartymi oczami, chłonąc
widok tego drugiego. Szybko wolny rytm przestał wystarczać i Lecter
przyśpieszył, wchodząc w nią coraz mocniej i szybciej. Po jakimś czasie Clarice
zaczęła naturalnie odpowiadać na jego ruchy, poruszając biodrami.
W dziewczynie
nie pozostało już ani trochę z wątpliwości, czy działa na doktora. Już nie
tylko w oczach było to widać. Jego oddech był przyśpieszony jak jej własny, a w
ich silnym uścisku mogła wyczuć to przyśpieszone bicie serca, także identyczne
jak u niej. On też jej chce… A ona wciąż była daleko od upragnionego szczytu.
Lecter zabierał ją tam małymi kroczkami, coraz wyżej i wyżej…
Lecter czuł
coraz bardziej, że traci kontrolę, co mu nigdy wcześniej nie zdarzało. Nie mógł
oderwać wzroku od szyi Clarice i od rodzących się pragnień. Chciał to
powstrzymać. Tyle czasu przygotowywał dziewczynę po to właśnie, aby nie
odczuwała bólu, a teraz sam chciał… Wiedział, że widać to w jego oczach.
Odwrócił wzrok, aby nie zobaczyła potwora, ale jej reakcja usunęła wszystkie
hamulce.
-
Dok…Hanni…bal…Ach! – jęknęła, gdy kolejny raz trafił ją w nowo odkryty czuły
punkt – Rób…co chcesz… Cokolwiek mi…ach…zrobisz, będę…szczęśliwa…Kocham cię!
Lecter od
razu, po usłyszeniu drugi raz wyznania, obnażył swoje małe zęby. Clarice nawet
nie zdążyła tego zauważyć. Zrozumiała dopiero, kiedy poczuła ból. Hannibal
ugryzł ją w ramię, u podnóża szyi.
Krzyknęła z
bólu i zaskoczenia, ale co dziwne to było to, czego potrzebowała. Skończyły się
małe kroczki, dziewczyna poszybowała w górę, wołając jego imię.
- Hannibal! –
doszła, drżąc pod nim, z całej siły przyciskając do siebie.
- Clarice –
wysyczał tuż przy jej uchu, gdy w końcu oderwał się od jej szyi i mógł samemu
pozwolić sobie na spełnienie. Wystarczyły jeszcze dwa silne ruchy, a doszedł w
niej, biorąc z niej przykład i mocno zaciskając dłonie na jej ciele.
Dziewczyna
dosłownie padła wycieńczona. Hannibal wyszedł z niej i z czułością pogładził ją
po policzku, obserwując jak odpływa w sen. Nie mógł jej winić. Podejrzewał, że
Clarice biegła tu całą drogę, jak to miała w zwyczaju, potem czekała na jego
powrót, a gdy zaczęli uprawiać seks przygotowywał ją dość długo, a na koniec
pierwszy orgazm. Nie wspominając o tym, że od wczoraj miała dużo stresu, nic
dziwnego że była wykończona.
Lecter ułożył
się przy jej boku i objął ramieniem. Przez sekundę przyglądał się śladowi po
ugryzieniu, które zostawił. Nie było krwi, ale czerwony ślad. Inni rzekli by,
ze zrobił to dość mocno, ale on by się nie zgodził. Potrafił mocniej. Potrafił
zębami rozerwać skórę…ale nie o to tu chodziło. Clarice nie chciał skrzywdzić.
- Sama to
powiedziałaś, Clarice – rzekł cichutko doktor, mimo że on nie mogła go słyszeć,
spokojnie spała w jego ramionach – Powiedziałaś, że nie muszę z ciebie
rezygnować. Obyś zaakceptowała konsekwencje, bo nie ważne czego dowiesz się o
mnie w przyszłości…ja nie pozwolę ci już odejść. Nigdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz