środa, 20 grudnia 2017

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 6



Głowa Clarice była wygodnie ułożona na uparciu fotela. Miała przymknięte powieki, ale nie spała. Była całkowicie zrelaksowana. Z pełnym wyciszeniem i spokojem wsłuchiwała się w każdą nutę utworu, który dr Lecter wygrywał płynnie na swoim fortepianie.
Kiedy muzyka ustała, Starling uniosła głowę. Miała rozmarzone w oczy.
- Jeszcze coś – poprosiła po raz któryś.
- Kolejny raz? – spytała Lecter, odwracając głowę w jej kierunku. Nie był zniecierpliwiony, wręcz przeciwnie. Czerpał przyjemność z tego, że ktoś chciał słuchać jego gry.
- Tak, chcę coś jeszcze. Proszę.
- Naprawdę podoba ci się? Moja gra? – zapytał, unosząc brew – Gdy kiedyś puściłem ci coś z magnetofonu, zaczęłaś ziewać. Ku mojemu rozczarowaniu.
- Po pierwsze, byłam wtedy zmęczona. Po drugie, to coś zupełnie innego, kiedy to Pan gra. Nie mam tego dosyć. To jest piękne… Nikt tego Panu nie mówił? – wydawała się niedowierzać.
- Nigdy nie gram przy kimś, Clarice. Jesteś pierwszą osobą, dla której gram.
- Och – dziewczyna odruchowo się wyprostowała, a na jej usta wyszedł uradowany uśmiech, którego nie umiała powstrzymać – Jestem zaszczycona.
- Raczej to ja jestem zaszczycony – z powrotem zwrócił wzrok ku klawiaturze – Co by tu teraz… Mieliśmy już Bacha, Debussy, a nawet Henryka VIII… - doktor wpadł na drobny pomysł – Może… teraz zechcesz posłuchać czegoś mojego autorstwa?
- Komponuje Pan? – Clarice tylko przez moment była zaskoczona, szybko to opanowała. Już przyzwyczajała się do myśli, że mężczyzna przed nią potrafił wszystko.
- Czasami – przyznał – Więc chciałabyś?
- Co za pytanie? No jasne! – szybko i z niecierpliwością powróciła do poprzedniej, wygodnej pozycji i czekała.
Dr Lecter nieśpiesznie ułożył dłonie na klawiaturze, aby po chwili zacząć grać. To była ta sama muzyka, którą stworzył, kiedy wyświetlał sobie przed oczyma obraz biegnącej Starling, lecz tego jej nie powiedział.
Rzeczywiście, ta melodia była inna. Clarice zastanawiała się, czy jej opinia nie jest stronnicza, gdyż ten utwór podobał jej się najbardziej, jak na razie. Znów zamknęła oczy. Wtedy lepiej potrafiła się wsłuchać.
- A jak to ci się podoba? – pytanie padło z ust doktora dokładnie w chwili, gdy zabrzmiała ostatnia nuta.
- Nie mam słów – wyznała, nieco rozmarzonym tonem – Idealne… Teraz ja mam pytanie – szybko poderwała głowę – Zastanawiałam się na początku… ten szósty palec nie utrudnia Panu gry?
Dr Lecter zaśmiał się cicho, ale nie skrytykował tej bezpośredniości.
- Nie, nigdy. Już się przyzwyczaiłem. Pewnie bez niego miałbym trudności.
- Wątpię.
Zaśmiali się cicho, mimo że z punktu widzenia osoby trzeciej, nie padła żadna zabawna kwestia.
- Niestety, ale jeśli nie przestanę teraz grać, skończymy wieczorem z pustymi żołądkami – powiedział Hannibal, zerkając na zegarek na nadgarstku. Wstał od fortepianu - Pójdę, zacząć gotować.
- Mam w czymś pomóc? – Clarice automatycznie wstała z fotela, w ślad za gospodarzem.
- Nie ma potrzeby – powstrzymał ją ruchem dłoni – Sam się wszystkim zajmę. Tak wolę, wybacz. Przygotuję wszystko, a ty w tym czasie czuj się jak u siebie w domu. Rozgość się i rób co zechcesz.
To powiedziawszy, opuścił pomieszczenie, zostawiając dziewczynę samą. Clarice zdusiła westchnięcie rozczarowania po czym, zaczęła rozglądać się po pokoju. Kiedy obok był doktor jakoś nie mogła poświęcić wystrojowi odpowiedniej uwagi.
Jedno było pewne. Uczucie, które zawsze ją przeszywało na początku, odwiedzając  gabinet Lectera oraz ten dom poprzednim razem, już zniknęło. Cała niezręczność i lęk, że można coś bezcennego zabrudzić lub zniszczyć, odeszły precz. Za to przyszła czysta ciekawość wobec każdego antyku, obrazu i książki, jaką można było znaleźć wśród zbiorów doktora.
Clarice właśnie teraz odruchowo zaczęła przyglądać się zbiorom na regale. Był on co najmniej pięciokrotnie większy niż ten w prywatnym gabinecie, a tam jedyne rodzaje książek, jakie można było znaleźć to były książki naukowe z dziedziny psychiatrii. Pewnie jakieś przydatne do pracy. A tutaj każda długa półka miała coś innego. Było dużo dzieł wielkich myślicieli, takich jak właśnie Marek Aureliusz, Platon, Kant, Kartezjusz, Hume, Monteskiusz, czy Machiavelli. A to jedynie te, które udało jej się zapamiętać.
Później były kolejne naukowe pozycje. Głównie z nauk ścisłych, fizyki i chemii. Następnie przechodziło na humanistyczne i historyczne. Półkę niżej można było znaleźć normalne, fikcyjne powieści, ale większość tytułów nic Starling nie mówiły.
Dziewczynę najbardziej zaskoczyła ostatnia półka. Było tam mnóstwo książek kulinarnych. Clarice nie wiedziała, czemu doktor ma ich aż tak dużo. Zajrzała do jednej, ale szybko ją odłożyła, kiedy okazało się, że nie potrafiła nawet wymówić nazw przedstawionych tam dań.
- To już wykracza poza hobby – powiedziała sama do siebie – Powiedziałabym, że raczej to poziom ekspercki.
Zaczęła się obawiać, czy będzie w ogóle wiedziała w jaki sposób je się to, co przygotuje doktor, skoro prawdopodobnie potrafił zrobić najbardziej wyszukane potrawy.
Ale po co się martwić na zapas, skoro jedna rzecz jest pewna? Na pewno nie będzie musiała próbować udawać przed nim, że jej smakuje.
Sama teraz zerknęła na swój zegarek. Czas tak szybko im minął, że to aż niepojęte. A wydawało się, że jeszcze chwilę temu wrócili z miasta. Od razu przyszli tutaj. Dziewczyna prawie zapomniała jak to było kiedyś, gdy normalnie rozmawiali. Bo w końcu od dłuższego czasu, podczas spotkań to głównie ona mówiła, o sobie. I mimo, że dziś znów do tego wrócili, zwykłej konwersacji, to Clarice czuła, że nie jest już tak jak dawniej. Było znacznie lepiej.
Może to dlatego, że ona czuła się teraz kompletnie inna? Zmieniła się, wiedziała to, lecz nie mogła bardziej cieszyć się z tego powodu. Gdyby ta zmiana nie zaszła, pewnie nie miałaby odwagi przyznać nawet przed sobą, że kocha dr Lectera. Stara Clarice uważała by to za niewłaściwe, nie chciałaby nic zmieniać. Nowa natomiast chciała zadbać o własne szczęście. I nie chciała być nigdzie indziej niż tutaj.

***

- Prokurator pyta nas co robimy? Co mamy mu odpowiedzieć? Że jesteśmy w dupie?!
Will Graham przetarł czoło, starając się ignorować rozmowy toczące się wokół niego. Musiał się skupić. Skupić do jasnej cholery…
- Nic mu nie powiemy, ponieważ nie mamy nic nowego – Crowford próbował spławić swojego rozmówcę – Gość nie zostawia żadnych śladów.
- A ta najnowsza analiza? Wysłaliście próbki z miejsc zbrodni do laboratorium kolejny raz, prawda? Nic nie znaleziono?
- Nic, a nic. Tak jak za pierwszą i drugą analizą.
- Widać, że jesteśmy zdesperowani, aby znaleźć cokolwiek.
Agent specjalny Graham już wiedział, że nie skoncentruje się póki Crowford nie skończy gadać z tym porucznikiem, czy kimś tam. Powiódł wzrokiem po ciemnym pomieszczeniu, w oczekiwaniu na zakończenie rozmowy.
W tym pokoju spędzał ostatnio więcej czasu niż we własnym domu. To był tzw. dom Rozpruwacza. Mieli tu wszystko co zgromadzili na temat tej sprawy. Zdecydowana większość to były dane ofiar, protokoły z sekcji zwłok, fotografie oraz mnóstwo siedzących i popijających kawę funkcjonariuszy, którzy tak jak on nie mogli na nic wpaść. O samym Rozpruwaczu nie wiedzieli nic. Nie znali jego wieku, motywów, ani nawet płci nie byli pewni.
Will z powrotem przeniósł wzrok na blat stołu, przy którym siedział. Były tam rozłożone dziesiątki zdjęć tych kilku znanych ofiar Rozpruwacza, z różnych kadrów i różnych zbliżeń. To nie był przyjemny widok. Graham bardzo chciał odwrócić wzrok, ale nie mógł. Uważał, że jeśli to zrobi, na stole pewnego dnia pojawi się jeszcze więcej fotografii. Jeszcze obrzydliwszych i bardziej wstrząsających.
Graham zdecydował, że po pracy musi się czegoś napić. Nie zniesie tego na trzeźwo. Nie chciał, aby przerażenie wywołane tymi zdjęciami, wzięło nad nim górę.
A tymczasem rozmowa toczyła się dalej.
- Chociaż kto wie… Może już niedługo trzeba będzie zawiesić sprawę.
Gdy ów funkcjonariusz wypowiedział to zdanie, wszystkie głowy w pokoju odwróciły się w jego kierunku. Nawet Will zaczął się przysłuchiwać. Crowford wyglądał na zdumionego.
- Dlaczego niby zawiesić, Ward? – spytał, nie widząc o co chodzi rozmówcy.
- Bo gościu zniknął – podsumował Ward unosząc ręce – Minęło tyle tygodni od ostatniej ofiary i cisza. Jeszcze nigdy nie było tak długiej przerwy pomiędzy zabitymi. Może ten psychol w końcu dał sobie spokój. Nie raz tak bywało.
Ta konkluzja wzbudziła szmer rozmów w pomieszczeniu. Crowford chciał ukrócić tą idiotyczną uwagę, lecz co ciekawe, Will go wyręczył.
- Niemożliwe. On nie zniknął! – Graham odezwał się zaskakująco głośnym tonem, nie odrywał jednak wzroku od zdjęć.
Wszystkie spojrzenia z Warda błyskawicznie przeniosły się na Grahama. Jack miał problem z opanowaniem drżenia kącika ust. Wiedział, że jego podwładny zaraz utrze Wardowi nosa.
- Niby skąd ty to możesz wiedzieć, co Graham? – funkcjonariusz nie krył swej protekcjonalności.
- Po prostu wiem – Will sam nie był przeświadczony, dlaczego jest taki pewien swego. Zwyczajnie wiedział, czuł w kościach, coraz lepiej rozumiał – Sam niedługo zobaczysz. On wróci. Zamorduje kogoś w ciągu kolejnych kilku dni.
- Dlaczego tak sądzisz? Ja ci mówię, odpuścił sobie.
- Nie odpuścił – Will twardo stał przy swoim – Nigdy tego nie zrobi. Zbyt dobrze się bawi przy zabijaniu. Zbyt dobrze bawi się pogrywając sobie z nami. Ma z tego rozrywkę, nie zrezygnuje z tego. Uwielbia obserwować jak się miotamy, próbując go znaleźć.
- To… - Ward nie był już taki pewien swego i czuł się niezręcznie – To dlaczego zrobił sobie taką długą przerwę? Czemu nie zaatakował przez te wszystkie tygodnie?
Will wreszcie oderwał wzrok od blatu i przeniósł go na funkcjonariusza. Ten, pod wpływem jego wzroku, głośno przełknął ślinę
- Ponieważ coś zajęło jego uwagę. Znalazł inną rozrywkę, która odciągnęła go od zabijania.
Zaległa całkowita cisza. Nikt nie odważył się odezwać, dopóki Will nie dodał.
- Ale nawet jeśli człowiek znajdzie nowe hobby, to nie znaczy, że zrezygnuje z poprzedniego. Będzie się interesował obiema rzeczami naraz. I właśnie dlatego wiem, że niedługo wróci. A wtedy znów nam przybędzie roboty.
Ward już więcej nie powiedział ani słowa. Crowford polecił mu tylko, aby przekazać prokuratorowi, aby nie zwoływał więcej konferencji prasowych, gdyż będzie to medialnym samobójstwem. Gdy tylko funkcjonariusz wyszedł, a wszyscy pozostali wrócili do pracy, Jack podszedł do Willa.
- Wygłosiłeś niezłą mowę. Założę się, że wszyscy wierzą w każde słowo, które powiedziałeś.
- Byłem przekonujący, ponieważ sam w to wierzę. Wiem to.
- Co nie zmienia faktu, że nic nie mamy – Crowford padł na krzesło obok Grahama – Jedzie od nas desperacją. A ten skurwiel dalej będzie patroszył ludzi i robił z nas kretynów.
- Na razie… On kiedyś popełni błąd.
- Tego też jesteś pewien? – nieprzenikniony wyraz twarzy Jacka, nie pozwalał odczytać jego emocji czy uczuć.
- Tak – Will, nie mając co robić z rękami, zaczął przesuwać fotografie po blacie – To człowiek. Pewnego dnia coś przed nami odkryje. Coś, co zrozumiem, a wtedy… będzie nasz! I nareszcie skończy się ten koszmar. Dorwiemy drania, przysięgam.

***

Clarice po raz drugi tego dnia nałożyła sukienkę. Tym razem, należała ona całkowicie do niej. Przebierała się w sypialni, którą dr Lecter jej udostępnił. Swoje ciuchy niedbale rzuciła na krzesło, nie składając ich.
Przejrzała się w dużym, stojącym lustrze. Sukienka wciąż podobała jej się tak samo, jak za pierwszym razem. Jednak wiedziała, że mimo iż w tej kreacji i butach wyglądała o wiele lepiej i szykowniej niż zwykle, to i tak do pełnej damy dużo jej brakowało. To była zaledwie podstawa. Nie miała makijażu, perfum, ani biżuterii. W towarzystwie prezentowała by się pewnie skromnie.
Nie przejęła się tym w ogóle. Wiedziała, że nie ważne ile by pracy włożyć w jej wygląd zewnętrzny, to nigdy nie będzie z niej prawdziwej damy wewnątrz. Mogła jak taka wyglądać, udawać może, lecz nie być. Na to nie było szans, choć fajnie było się jak owa dama czuć.
Poprawiła ręką włosy. Nigdy nie miała z nimi problemu, zawsze ładnie się układały. Po tym, wyszła z pokoju i zeszła schodami na piętro. Uważała na swój każdy krok.
Na dole od razu poczuła jakiś smakowity zapach. Z miejsca przypomniała sobie jak bardzo jest głodna. Szybko poszła do jadalni i stanęła w progu.
Dr Lecter kończył właśnie nakrywać do stołu. Wszystko wyszło idealnie jak planował. Zamierzał właśnie wrócić do kuchni, aby przynieść jedzenie, lecz wyczuł, że Clarice właśnie pojawiła się w drzwiach. Odwrócił się w jej kierunku… spojrzał na nią… i zamarł.
Na kilka sekund zmienił się w posąg, jego ręce znieruchomiały w powietrzu, oddech uwiązł mu w gardle, a oczy lekko rozszerzyły. Nie spodziewał się swojej reakcji, a przynajmniej aż takiej jej siły. Oboje mogli usłyszeć jak doktor bierze kolejny oddech.
- Gdybym oglądał cię codziennie do końca świata, zapamiętałbym jak wyglądałaś dzisiaj.
Teraz to Clarice potrzebowała głębszego oddechu. Zabrakło jej słów.
- Och, dziękuję, znaczy…ja… Nikt nigdy nie powiedział mi czegoś tak miłego.
- Miłego, ale i równie prawdziwego – dziewczyna ledwo zarejestrowała to, że doktor się do niej przybliżył – Cieszę się, że jako jedyny z twojego otoczenia mogę mieć ten cudowny widok przed oczyma. To zaszczyt.
- Czyli bez drogiej sukienki, nie stanowię już cudownego widoku? – w tonie głosu nie było złości, drażniła się z nim i chciała zobaczyć jak odpowie. Było to widać w uśmiechu, który mu posłała, a on go odwzajemnił, doskonale go rozumiejąc.
- Och, zawsze stanowisz. Jesteś piękna, to nie chwilowa uroda, która objawia się u twych rówieśniczek. A dzisiaj tak bardzo to podkreślasz, że zaparłaś mi dech.
„I nawzajem” – pomyślała Clarice, taksując wzrokiem jego elegancko ubraną postać – „Jakie to niezwykłe. Niby jest 20 lat starszy ode mnie, a tak bardzo zawrócił mi w głowie, że nie wyobrażam sobie nawet spojrzeć na innego. Albo on, albo nikt.”
- Postaram się częściej – powiedziała już na głos, sama biorąc go za rękę. Znów nie zaprotestował, dobry znak – Mówił ktoś Panu, że… Pana elokwencja powala na kolana?
- Takimi słowami nie, ale podobno ładnie dobieram słowa.
- „Ładnie” – prychnęła – Za takie niedopowiedzenie należy się odgryźć.
- Racja – zrobił to (choć nie za tą kwestię), zjadając grasicę owej osoby, ale oczywiście nie mógł tego powiedzieć. Zamiast tego wykorzystał fakt, że dziewczyna wzięła go za rękę i poprowadził ją w stronę stołu – Już prawie skończyłem naszą kolację. Dlatego usiądź wygodnie i zaczekaj na mnie. Zaserwuje to jak potrafię najlepiej.
Podsunął jej krzesło, a ona skorzystała. Znów doktor zachowywał się jak wzorowy dżentelmen. Wzorowy, ponieważ według Starling definicje tego słowa, Lecter rozumiał nieco inaczej. Zwłaszcza w kwestii kłamstwa i zbytniej szczerości.
Kilka minut później oboje już siedzieli przy stole, naprzeciwko siebie, a Clarice uśmiechała się jak idiotka (w jej opinii) do swojego talerza.
- Nie wierzę – powiedziała, chyba bardziej do siebie, zduszając śmiech – Mogłam się domyślić! Jak mogłam na to nie wpaść?!
Dr Lecter też się uśmiechał, ale nieco w inny sposób. Nim nie kierowało rozbawienie. Kiedy zastanawiał się, co powinien przyrządzić w ten wyjątkowy wieczór poważnie rozważał możliwość użycia tych „specjalnych składników”, lecz zrezygnował z tego. A to dlatego, że ta kolacja była w jego mniemaniu na cześć Clarice i jej przemiany, więc wybór potrawy stał się oczywisty. Tak jak on poniżał innych, zjadając ich, tak Clarice powinna zjeść coś, co poniży jej dawne życie, które należało do zmarłych i oficjalnie rozpocznie nowe.
Rozpocznie z pieczoną jagnięciną na talerzu.
- Jestem aż tak przewidywalny?
- Powiedzmy, ale jak wspomniałam…mogłam na to wpaść, a jednak o tym nie pomyślałam. W Pana stylu można by rzec…wręcz poetycko.
- Poetycko… ? Coś w tym jest – chyba mu się podobało to stwierdzenie.
- Ale jedno przewidziałam na pewno – oznajmiła, biorąc kawałek mięsa na widelec. Po zjedzeniu go dodała – Wiedziałam, że będzie pyszne.
- Dziękuję, o to chodziło.
Wówczas oboje zajęli się posiłkiem i przez następne pół godziny miło konwersowali. Choć był jeden moment, który się wyróżnił, a mianowicie w chwili, kiedy Starling wyrzuciła z siebie impulsywnie.
- Co kurwa?
Było to podyktowane zdziwieniem, albowiem odkryła, że ona do picia dostała sok, a doktor popijał wino. Przypomniała mu wtedy, że jest pełnoletnia, a on na to odparł, że uważa iż to nie odpowiednie, aby częstował ją alkoholem, skoro była jeszcze w liceum.
- Jest Pan dziwny, wie Pan o tym, prawda?
- Dziwny? – Lecterowi uniósł się kącik ust, choć wydawał się zdumiony tym określeniem.
- Tak. Częstowanie mnie alkoholem porusza Pana sumienie, ale zabieranie mnie do kostnicy i pokazywanie mi ludzkich kości to już nie? W cholerę dziwne.
- Nawet nie wiesz jak bardzo.
Nie wiadomo, czy Clarice wyczuła złowrogą nutę w tym zdaniu, a jeśli tak, to czy po prostu ją zignorowała, czy może uznała za normalne.
Reszta kolacji minęła w przyjemnej atmosferze, a Starling od dawna nie czuła się jak dobrze i swobodnie, pomimo niecodziennej sytuacji i stroju. To one wręcz dawały jej odwagi.
Kiedy jedzenie zaczęło się kończyć, oboje po cichu zaczęli się zastanawiać jak poruszyć ważny dla nich temat. Czyli to kim chcą się dla siebie stać. Oboje mieli odmienne koncepcje, lecz jeszcze o tym nie wiedzieli.
Clarice lekko się speszyła, nie wiedziała jak powinna się zabrać do swojego wyznania. Ani jak zostanie ono odebrane. Była jedynie pewna, że chce to zrobić, bez względu na konsekwencje. Pomyślała więc, że odwlecze to w czasie i zaczeka na odpowiedni moment. I przy okazji poruszy temat, który ją zastanawiał odkąd zwiedziła dzisiaj cały ten dom.
- Mogę zadać delikatne pytanie? – spytała z wahaniem.
- Oczywiście – zgodził się od razu, nie wiedząc do czego ona zmierza.
- Rozglądałam się po domu i … - nie widziała jak obrać to w słowa i nie urazić gospodarza - …nigdzie nie widziałam żadnych ramek ze zdjęciami i … zastanawiałam się… ma Pan jakąś rodzinę?
- Nie mam, moja rodzina nie żyje – odpowiedział to z obojętnością, której się nie spodziewała – Miałem ciotkę, ale straciłem z nią kontakt wiele lat temu. Nie wiem nawet czy żyje.
- Och – przez kilka chwil tylko na tyle było ją stać – I nie ma Pan… żadnego ich zdjęcia? Nawet swojej siostry? – pamiętała, że kiedyś powiedział, że śmierć siostry to jego najgorsze wspomnienie.
Na wspomnienie o siostrze, oczy Lectera zaczęły bystro na nią spoglądać. Ciekawe, że dziewczyna sama poruszyła temat, który on sam chciał dziś umówić.
- Nic się nie zachowało, ale doskonale ją pamiętam, więc i tak nie potrzebuję pamiątek.
- A jak ona właściwie…
- Ciekawska dziś jesteś, Clarice – przerwał jej doktor, nie urażony, a wręcz zadowolony z jej wścibstwa, jakby sprawiła mu tym niespodziewaną przyjemność.
- Znaleźliśmy się w takim punkcie, że Pan doktorze wie o mnie wszystko – odrzekła zadziornie, reakcja Lectera dodała jej odwagi – Ja natomiast wiem tyle, ile sama zaobserwowałam. Trochę nie fair, nie? Wedle naszej zasady, quid pro quo, ja też powinnam się dowiedzieć wszystkiego o Panu, dr Lecter.
Hannibal musiał się uśmiechnąć, ukazując swoje drobne zęby. Wiedział, że jego towarzyszka ma rację, tyle że ona nie wiedziała, że gdyby on teraz wyjawił jej wszystko o sobie, to jej reakcja na te wiadomości najprawdopodobniej zmusiłaby go, aby ją tu uwięził lub nawet zabił. A tego chciał uniknąć. Musiał więc skakać wokół prawdy.
- I chcesz bym zaczął tą opowieść od mojej siostry?
- Tak – odpowiedziała bez wahania. Nie czuła wyrzutów sumienia, pewnie przez to jak on sam traktował ją, jeśli chodzi o jej delikatne sprawy, brutalnie szczerze.
Hannibal w tym momencie bardzo podziwiał instynkt Clarice. Tak jak on wiedział, że postać ojca jest kluczem do serca dziewczyny, tak i ona wyczuwała, że Misza była kluczem do jego. Naprawdę imponujące.
Dr Lecter wstał od stołu, Starling szybko zrobiła to samo.
- Idź do salonu Clarice. Ja pozmywam i do ciebie dołączę. Wtedy porozmawiamy…
Zostawił temat otwarty i zaczął sprzątać ze stołu. Clarice skłoniła tylko lekko głową i wykonała polecenie. W salonie usiadła na fotelu przy kominku i, siląc się na cierpliwość, czekała na powrót gospodarza.
Kiedy w końcu przyszedł, minę miał bardzo poważną, ale nie wiadomo czemu zdeterminowaną. Niby nic to jeszcze nie znaczyło, ale Clarice poczuła ukłucie niepokoju. Choć nie zapomniała o tym, co dziś chciała wyznać.
Dr Lecter przez kilka sekund podziwiał światło ognia w kominku odbija się w oczach dziewczyny, aż stanął tuż przed nią. Nie zamierzał usiąść, wolał patrzeć na nią z góry i wiedzieć każdą jej reakcje. To było dla niego ważne.
- Opowiem ci o mojej siostrze, jeśli chcesz. Nie wszystko, a jedynie to co powinnaś wiedzieć. Odpowiada ci to?
- Tak – odparła pewnie. Była rządna wiedzy o tym mężczyźnie, jakiejkolwiek.
- Była ode mnie młodsza o kilka lat. Miała na imię… Misza.
To był pierwszy raz od 20 lat, kiedy Hannibal komukolwiek o niej opowiadał. Niby nie sprawiało mu to problemu, lecz nie wyzbył się dziwnego uczucia nostalgii. Jakby opowiadał bajkę, która była rzeczywistością jedynie w jego koszmarach.
Starling próbowała nie pokazać tego jak bardzo jest poruszona. Jeszcze nigdy nie widziała, by Lecter mówił o kimkolwiek … z uczuciem w głosie. Słuchała z uwagą, nie chcąc uronić ani jednego słowa.
Tak jak Hannibal planował, opowiadając skakał wokół prawdy. Przyznał, że on i Misza urodzili się na Litwie, ale nie powiedział, że na zamku. Opowiadał o tych miłych, codziennych chwilach z dzieciństwa, gdy mała Misza kąpała się w wanience w ogrodzie, na słońcu. Jak widząc, że mała lubi kolor fioletowy, jej brat przyniósł jej wypolerowane warzywo bakłażana do kołyski. I że dziecko się wtedy śmiało.
A potem o tym jak przyszła wojna i musieli z rodziną uciekać z domu. Rodzina zginęła, nie powiedział jak, ale i tak wychodziło, że on i młodsza siostra zostali sami, już jako małe dzieci.
Na chwilę przerwał w tym miejscu. Teraz miał najtrudniej.
- W chatce pojawiła się grupka najemników – bardzo uważał, aby nie powiedzieć za dużo. Szczegółów nie musiała znać – Mieli ze sobą inne dzieci, ale służyły im jako przykrywka. Zamknęli nas wszystkich w stodole. Co jakiś czas ktoś zjawiał się z jedzeniem, ale coraz rzadziej. Potem zabierali co jakiś czas jednego z nas. Dzieciaki już nie wracały. I pewnego dnia przyszli po Miszę. Nic nie mogłem zrobić. Nigdy więcej nie zobaczyłem jej żywej.
Ta wypowiedź była zaledwie małą częścią całości, ale to wystarczyło Clarice, aby nią wstrząsnąć. Aż strach co by było, gdyby poznała pełną wersję.
- O Boże… - chyba pierwszy raz wzywała przy nim Boga. Aż zakryła dłonią usta. Jedno dobre, że nie płakała.
- Nie musisz czuć żalu, Clarice. To było dawno temu. Takie są już okrucieństwa wojny. Nie ja jeden byłem tego ofiarą. Misza też nie…
Teraz… teraz trzeba to powiedzieć. Kto będzie pierwszy?
- Nie mogę nic nie czuć – dziewczyna tak mocno zacisnęła pięści, że paznokcie zaczęły wbijać jej się w skórę – To niemożliwe. Zwłaszcza jeśli dotyczy to Pana, bo ja… - głos jej nie wytrzymał i może to i dobrze, że nie zdążyła wyłożyć swojego wyznania, ponieważ następne słowa Lectera brzmiały:
- Ale w jednym się zgodzę. To niesprawiedliwe, że Misza zginęła w tak młodym wieku. Na tym świecie powinno być dla niej miejsce. I powinno być ono zwolnione specjalnie dla mojej siostry. I pomyślałem Clarice, że idealnym miejscem, byłoby twoje.
Doktor nie potrafił, jak często ostatnio zresztą, przewidzieć reakcji dziewczyny, lecz nie potrzeba mu było nawet jednej sekundy, aby zrozumieć, że się nie udało. A przynajmniej nie po dobroci.
Starling w nienaturalnie szybkim tempie przeskoczyła z jednej emocji do drugiej. Smutek i żal z miejsca zmienił się w niedowierzanie i rosnącą złość. W wyobraźni niemalże mogła usłyszeć jak jej serce pęka na pół.
Nastąpiła długa chwila pełnej napięcia ciszy.
- Co? – chciała się upewnić, czy się nie przesłyszała.
- Chcę byś ustąpiła swoje miejsce mojej siostrze.
Jakkolwiek zwariowanie to brzmiałoby w uszach osoby trzeciej, tak Clarice potrafiła już zrozumieć o co chodzi. Poderwała się z fotela, aby stanąć z Lecterem twarzą w twarz.
- A co jeśli powiem, że nie ma mowy?! – przybrała równie poważny wyraz twarzy, tyle że jej był srogi.
- Po pierwsze, nie podnoś głosu. Po drugie, mam swoje metody by dopiąć swego. Użyłbym ich w swoim czasie, chyba że będziesz współpracować. Wtenczas byłoby łatwiej.
- Będę podnosić głos, jeśli muszę słuchać takich pieprzonych bzdur! Nie będę Pana siostrą! – po sekundzie zmieniła ton głosu na prowokujący i cichszy - A co jeśli nie miałby Pan tego czasu? Jeśli wyszłabym stąd tu i teraz i nigdy więcej bym do Pana nie przyszła? Gdybym Pana zostawiła?
Oczy doktora zwęziły się groźnie. Dziewczyny to nie przeraziło, wręcz przeciwnie. Miała teraz satysfakcje, że go rozzłościła. Lecter złapał ją za nadgarstek i uniósł na wysokość oczu. Ściskał trochę za mocno, ale nawet nie jęknęła.
- Mów co chcesz, Clarice. Oboje wiemy, że jest już za późno by nasze drogi się rozeszły.
Starling zrzedła mina. Drgnęła, gdy przeszył ją nieprzyjemny dreszcz.
„ Cholera by to! On ma rację” – pomyślała Clarice, usilnie szukając w głowie drogi ratunkowej – „ Ma mnie jak na tacy. Nie wiem do końca do czego jest zdolny, a przecież i tak dużo widziałam. Nie jesteśmy w stanie trzymać się od siebie z daleka. Jeśli nic nie zrobię, on naprawdę zmieni mnie w swoją siostrę. Kurwa, on naprawdę to zrobi! Potrafi to zrobić, nie byłby inaczej tak pewny swego. Jak mam się przed tym obronić?!”
Dziewczyna poczuła chęć ucieczki z tego domu. Ale nie po to, by uciec od samego doktora. Chodziła o coś w rodzaju odwrotu, by się opanować i opracować nową taktykę. Tutaj nie miała na to szans. Wyznanie miłości nic teraz nie zmieni.
- Przekonajmy się o tym! Nie chcę Pana widzieć na oczy! – rzekła szybko, wyrywając się z jego uścisku. Rzuciła w jego stronę pełne wściekłości, zranienia i wrogości spojrzenie, po czym wybiegła w pomieszczenia.
Dr Lecter stał spokojnie w miejscu i pozwalał, aby dźwięki napływały do jego uszu. Wpierw szybkie kroki wbiegające na schody, trzaśnięcie drzwiami, kilka minut później ponowny trzask i kroki po schodach tym razem w innych butach, a na koniec ostatnie, najgłośniejsze trzaśnięcie drzwi frontowych. Clarice uciekła od niego.
Hannibal był rozczarowany. Chciał, aby to się inaczej potoczyło. Wolał, żeby dziewczyna z nim współpracowała, zamiast się stawiała. Mimo tego nie był zdziwiony, cuda się nie zdarzają, ktoś tak silny jak Clarice zawsze staje do walki. Ale bez obaw, raz z nią wygrał i teraz także zamierzał.
Lecter ruszył się z miejsca po dobrych 15 minutach. Skierował swe kroki do sypialni. Tam podniósł z podłogi rzuconą niedbale na podłogę sukienkę i przybliżył do swojej twarzy. Czuł od niej zapach Clarice. Miał wtedy złudzenie, że ona stoi tuż obok.
Gdy pozbył się złudzeń, rozwiesił sukienkę na oparciu krzesła. Niby nie musiał się martwić. Wiedział, że dziewczyna wróci któregoś dnia. Może za tydzień lub dwa, a wtedy on zrobi co trzeba. Narkotyki czy hipnoza, uwięzienie jeśli będzie trzeba, przyniosą mu sukces. Odda Clarice Miszy i wszystko będzie na swoim miejscu.
Tylko dlaczego w takim razie czuł taki silny ścisk w żołądku? I tą małą ulgę…że jego Clarice nie poddała się? Jego Clarice

***

Następnego dnia Lecter był w podłym nastroju. Wciąż widział przed oczami wściekłą twarz Clarice i choć nie odczuwał z tego powodów wyrzutów sumienia, był zły że wszystko poszło nie tak jak sobie życzył.
Dziewczyna oczywiście nie pojawiła się w jego gabinecie. Spodziewał się tego, ale kilka razy przyłapał się na tym, że zerka w stronę drzwi do pomieszczenia prywatnego, gdzie Starling zwykle się chowała, gdy ten przyjmował pacjenta.
Jednakże miał coś zaplanowanego na ten dzień i przeczuwał że to zajęcie poprawi mu humor i oderwie od nieprzyjemnych myśli. Zawsze tak było, a dzisiejszego dnia wymyślił sobie coś specjalnego.
W czasie, gdy na jego kanapie w gabinecie leżał pacjent otumaniony lekami, on sam jechał samochodem ulicami miasta, w znanym jedynie sobie kierunku. Dawno już postarał się o odpowiedni adres, który tylko czekał aż zrobi się z niego użytek. Dni tygodnia się zgadzały. Powinien zastać pewną osobę w konkretnym miejscu.
Na tylnym siedzeniu samochodu leżała torba, w której były rękawiczki, chusteczki, ubranie na zmianę, chloroform oraz… trochę narzędzi. Wziął je na wszelki wypadek, gdyby na miejscu nie znalazł wszystkiego, co było mu potrzebne. A plan to on miał…

***

Clarice siedziała na trawie, nogi zgięte w kolana, podkurczone pod brodą. Była na podwórku, znajdującym się na tyłach sierocińca. Młodsze dzieciaki grały w piłkę mimo, że nie miały żadnych bramek, a ich skład drużynowy był nie jasny. Chodziło im tylko o zabawę. Podobnie jak tym starszym dzieciakom, które schowane za składzikiem paliły trawkę.
Dziewczyna nie zwracała uwagi ani na tych, ani na tamtych. Śmiech młodych prawie że nie docierał do jej uszu, jej wzrok był wlepiony w trawę i nie oderwał się od niej od dobrych 30 minut. Nawet chłód nie miał na nią wpływu.
Wczorajszy dzień zaczął się tak dziwnie i trochę smutno, potem był najcudowniejszym dniem świata, aby pod koniec był najgorszym. Niezła huśtawka emocji. Dobrze, że dziś była niedziela.
Gdy próbowała wczoraj zasnąć to, im bardziej chciała wyprzeć wspomnienia z pamięci, tym łatwiej stawał jej przed oczami obraz groźnych, piwnych oczu, a w uszach brzęczały okrutne słowa.
- Dlaczego? Czemu on chce mi to zrobić? – mamrotała do siebie pod nosem, wiedząc, że i tak nikt jej nie usłyszy. Równie dobrze mogłaby być tu sama, żaden dzieciak nie zwracał na nią uwagi, bo siedziała w sporej odległości od nich.
Im dłużej myślała i im bardziej nie mogła na nic wpaść, tym większy strach ją ogarniał, ponieważ jej los zdawał się być przesądzony. Ile mogła wytrzymać trzymając się z dala od Lectera? Tydzień, może dwa? A potem sama podejdzie pod gabinet, wmawiając sobie, że tylko na niego zerknie. A on oczywiście ją zauważy i znowu zaczną się widywać. Przecież już jak znali się zaledwie dzień nie wytrzymała i po kilku dniach do niego przyszła. Jak mogłaby za nim nie tęsknić? Przecież wciąż go kochała. Kochała tego okrutnego i szalonego mężczyznę, nie było się co oszukiwać.
- Nie rozumiem go – mamrotała dalej – Najpierw podejmuje z mną tą niby walkę i pomaga mi, przywracając mi dawną osobowość. Zmienił mnie, dając wolność. Pokazał moją własną głupotę, gdy próbowałam stać się kimś kim nie jestem, a teraz on chce zrobić to samo. Zmienić mnie w kogoś innego…
Nadal nie potrafiła sobie wyobrazić sposobu w jaki można tego dokonać, lecz pewność, że dr Lecter byłby w stanie to zrobić nie zniknęła, a wręcz się wzmocniła. A tym samym wzmocniła się realność nadchodzącego niebezpieczeństwa. Jeśli nie wybije doktorowi tego pomysłu z głowy, to jej los będzie przesądzony, bez dwóch zdań. Była zagrożona, a niczego bardziej nie chciała niż pozostać sobą teraz, gdy w końcu w pewnym sensie odzyskała swą osobowość. Jak na ironię, dzięki niemu.
- Ale czemu siostrę? Rozumiem, że była dla niego ważna…Nawet bardzo ważna…i to jak zginęła jest obrzydliwe i okrutne, ale i tak minęło tyle lat…Choć czy można zapomnieć coś takiego? Sama bym chyba nie potrafiła zapomnieć.
Czując, że kark zaczął jej sztywnieć, uniosła głowę i spojrzała w niebo. Było zachmurzone, zapowiadało deszcz. Żałowała, że jest dzień, że jest tyle chmur, bo brakowało jej widoku gwiazd. Zapragnęła je zobaczyć.
- On sobie zaprzecza, wiem to! Nie wmawiam sobie tego! Nie byłabym tak zdecydowana wczoraj, by wyznać mu swoje uczucia, gdybym nie była pewna, że on też coś do mnie czuje.
Nie miała wątpliwości. Kiedy się przybliżała nie protestował. Kiedy byli blisko on też odczuwał tą dziwną elektryczność, widziała to w jego oczach. Czuli to samo! Co prawda gdyby nie odzyskała swojej dawnej osobowości, to pewnie nigdy by się przed sobą nie przyznała do tych uczuć, uważając je za nieodpowiednie, ale Lecter to co innego. Nie przejmował się takimi rzeczami, chyba że byłyby nie uprzejmie w jego pojmowaniu. Więc czemu… wypierał to, niczym dawna ona?
Ponowna fala tęsknoty za widokiem gwiazd zalała jej umysł, gdy poczuła mżawkę na twarzy. Zaraz miało zacząć padać. Dzieciaki z wydeptanego boiska zaczęły uciekać do budynku, ale ona nie.
- No właśnie gwiazdy… Kiedy razem na nie patrzyliśmy wzięłam go za rękę i nie miał nic przeciwko… Powiedział wtedy, że…
Oświecenie poraziło ją niczym piorun. To był niemalże wyczuwalny fizycznie cios, aż oddech jej się urwał, a oczy rozszerzyły momentalnie. Zerwała się na równe nogi. Krople deszczu zaczęły na nią spadać, ale nie mogła być ich mniej świadoma niż teraz.
Zrozumiała! Ratunek dla niej i tej sytuacji był już jasny jak słońce. Czuła się głupio, skoro praktycznie od wczoraj dosłownie krążyła wokół rozwiązania. Obecnie już wiedziała, musiała działać. Musi porozmawiać z dr Lecterem! Teraz! Zaraz!
Zerwała się do biegu. Sprintem wbiegła do budynku i dotarła do swojego pokoju. Tam założyła na siebie grubą bluzę z kapturem, aby ochronić się przed deszczem.
Tej walki nie zamierzała przegrać. Poprzednią oddała walkowerem, ponieważ przegrana czyniła dla niej więcej dobrego niż złego, ale teraz sytuacja była odwrotna. Porażka oznacza dla niej koniec, dlatego stanie do walki. Właśnie dziś, gdyż wie jak wygrać.
- Wybacz doktorze, ale tą potyczkę przegrasz.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na swój leżący na stoliku nocnym różaniec. Były na nim nanizane tygrysie oczka.
Zarzuciwszy kaptur, wybiegła z pokoju. Przemierzając korytarze, wiele osób, wychowankowie oraz opiekunowie posyłali jej dziwne spojrzenia, ignorowała je prąc do przodu. W końcu wypadła na zewnątrz i w deszczu biegła do swojego celu.
Lecz nie był to gabinet doktora. Zamierzała pobiec do jego domu, znała już drogę. Przeczuwała jednak, że mógł on jeszcze nie skończyć pracy, ale nie mogła zwlekać. Jak co, zaczeka na niego pod drzwiami, aż wróci. Rozmowa, którą zamierzała przeprowadzić musiała być niczym nie zakłócona i prywatna.
Ta walka miała zdecydować nie tylko o przetrwaniu jej osobowości, lecz także o jej… ich wspólnym szczęściu! Dlatego musiała wygrać, ponieważ… tu nie chodziło tylko o nią! Teraz to ona… chciała uratować Hannibala Lectera. Tak samo jak on uratował ją.

***

Mężczyzna siedział w swoim warsztacie i sprawdzał swój sprzęt. Jako zapalony myśliwy uwielbiał polować na zwierzynę leśną. A gdyż dodatkowo nie miał zbyt dobrego charakteru, prawa łowieckie i sezony polowań mało go obchodziły. Chodziło o to, aby obojętnie kiedy i jak upolować piękne trofeum. A następnie oblać to w jakimś barze. Jeśli zostałoby mu kasy, to może zamówiłby sobie dziwkę. To była zwykła rutyna jego hobby.
Kiedy sprawdzał swoją strzelbę, podczas przeładowywania broń głośno kliknęła, przez co mężczyzna nie usłyszał za sobą dźwięku otwieranych drzwi. Czyiś kroków także nie, bo owa osoba szła w skarpetkach, a drewniana podłoga była nowa i nie skrzypiała.
Myśliwy ledwo odłożył strzelbę na stół, gdy nagle czyjaś dłoń przyłożyła mu szybko mokrą chusteczkę do twarzy. Nie zdążył nawet zrozumieć co się dzieje, a już ostry zapach uderzył w jego nozdrza i zaczął tracić przytomność.
Dr Lecter pozwolił bezwładnemu ciału osunąć się na ziemię. Doskonale wiedział, że chloroform, wbrew wiedzy z kryminałów, działał jedynie krótką chwilę i jego ofiara mogła w każdej chwili odzyskać przytomność, dlatego też nie tracił czasu. Nie potrzebował go zresztą wiele. Był bardzo sprawny w działaniu.
Rzeczywiście, niedługo później mężczyzna zaczął wracać do siebie. Potrzebował chwili by przypomnieć sobie co się stało, ale nic z tego nie rozumiał. Spróbował wstać, lecz nie mógł. Ktoś zdjął ze ściany jego deskę, na której wisiały narzędzia i … go do niej przywiązał. I to tak ciasno, że nie miał szans się ruszyć. Chciał spróbować się przetoczyć, ale coś stało na drodze. Spojrzał w górę…
- A… ty kurwa kto?! – krzyknął na cały głos – Co ty wyprawiasz?! Czego chcesz?!
Nie poznał go, w sumie nic dziwnego. Widział go dosłownie jakieś 5 lat temu, gdy opatrywał mu ranę w szpitalu. Już wtedy podpadł Lecterowi i był przyszłą potencjalną ofiarą. Wtedy w głowie doktora dopiero rodził się pomysł, aby zacząć zabijać bardziej jawnie i stworzyć prasowego seryjnego mordercę.
- Chcę by Pan był grzeczniejszy. Spędzimy ze sobą pewien czas.
Lecter był już pewien, że dobrze unieruchomił ofiarę. Był rozciągnięty płasko, wzdłuż deski. Przywiązane był jedynie jego nadgarstki i nogi, dzięki czemu ważne części były odsłonięte.
Rozejrzał się wokół. Myśliwy miał w swoim warsztacie sprzęt do obróbki drewna i różne utensylia do polowania. Wyłapał wzrokiem wszystko czego potrzebował, jego własne narzędzia nie były mu potrzebne. Tu było wszystko.
- Słuchaj gościu… - ofiara na podłodze zaczęła rozumieć w jak złym jest położeniu i zaczął się pocić ze strachu - …nie mam za dużo kasy, ale na pewno coś znajdę… tylko mnie wypuść, a się dogadamy.
- Mam więcej pieniędzy niż ty byś zarobił przez całe życie – doktor znalazł dwie strzały do łuku, wziął je i wrócił do ofiary.
- Więc czego do diabła chcesz?!
Lecter nie odpowiedział. W ogóle zamierzał już ignorować wszystko co miało wyjść z ust tego faceta. Przyklęknął przy mężczyźnie, ze strzałami w dłoni. Zastanawiał się, gdzie powinien zacząć.
- Hej! Hej, co ty zamierzasz zrobić? Odpieprz się ode mnie pojebie!!!
Hannibal zdawał się nie słyszeć. Był skupiony na swoim dziele. Odkąd nabył średniowieczną rycinę pod tytułem „Ranny Człowiek”, która wisiała w jego gabinecie, marzył o tym, aby coś takiego zrobić na żywo. Stworzyć makabryczne dzieło sztuki, o to mu chodziło. Zwlekał z tym od dawna, bo w tym planie nie było miejsca na zabranie czegoś do jedzenia. Ale teraz…
Krzyki mężczyzny stały się niezrozumiałe, kiedy Lecter uniósł rękę i gwałtownie, z wielką siłą, wbił strzały w lewe udo mężczyzny..
Wrzaski przybrały na sile i zmieniły formę. Krew, przez gwałtowność ruchu, trysnęła na Lectera. Ten nie przejął się ani nią, ani bólem ofiary.
- Ty skurwysynu… - wycharczał myśliwy, pomiędzy jękami bólu. Nie był w stanie dodać nic więcej.
Dr Lecter nie był sadystą w pełnym tego słowa znaczeniu. Długotrwały ból ofiary go nie kręcił. Tu chodziło o sam akt zabicia w sposób, jaki sobie wybrał. Mógł być i szybki i długotrwały. Bez znaczenia, byleby go satysfakcjonował. A najczęściej nie obywało się bez brania pamiątki w postaci organu, który można by przyrządzić…lecz nie dziś. Dziś samo dzieło miało wystarczyć.
Hannibal nieśpiesznie poszedł szukać następnych narzędzi. Jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu było głośne sapanie cierpiącego rannego. Tym razem wybrał dwa noże, do obróbki zdobyczy. Wrócił i wbił je w drugie udo, tym razem wolniej, ale z równą siłą. Krew nie trysnęła na niego, polała się jedynie wolno strumieniem. Rozległ się kolejny mrożący krew w żyłach krzyk. Nikt go jednak nie mógł usłyszeć.
I tak to właśnie wyglądało. Raz za razem, dr Lecter odchodził na chwilę od przywiązanej do deski na podłodze ofiary i szukał w warsztacie odpowiednich narzędzi. Te przerwy jedynie dodawały grozy tej sytuacji. Następnie wracał do mężczyzny i wbijał coś w jakąś część jego ciała, zgodnie z wytycznymi ryciny, którą bez problemu wyświetlał w pamięci. Kilka wbić w uda, po jednym na każdą łydkę i stopę…i coraz wyżej i wyżej.
Z każdym kolejnym cięciem, ofiara wydawała coraz cichsze wrzaski. Tracił siły i kontakt z rzeczywistością. Kiedy jego oprawca wbił trzy sztylety, jeden dłuższy i dwa krótsze w jego lewy bok, nawet nie zaskamlał. Lecz pełny zgon nastąpił dopiero po wbiciu siekiery w głowę.
Mimo, że ofiara była martwa, Lecter nie zaprzestał pracy. Obraz wciąż nie był skończony. Narzędzia były na razie wbite w nogi, tors i głowę. Na koniec zostawił sobie ręce.
Skończywszy, odsunął się od ciała na kilka kroków, aby podziwiać swoje dzieło. Ocenił, że wyszło idealnie. Niemalże identyczna replika posiadanej przez niego ryciny. Ofiara była dosłownie poszarpana na strzępy, pocięta i pokłuta, a w jego ciele tkwiło mnóstwo narzędzi. A całość dopełniało tło w postaci ogromnej kałuży krwi.
Uśmiech pojawił się po raz pierwszy od wczorajszego wieczoru. Był bardzo zadowolony. Wszystko wyszło tak, jak chciał. Nikt nie będzie miał wątpliwości, że mordercą jest Rozpruwacz, kiedy odnajdą ciało.
Na koniec ocenił siebie. Oczywiście nie uchronił się od krwi. Jego cała koszula, rękawiczki, buty oraz trochę twarz były ubrudzone we krwi. Tego nie dało się uniknąć.
Warsztat znajdował się na skraju lasu, niedaleko domu, czy raczej meliny swojej ofiary. Lecter, bez obawy mógł wyjść na zewnątrz oblepiony czyjąś krwią, nikogo nie było w pobliżu. Samochód zostawił bardzo blisko, tam miał swoją torbę.
Wytarł twarz chusteczkami i zmienił ubranie. Zakrwawione ubrania, rękawiczki i zużyte chusteczki zwinął do siatki i schował z powrotem do tej torby. Potem to wszystko spali w piecu.

***

Kiedy wracał do gabinetu rozpadało się. Zastał swojego pacjenta nadal pogrążonego we śnie. Łagodnie go wybudził, upewnił się iż ten sądzi, że terapia trwała przez cały ten czas i odprawił go. Narkotyk już prawie przestał działać w jego organizmie, więc nie było obawy, że sobie coś zrobi po drodze.
Wracając do domu, ulewa trochę się uspokoiła. Obecnie był to już lekki deszczyk.
Zajeżdżając pod swój dom, zamierzał od razu po wejściu pozbyć się zakrwawionych rzeczy z torby, która leżała na tylnym siedzeniu. Lecz kiedy wysiadł z auta zaznał takiego szoku, że aż znieruchomiał.
Pod jego drzwiami, pod daszkiem, siedziała Clarice. Jej obecność tu, po wczorajszym zajściu, była ostatnią rzeczą jakiej się spodziewał, a przynajmniej nie tak szybko. Zdecydowanie zbyt szybko…
 W tej sytuacji nie mógł wyjąć torby, dziewczyna nie mogła jej zobaczyć. Zostawił ją więc na tylnym siedzeniu i, zaintrygowany, ruszył w stronę domu.
Gdy był już blisko, Starling go spostrzegła. Wstała z ziemi.
- Dzień dobry, doktorze.
Była mniej przemoczona niż można się było spodziewać. Najwidoczniej siedziała tu dość długo, skoro zdążyła nieco wyschnąć. Lecz to co przykuło uwagę Lectera, był jej wzrok. To nie było spojrzenie nastolatki, które zwykł widzieć, a raczej nowe dla niego, spojrzenie kobiety poważnej i zdecydowanej na wszystko.
- Witaj Clarice – dyskretnie zerknął na bok. W sąsiednim domu poruszyła się firanka. Sąsiedzi musieli zwrócić uwagę, że od dłuższego czasu pod jego drzwiami siedzi jakaś dziewczyna. Dobre w tym to, że przez deszcz pewnie mało kto wychodził z domu, a podglądając przez okno nie można był przyjrzeć się Clarice zbyt dokładnie – Nie chcę zabrzmieć nieuprzejmie, ale… co tu robisz? – powód jej obecności nadal był zagadką.
- Przyszłam porozmawiać, a właściwie… Mam coś ważnego do powiedzenia.
To nic nie wyjaśniało, a wręcz nasuwało kolejne pytania. Ciekawość rosła i rosła.
- Wejdźmy więc do środka – wspiął się po schodkach i włożył klucz do zamka – Jak długo tu czekasz? Widać, że zmokłaś. Mogłaś przyjść do gabinetu.
Tak naprawdę w głębi ducha czuł ulgę, że jednak tam nie przyszła. Zastałaby tylko naćpanego przez niego pacjenta.
- Nie chciałam tam rozmawiać. Tu jest lepsze miejsce. A ten deszcz to nic. Już prawie wyschłam – rzekła lekceważąco.
Drzwi otworzyły się i oboje weszli do środka. Dr Lecter poprowadził ją do salonu. Jeśli mieli rozmawiać to tu było najlepsze miejsce. Wskazał jej miejsce siedzące, ale odmówiła kręcąc głową.
Doktora nie zdziwił jej dystans. Biorąc pod uwagę co się wydarzyło wczoraj, pewnie wciąż była na niego zła, co było jedną z przewidywanych konsekwencji jego działań, lecz nie przeszkodą.
Teraz Clarice stanęła od Lectera w jak największej odległości, na drugim końcu pomieszczenia, przy drzwiach, jakby chciała sobie zapewnić drogę ucieczki w razie niepowodzenia. On stał po drugiej stronie, przy kominku i bacznie ją obserwował.
- Tak więc… słucham, Clarice.
Starling wzięła głęboki wdech, a potem jeszcze jeden. Przez ten cholernie długi czas, jaki na niego czekała ułożyła sobie przynajmniej z 5 przemówień, ale żadne nie wydawało jej się przekonujące. Postanowiła więc przedstawić wszystko od początku.
- Dobrze, ale proszę o jedno. Niech mi Pan nie przerywa i wysłucha do końca – zastrzegła groźnie – Tylko ja będę mówić.
Taka impertynencja… Choć w jej wieku to nic niezwykłego.
- Masz moje słowo – odparł ze szczerością – Wysłucham cię do końca.
- Ok – kolejny wdech, jakby szykowała się do starcia…w sumie to rzeczywiście tak było. Jej kontratak, tyle że opóźniony – Jedno ustalmy na początku. Nie chcę stać się pańską siostrą!
Przytaknął głową na znak zrozumienia. Nie reagował już gniewem. Mógł ją zmienić także bez jej zgody, a dla niego to bez różnicy. No może poza tym, że miałby więcej brudnej roboty.
- I sądzę, że nawet nie powinnam.
Uniósł brew, lecz nic nie odpowiedział, zgodnie z obietnicą.
- Na początku naszej znajomości, jak Pan wie, bałam się – żeby było łatwiej, patrzyła się w okno – Bałam się, że mogę Panu zaszkodzić moją obecnością. Wiem już dlaczego. Ponieważ zwracałam uwagę jedynie na to co nas różni. Nic dziwnego, bo to się szczególnie rzuca w oczy. Dzieli nas 20 lat. Pan jest lekarzem, a ja licealistką. Pan jest bogaty, a ja biedna i mieszkam w domu dziecka. Mogę jeszcze dużo wymieniać jak np. kwestie towarzyskie, umysłowe, ale o to teraz nie chodzi.
Machnęła ręką i kontynuowała po krótkiej pauzie.
- Z czasem, gdy zaczęliśmy rozmawiać o mnie i łamać moją wiarę…złapałam się na tym, że te różnice przestały mnie obchodzić. Nie zwracałam już na nie uwagi, wydawały się nieistotne. Właśnie dzięki tej postawie uświadomiła sobie coś ważnego…Wrócę do tego. Chodzi o to, że popełniłam błąd. Przez cały czas zwracałam uwagę jedynie na to co nas dzieli i dopiero dziś zaczęłam myśleć o tym co nas łączy! O naszych podobieństwach! Których może jest więcej niż się nam wydaje. I Pan o tym wiedział, prawda?
Nie zareagował, ale było widać, że jej słucha.
- Tamtego wieczoru w gabinecie powiedział Pan, że „niektóre z naszych gwiazd są takie same”. O to Panu chodziło. Że istnieją rzeczy wspólne dla nas obojga. Jednakże jestem pewna, że nie zastanawiał się Pan głębiej nad tym, ponieważ gdyby tak było, nie pomyślałby Pan o możliwości zrobienia ze mnie swej siostry. To musiał być prosty przebłysk prawdy.
Nadal nie było reakcji. Clarice oderwała się od okna i zaczęła patrzeć mu w twarz. Co ciekawe, dodało jej to odwagi.
- Niektóre z naszych gwiazd są takie same – powiedziała to z naciskiem – Miał Pan rację. I może jest ich więcej niż można się spodziewać. Dopiero dzisiaj to zrozumiałam. To co nas oboje łączy przede wszystkim… to zmarli. Nie tylko ja pozwałam by duchy rządziły moim życiem. Pan też to robi! Misza jest dla Pana tym, czym mój ojciec był dla mnie!
Jedyną zmianę można było ujrzeć w jego oczach. Poza tym, nic nie było po nim widać. Równie dobrze mógł nie usłyszeć.
- Nie tylko ja pozwalałam aby ktoś, kogo straciłam, kierował moim życiem. Pan robi to właśnie w tej chwili. To nas łączy! Oboje straciliśmy kogoś ważnego w okrutny sposób i oboje się z tym nie pogodziliśmy. Pozwoliliśmy by oni żyli naszym życiem. Ale wierzę, że łączy nas także to, iż jesteśmy w stanie pomóc temu drugiemu. Pan sam mi to powiedział. Że nie muszę żyć życiem mojego ojca. Że on by tego nie chciał. Misza także nie chce, wiem to. Sam Pan powiedział, że tata może żyć we mnie. A skoro twierdzi Pan, że jest we mnie miejsce dla mojego ojca, to czemu w Panu nie ma miejsca dla Miszy? Niech ona żyje w Panu…
Lecter nie pokazał tego, ale był zadowolony. Czy to z postawy Clarice, czy z jej inwencji…nie wiadomo. Wyraźnie się też zaniepokoił, że uczeń przerasta mistrza.
Tymczasem ona mówiła dalej.
- Pewnie gdyby mi Pan nie pomógł… nie wskazał właściwej drogi… uwolnił prawdziwą mnie, to prawdopodobnie dziś wmawiałabym sobie, że jest Pan kimś na kształt mojego ojca. Czyli zrobiłabym to samo, co Pan teraz. Szukała zmarłych w osobach dla nas ważnych. Ale całe szczęście obecnie tata już mną nie kieruję i mogę przyznać się do własnych uczuć. Bez żadnych wątpliwości.
Spojrzała mu prosto w oczy i pomimo odległości, Lecter wiedział już co ona chciała powiedzieć, jeszcze zanim otworzyła usta.
- Hannibalu Lecterze… Kocham cię.
Naprawdę łączyło ich więcej niż można by sądzić. Sam doktor, mimo iż miał 38 lat, to przez całe swoje życie, jedynie raz wyznał komuś miłość. Dobre dwadzieścia lat temu, gdy był w dokładnie tym samym wieku co Clarice dzisiaj. A jej nawet wtedy jeszcze nie było na świecie…
- Zakochałam się w Panu i chcę być z Panem, doktorze – powiedziała odważnie, choć jej policzki lekko poczerwieniały. Nie odwróciła jednak wzroku – Dlatego proszę… Przecież musi Pan już to rozumieć. Oboje popełniliśmy ten sam błąd. I oboje wytknęliśmy go temu drugiemu, więc… och no… nie musi Pan ze mnie rezygnować. Misza powinna żyć w Panu.
„Nie muszę rezygnować z Clarice?” pomyślał Lecter i wówczas gdzieś w zakamarkach jego pałacu pamięci usłyszał brzęk kajdan. Nie uświadamiał sobie do tej pory, że w nich był. Zrozumiałe już czemu używał tej metafory wobec dziewczyny… gdyż sam w nich był. Ale już nie…
- Nie musi Pan podejmować decyzji już w tej chwili…
Starling straciła trochę pewności siebie, a to dlatego iż Lecter nie reagował. Żadnej mimiki, ani gestu, nic. Stał jak posąg, nic nie mogła z niego wyczytać. Nie wiedziała czy jej słowa coś dały.
Niepewnie zrobiła krok w tył, nie wiedząc czy jest tu wciąż mile widziana, albo czy może doktor powinien zostać sam i przemyśleć co powiedziała.
Hannibal zareagował natychmiast.
- Clarice! – zawołał, aby ją powstrzymać.
Dziewczyna zatrzymała się gwałtownie i patrzyła, jak Lecter zaczyna szybko, niczym drapieżnik kroczyć w jej stronę. Nawet oczy mu lśniły. Przez sekundę czuła lęk, wyglądało to tak jakby chciał jej coś zrobić. Lecz zniknął on w chwili, kiedy doktor chwycił jej twarz i pocałował ją z taką siłą, że aż ścięło ją z nóg.
Tak! Uczucie triumfu, zwycięstwa rozeszło się po jej ciele z siłą fali uderzeniowej. Wygrała tą walkę i nie mogła otrzymać wspanialszej nagrody. Czuła ją całą sobą, z każdą mijającą sekundą podczas których ten mężczyzna miażdżył jej usta.
To co sobie kiedyś wyobrażała nie mogło się równać z przyjemnością, którą czuła teraz. Jej pozbawione doświadczenia fantazje nie były nawet w połowie tak wspaniałe jak rzeczywistość. Wiedziała tu już, zarzucając Lecterowi ręce na szyję i próbując mu odpowiedzieć z równą pasją, choć szło jej nieporadnie. Cóż… to był jej pierwszy raz, miała prawo.
Doktor nie mógł się nasycić. Teraz, gdy wreszcie nic go nie powstrzymywało, kiedy wreszcie miał ją w swoich ramionach, rozpalił się w nim głód. Możliwe że podsycony faktem, że nie tak dawno temu zamordował. Ledwie ponad godzinę temu… A w dodatku wyczuwał jej niedoświadczenie.
Odsunął się w końcu od niej po długiej, naprawdę długiej chwili. Clarice brakowało tchu. Jej pierwszy pocałunek ją oszołomił. Kiedy otworzyła oczy napotkała jego wzrok. Nie widziała już świecących czerwonych punkcików, o nie. Całe tęczówki iskrzyły się na czerwono. A w tym panującym półmroku, który tu panował przez zachmurzenie na zewnątrz, tylko się to uwydatniało.
- Mogę… Mogę uznać to za tak? – wyszeptała, wzmacniając uścisk, aby się odsunął się ani odrobiny dalej. Chciała zostać właśnie tak, jak najbliżej, w ciasnym objęciu.
- Tak – jego głos brzmiał o wiele wyraźniej – Masz rację Clarice. Koniec z tym dystansem. Już nigdy więcej. Żadne z nas naprawdę nigdy go nie chciało.
- Tak, tak zgadza się – chciała wspiąć się, aby pocałować go jeszcze raz, ale zdecydowanie pokręcił głową. Fuknęła rozczarowana – Co znowu?
- Clarice musisz coś wiedzieć… - przed oczami stanęły mu dzisiejsze obrazy. Pocięte różnymi narzędziami ciało, ofiara krzycząca z bólu, ogromna kałuża krwi służąca za tło – Nie znacz mojej natury. Nie wiesz o mnie wszystkiego. A gdybyś się dowiedziała… uciekłabyś. Ale jeśli teraz staniesz się moja… to nawet wówczas nie dam ci odejść. Nie będzie odwrotu, rozumiesz? Nie pozwolę ci mnie opuścić, nigdy. Będziesz na mnie skazana. Zniesiesz tą konsekwencję?
To za daleko zaszło. Teraz gdy sama go uwolniła i nie był niczym ograniczony mógł mówić takie rzeczy.
- Czy ją zniosę? – spytała z niedowierzaniem – Ja jej pragnę!
Po krótkiej chwili wahania, ujęła jego dłoń, która ściskała jej przedramię i poprowadziła ją niżej. Dr Lecter z niedowierzaniem patrzył jak ta nastolatka kładzie jego dłoń na jej piersi.
- Powiedziałam już…Nie musi Pan z tego rezygnować. Więcej nie będę powtarzać.
- Naprawdę śmiała się zrobiłaś, Clarice – zaczął się pochylać, aby spełnić jej prośbę – Moja odważna dziewczynka…
Ponownie złączył ich wargi ku uciesze dziewczyny. Nie zabrał ręki, wręcz przeciwnie. Lekko ścisnął jej pierś na co ona jęknęła mu w usta. To było takie dziwne, nowe uczucie.
Ledwo był świadoma tego, że zaczęli się przemieszczać. Lecter prowadził ich ku schodom na piętro, jednocześnie nie pozwalając by odsunęli się od siebie na milimetr. Starling, wiedząc co zaraz miało się wydarzyć, poczuła lekkie zdenerwowanie, ale na pewno nie wahanie. Chciała tego. To by było jak ukoronowanie jej zwycięstwa. Ich wolności.
Gdy ponownie pocałunek został przerwany, dziewczyna po otwarciu oczu zobaczyła, że już byli w jego sypialni. O Boże, to się dzieje naprawdę? A jeszcze niedawno…
- Już nie ma odwrotu Clarice…najdroższa – mówił też za siebie.
- Tak, tak, nie ma. I dobrze, nie chcę nigdzie wracać – chcąc też coś zrobić, sama pociągnęła go za poły marynarki na łóżko za sobą.
Wylądował na niej, ale nie całym ciężarem. Na wpół leżąc, na wpół siedząc dziewczyna pomogła mu, kiedy zaczął ściągać z niej odzież. Najpierw bluzę, a potem koszulkę pod spodem. On znajdował w tym dodatkowo więcej zalet, gdyż zawsze nienawidził tych tanich, używanych rzeczy, które nosiła, a teraz gdy je z niej zrywał odczuwał satysfakcje.
- Ja…ja też chcę – wyrzuciła, gdy jej górne ubrania wylądowały na podłodze, pozostawiając jedynie stanik.
- Jak sobie życzysz -  rozłożył ręce, dając jej swobodę działania.
Clarice zagryzła wargę z irytacji, kiedy ręce, które wyciągnęła w jego stronę lekko zadrżały. Starała się to opanować z całych sił, gdy zsunęła jego marynarkę i rozwiązała krawat. Powróciło jednak podczas pozbywania się ostatniej warstwy. Po kolei odpinając każdy guzik palce same drżały.
- Denerwujesz się, choć jeszcze przed chwilą byłaś taka śmiała – nie wyśmiewał jej, z zadowoleniem obserwował jej każdy ruch.
- Nic nie poradzę – rzekła w chwili, gdy odpięła ostatni guzik i zaczęła rozsuwać poły koszuli, odsłaniając tors.
Do tej pory nowe były tylko doznania, a teraz doszedł też widok. Kolejne ubranie poszło na podłogę, a ona sunęła dłońmi w górę po klatce piersiowej aż do szyi. Spojrzała w górę, na jego twarz, która nadal wydawał się niewzruszona, oczywiście poza wzrokiem. Clarice pomyślała, że zwrot „oczy są zwierciadłem duszy” pasują do niego jak ulał.
Posłała mu proszące spojrzenie i od razu zrozumiał. Zniżył się, aby ponownie ją pocałować. Nie miała dość jego ust, kiedy nareszcie poznała to uczucie. Lecter nie chciał myśleć jaka by była jej reakcja, gdyby wiedziała, co on nimi kiedyś robił. Np… rozerwał zębami czyjąś twarz…
Przerwali pocałunek, odsuwając się zaledwie na milimetry, a Clarice poczuła jego dłonie na swoich plecach. Zmierzały ku zapięciu biustonosza. Pozwoliła mu go zdjąć, choć kiedy w końcu to zrobił, wahała się czy spojrzeć mu w twarz. Czekała na jakieś objawy wstydu, ale nic nie nadchodziło, wciąż jedynie nerwy…
Delikatne popchnięcie i dziewczyna już leżała na plecach, Hannibal miał już jej pełen widok przed oczyma. Pochylił się niżej.
- Nie złość się na siebie. Trudno się nie stresować podczas pierwszego razu.
- Skąd Pan… - urwała, zrozumiawszy bezsens tego pytania.
- A jest coś czego bym o tobie nie wiedział? – wyszeptał tuż przy jej uchu i nie czekając na odpowiedź zaczął sunąć ustami wzdłuż jej szyi – Wszystkim się zajmę.
- Nie chcę leżeć jak kłoda – westchnęła, a po chwili drgnęła czując jak ten rozpina jej spodnie.
- Wiem – ścignął, przy jej współpracy, jej spodnie – Ale pierwszy raz najczęściej nigdy nie jest przyjemny. Na szybko nie czuje się nic, poza bólem. Chyba że… - ku zaskoczeniu Clarice, doktor zmienił pozycje tak, że leżeli na boku, a on przywarł do jej pleców, obejmując w pasie - …odpowiednio cię przygotuję.
Jego głos był taki czysty, że dziewczyna się na sekundę zmartwiła, czy to co się dzieje w ogóle na niego działa. Był za spokojny, w przeciwieństwie do niej. Może te zmiany w jego spojrzeniu jej się przewidziały… A jednak nie. Teraz, gdy leżeli na łyżeczki, mogła wyczuć jego erekcje. Odetchnęła z ulgą by po chwili znów zadrżeć, kiedy jedna ręka Lectera wsunęła się pod nią, aby ponownie zamknąć się na jej piersi, a druga wsunąć pod materiał ostatniego ubrania, jaki na niej pozostał, czyli pod dolną bieliznę. Nie wytrzymała, jęknęła.
- Bez przygotowania możesz nawet nie dojść – wciąż mówił jej ucha, jak gdyby nic – Ale spokojnie…choćbym miał cię torturować godzinami, na pewno doprowadzę cię na szczyt.
Z każdą kolejną minutą Clarice coraz mocniej odczuwała sens słowa „tortury”. Podczas, gdy jedna dłoń pieściła pierś, co jakiś czas drażniąc sutek, palce drugiej raz po raz wchodziło i wychodziły z jej wnętrza. Na początku tylko jeden palec, a po jakimś czasie dwa. Im dłużej to trwało tym to uczucie „dziwności” stawało się „przyjemne”. I to coraz bardziej, aż za bardzo…
Nie ułatwiaj jej fakt, że w pokoju było słychać jedynie ją. Jej oddech był strasznie głośny, nie wspominając, że już nie kontrolowała jęków. Spojrzała w górę i napotkała jego wzrok. Też ciężej oddychał, ale ciszej niż ona. Cholera, czy jego samokontrola ma jakieś granice?
- Jak długo ach… jeszcze? – wydyszała tuż przy jego ustach. Druga pierś zaczynała dziwnie ciążyć, jakby tez chcąc uwagi. A on dalej wyjmował palce i wkładał…wyjmował…wkładał… – Kiedy będę gotowa? Ja och… chcę już… być gotowa…
- Wszystko w swoim czasie. Ale może rzeczywiście coś zmienimy – zaprzestał na moment tortur i położył ją na plecy. Jakby czytając jej w myślach, przytknął usta do drugiej, wcześniej ignorowanej piersi i zaczął ssać sutek. Ten w odpowiedzi od razu stwardniał.
- Aaa… – Clarice naprawdę chciała jakoś odpowiedzieć, coś zrobić, ale coraz trudniej było jej myśleć. A zaraz miało być jeszcze gorzej…
Dr Lecter  jednym ruchem pozbawił ją ostatniej części odzienia i zaczął się niebezpiecznie przybliżać tam gdzie jeszcze przed chwilą było.
- Chwila… - wyrzuciła, obserwując co się dzieje – Chyba nie… moment… - nie wiedziała, że tak można.
Wreszcie jego usta dotknęły jej kobiecości, na co dziewczyna krzyknęła, zaskoczona. Zamiast palców wewnątrz czuła teraz jego język, inne uczucie, lecz bardziej intensywne… że też było to możliwe. Wygięła się z łuk, a dłonie zacisnęły na prześcieradle.
- Ach…Nie… - jedyne słowa jakie była w stanie wypowiedzieć w tej chwili.
Coś zmienimy, dobre sobie. Zmiana rodzaju tortur, tylko tyle. Ale nawet ona podświadomie wiedziała, że coś się zmienia. Napięcie w jej ciele wzrastało bardzo małymi kroczkami. Wydawało się, że była coraz wyżej i wyżej, a do szczytu wciąż daleko.
- Proszę…Błagam, już nie mogę… - wytrzymała naprawdę tak długo jak mogła.
- Czego nie możesz? – odsunął się, reagując na jej błagania i spojrzał na nią w góry – Powiedz mi, Clarice.
- Nie mogę dłużej…Proszę, chcę…Pana w sobie…
- Imię, Clarice. Wyjęcz moje imię -  drażnił się z nią już nie czynami, a słowami.
- Proszę…Ha…Hannibal…
Mógł wytrzymać jeszcze dłużej, znęcać się nad nią bardziej, lecz on też miał granice wytrzymałości. Ta dziewczyna atakowała każdy jego zmysł. Słyszał jej podwyższony głos, tak silnie starający się wyraźnie wypowiedzieć jego imię. Przed oczami miał jej widok, nagiej, drżącej i załzawionej, proszącej o niego. Po palcami czuł jej skórę. W nozdrzach miał jej zapach, a w ustach smak. Nie wspominając o własnym problemie w spodniach.
Dość powstrzymywania. Chciał jej tu i teraz.
Ulga i oczekiwanie wybuchły w dziewczynie, kiedy Hannibal zaczął pozbywać się swoich spodni. Teraz…to ona miała niezły widok.
Ulokował się między jej nogami.
- Gotowa, Clarice?
- Tak!
- Jesteś całkiem śliczna, gdy tak mnie pragniesz.
Zanim jeszcze dotarły do niej te słowa, Lecter, nie tracąc więcej czasu, wszedł w nią, jednym sprawnym ruchem. Przygotowanie się opłaciło, ponieważ bolało jedynie przez chwilę, prawie w ogóle. Jej krzyk stłumiony został kolejnym pocałunkiem. Clarice ze szczęścia, objęła go z całej siły, jakby bojąc się że zniknie, że to okaże się jedynie snem.
Poruszał się w niej powoli z początku. Tym razem całowali się z otwartymi oczami, chłonąc widok tego drugiego. Szybko wolny rytm przestał wystarczać i Lecter przyśpieszył, wchodząc w nią coraz mocniej i szybciej. Po jakimś czasie Clarice zaczęła naturalnie odpowiadać na jego ruchy, poruszając biodrami.
W dziewczynie nie pozostało już ani trochę z wątpliwości, czy działa na doktora. Już nie tylko w oczach było to widać. Jego oddech był przyśpieszony jak jej własny, a w ich silnym uścisku mogła wyczuć to przyśpieszone bicie serca, także identyczne jak u niej. On też jej chce… A ona wciąż była daleko od upragnionego szczytu. Lecter zabierał ją tam małymi kroczkami, coraz wyżej i wyżej…
Lecter czuł coraz bardziej, że traci kontrolę, co mu nigdy wcześniej nie zdarzało. Nie mógł oderwać wzroku od szyi Clarice i od rodzących się pragnień. Chciał to powstrzymać. Tyle czasu przygotowywał dziewczynę po to właśnie, aby nie odczuwała bólu, a teraz sam chciał… Wiedział, że widać to w jego oczach. Odwrócił wzrok, aby nie zobaczyła potwora, ale jej reakcja usunęła wszystkie hamulce.
- Dok…Hanni…bal…Ach! – jęknęła, gdy kolejny raz trafił ją w nowo odkryty czuły punkt – Rób…co chcesz… Cokolwiek mi…ach…zrobisz, będę…szczęśliwa…Kocham cię!
Lecter od razu, po usłyszeniu drugi raz wyznania, obnażył swoje małe zęby. Clarice nawet nie zdążyła tego zauważyć. Zrozumiała dopiero, kiedy poczuła ból. Hannibal ugryzł ją w ramię, u podnóża szyi.
Krzyknęła z bólu i zaskoczenia, ale co dziwne to było to, czego potrzebowała. Skończyły się małe kroczki, dziewczyna poszybowała w górę, wołając jego imię.
- Hannibal! – doszła, drżąc pod nim, z całej siły przyciskając do siebie.
- Clarice – wysyczał tuż przy jej uchu, gdy w końcu oderwał się od jej szyi i mógł samemu pozwolić sobie na spełnienie. Wystarczyły jeszcze dwa silne ruchy, a doszedł w niej, biorąc z niej przykład i mocno zaciskając dłonie na jej ciele.
Dziewczyna dosłownie padła wycieńczona. Hannibal wyszedł z niej i z czułością pogładził ją po policzku, obserwując jak odpływa w sen. Nie mógł jej winić. Podejrzewał, że Clarice biegła tu całą drogę, jak to miała w zwyczaju, potem czekała na jego powrót, a gdy zaczęli uprawiać seks przygotowywał ją dość długo, a na koniec pierwszy orgazm. Nie wspominając o tym, że od wczoraj miała dużo stresu, nic dziwnego że była wykończona.
Lecter ułożył się przy jej boku i objął ramieniem. Przez sekundę przyglądał się śladowi po ugryzieniu, które zostawił. Nie było krwi, ale czerwony ślad. Inni rzekli by, ze zrobił to dość mocno, ale on by się nie zgodził. Potrafił mocniej. Potrafił zębami rozerwać skórę…ale nie o to tu chodziło. Clarice nie chciał skrzywdzić.
- Sama to powiedziałaś, Clarice – rzekł cichutko doktor, mimo że on nie mogła go słyszeć, spokojnie spała w jego ramionach – Powiedziałaś, że nie muszę z ciebie rezygnować. Obyś zaakceptowała konsekwencje, bo nie ważne czego dowiesz się o mnie w przyszłości…ja nie pozwolę ci już odejść. Nigdy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz