niedziela, 11 marca 2018

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 8



Clarice właśnie ubierała się, aby zejść na śniadanie. Dobierając górę, naszła ją myśl, że kiedy nadejdzie lato, to trudniej będzie jej ukryć te ślady ugryzień. Na razie jest zimno i nie ma się czego obawiać, ale należy o tym pamiętać na przyszłość.
Wchodząc do stołówki, zrazu rzuciła jej się w oczy pewna anomalia. Wszystkie dzieciaki były jakieś…hałaśliwe. Od lat Starling czegoś takiego nie widziała. Wszystkie posiłki, jakie tu jadała były spożywane w spokojnej atmosferze, praktycznie bez rozmów, same szepty.
Obecnie, tu nie toczyły się szepty, a głośne, wyraźne rozmowy. Nikt nie siedział wyprostowany jak struna, nawet sztućców nie używali jak trzeba mimo, że umieli to robić poprawnie. Łamanie zasad, nawet takich prozaicznych, świetnie ich bawiło w tym pełnym dyscypliny przybytku.
Clarice zanim poszła po jedzenie do kucharki, podbiegła do jednego ze stolików z samymi dwunastolatkami. Swe kroki kierowała do chłopca siedzącego na samym brzegu ławy, piegowatego z brązowymi loczkami.
- Ej, Brian – zagadnęła, schylając się nad chłopcem. Ogólnie była w normalnych stosunkach ze wszystkimi wychowankami, ale ci którzy uchodzili tu za małych buntowników dogadywali się z nią najlepiej, jak na przykład Brian – Co tu się dzieje? Trafiłam do alternatywnego wszechświata, czy co?
- To ten nasz, Starling – powiedział chłopiec, zaśmiawszy się pod nosem – Jak mieliśmy pobudkę, panna Oliver powiedziała żebyśmy sami się sobą zajęli i pomogli młodszym. Siostry Teresy nie ma i wszyscy jej szukają.
- Siostry Teresy nie ma? – to wszystko wyjaśniało. Nikt ich nie pilnował, więc dzieciaki robiły co chciały. Tylko co takiego się stało, że ta wredna zakonnica zaniedbała swoje obowiązku, które zwykle wykonywała z gorliwością fanatyka – To dziwne. Ta sucz jeszcze nigdy nie przegapiła okazji, aby się tu nad nami poznęcać.
- Nic mnie to nie obchodzi. Jeśli o mnie chodzi, ona może nie wracać. Tak jest super!
Clarice zostawiła rozradowane dzieciaki i sama poszła po swój posiłek. Odbierając swój talerz, spostrzegła, że nawet kucharka była w lepszym nastroju niż zwykle.
Siadając sama przy stole, uśmiechnęła się radośnie zrozumiawszy, że nie musi odmawiać modlitwy przed jedzeniem. Zachwycona wzięła pierwszy kęs, starając się ignorować ten średni smak. Jej buntownicza dusza była teraz w raju.
Wybiegła z sierocińca w szczęśliwych podskokach. Energia i dobry humor tak ją rozpierały, że miała straszną ochotę odbyć przebieżkę aż do samej szkoły. I właśnie przez ten dobry nastrój, jej uwadze uszedł marsz pogrzebowy na pobliskim cmentarzu. Odbywał się czyjś pogrzeb, dla którego wczoraj wykopano dół…nikt tylko nie wiedział, że już ktoś go użył.

***

Dzień w szkole minął normalnie. Clarice przykładała się do nauki, jak zwykle unikając towarzystwa innych. Czasem Joan posyłała jej spojrzenie, jakby chciała podejść albo na odwrót, lecz nie wykonała żadnego kroku i powracała do plotek z innymi dziewczynami.
Gdy emocje opadły, w wolnych chwilach dziewczyna nie mogła się opędzić od myśli, że brak obecności zakonnicy i fakt, że reszta opiekunek jej szukała był naprawdę niepokojący. Co takiego się stało, że ta kobieta porzuciła swoje obowiązki, do których była bardziej przywiązana niż do ludzi? Bo coś musiało się wydarzyć i to na pewno.
I to w dodatku niedługo po rozpoczęciu otwartego konfliktu pomiędzy nią i Clarice.
Wracając ze szkoły już myślała o czymś innym, czyli o celu swojego spaceru. Dr Lecter pewnie już jej wyczekiwał w gabinecie. Teraz chciała z nim spędzić tyle czasu ile się da, bo w ten weekend już miała pracę.
To zabawne, niby znała już doktora całkiem dobrze, ale wciąż uważała, że coś jej umykało, przez co sądziła, że nie wiedziała nic. Porównywała to do układanki. Miała już ramkę i część środka tych niesamowitych puzzli, które układały pełny obraz Hannibala Lectera, lecz ciągle brakowało ogromnej części, bez której nie widziała pełnego obrazu. Coś dużego jej umykało, wiedziała to. Bez tego nie widać całości.
I aby odkryć ową część, miała najwidoczniej odkryć jakieś wskazówki, ale jakie? To zbyt trudne zadanie, ale skoro dr Lecter sądzi, że da radę…Tyle co to ma wspólnego z tym, że gdybym tego nie potrafiła, nie nadawałaby się do FBI? I czy już dał jakąś wskazówkę? Jedyną dziwną rzeczą jaka się od wczoraj wydarzyła to właśnie dzisiejsza nieobecność siostry………….
Clarice przystanęła na chodniku, jakby natchniona jakąś myślą. Pokręciła przecząco głową, po czym wznowiła chód. Po chwili znowu się zatrzymała dosłownie na kilka sekund. Jej wyraz twarzy był nieprzenikniony, a myśli nie do odczytania.
Kiedy doszła pod gabinet, zerknęła na zegarek. Było bezpiecznie, ostatni pacjent wyszedł jakieś 5 minut temu. Bez skrępowania, jakby wchodziła do własnego domu, wkroczyła do środka. Do głównego pomieszczenia weszła bez pukania.
Dr Lecter siedział przy biurku i coś zapisywał. Na dźwięk otwieranych drzwi podniósł wzrok.
- Witaj, Clarice.
Nie uszło jego uwadze, że dziewczyna przyglądała mu się nieco dłużej niż zwykle zanim odpowiedziała na przywitanie. Nic poza tym nie odchodziło od normy. Kiedy wstał by do niej podejść, ona zrobiła to samo i sama go objęła, oddychając głęboko z ulgą.
- Coś się stało? – spytał, jedynie dla pozorów.
- Nie, nic – rzekła krótko i wzmocniła uścisk.
Chwilę później doktor siedział już w fotelu, a dziewczyna na podłodze opierając się o jego nogi z przymkniętymi oczami.
- Dziś jest mała zmiana planów, moja droga.
- Co się stało? – spytała, nie zmieniając pozycji.
- Za ponad dwie godziny będę musiał wyjść.
To wywołało reakcję. Clarice uniosła wzrok, w którym było widać zaskoczenie i mały zawód.
- Dlaczego? Wczoraj Pan o tym nie wspominał.
- Wczoraj nasze głowy były zaabsorbowane czymś innym. Wiesz o co mi chodzi – uśmiech Lectera powiększył się, gdy zobaczył że Clarice peszy się na wspomnienie tego co tu poprzedniego dnia robili – Obiecałem wczoraj jednemu pacjentowi, że dziś pojadę z nim by…kogoś poznać. Bardzo mu na tym zależy i mi trochę też.
- Czy to był mężczyzna, który wyszedł tuż zanim przyszłam?
- Tak, skąd wiesz?
- Rzucił mi się w oczy. Minął mnie, gdy wychodził stąd i pamiętam, że był bardzo zadowolony.
- Rzeczywiście. Masz dobrą pamięć.
Tak, Raspail mógł być bardzo szczęśliwy, że Lecter zgodził się spotkać z jego partnerem. Tym razem z tym żywym i całym. Starling nie miała pojęcia, że już raz Lecter kiedyś opuścił gabinet z Raspailem, gdy ona w nim była. Nie miał wtenczas żadnych obaw, bo wiedział, że nie opuści ona części prywatnej dopóki on nie da jej znać, a czas jaki spędził na zewnątrz nie był dłuższy niż standardowy czas terapii. Raspail zabrał go do wynajmowanego składziku, gdzie pokazał mu swój samochód, a w nim album kartek walentynkowych oraz…głowę swojego byłego chłopaka w słoju, ulokowanego na manekinie w garniturze.
W obecnym etapie terapii Raspial sądził, że może wyjawić wszystko. Nie miał oporów, aby pokazać doktorowi głowę Klausa (tak podobno nazywał się ten mężczyzna za życia), a zaufanie wzrosło ponownie, gdy doktor nie zareagował ani przerażeniem, ani obrzydzeniem na widok głowy i sprawozdania jak jego pacjent spędza tu wolny czas. Nikomu tego nie zgłosił. Raspail wciąż mógł przesiadywać w samochodzie z głową ukochanego i razem oglądać kartki walentynkowe. Lecter po cichu śmiał się z tego obrazka.
Właśnie dziś ten pacjent chciał mu kogoś przedstawić. Kogoś, kogo się bał. Kogoś, kto był sprawcą obecnego stanu Klausa. Lecter musiał przyznać, że był bardziej zaciekawionym owym chłopcem niż Raspailem. Flecista był nudny jak flaki z olejem, ale może jego chłopak, który już raz zabił, będzie skrywał interesujące defekty, kto wie?
Dzisiaj Dr Lecter miał poznać Jame’a Gumba.
- Właśnie… - odezwał się Lecter po chwili zadumy - …twoja pamięć. Chodź Clarice, nauczę cię czegoś – wstał, ruszając w stronę sofy, biorąc ją za rękę, pomagając wstać i prowadząc za sobą.
- Czego? – dziewczyna od razu posłuchała, pozwalając się prowadzić, usiadła przy nim na kanapie.
- Słyszałaś o technice „Pałac pamięci”?
- Nie, co to takiego? – była autentycznie zainteresowana.
- Zaraz ci wytłumaczę. Chcę cię nauczyć tej techniki. Zaczniemy od zaraz, a dziś wieczorem powiesz mi, czy poczyniłaś postępy w kwestii segregowania wspomnień. Dam ci zadanie domowe na następne kilka godzin. Tak najszybciej się nauczysz.
- Dziś wieczorem? – ponownie się zdziwiła.
Dr Lecter, uśmiechając się, uniósł dłoń, tą przy której miał sześć palców i musnął jej dolną wargę.
- Naprawdę sądzisz, że pozwolę ci tak łatwo odejść, widząc cię dziś zaledwie przez chwilę? O nie, moja droga. Nie wystarczy mi tak mało twojego towarzystwa jak na jeden dzień. I wiem, że ty czujesz to samo, więc…przyjdziesz dziś na kolację, Clarice?
Zawód zniknął z jej oczu, aby ukazać szczerą radość.
- Chętnie, jeśli będę mogła zostać na noc. Inna opcja nie wchodzi w grę.
- Na to liczyłem, najdroższa – złożył na jej ustach krótki pocałunek – A teraz pałac pamięci, Clarice. Słuchaj mnie uważnie…
Dziewczyna słuchała z uwagą. Niedługo później jej umysł zaczął tworzyć coś zupełnie nowego. Coś, co nabrało wyraźnego kształtu i pozwoliło posiadać pamięć doskonałą. I jak się później okazało, bardzo użyteczną.

***

Clarice po raz pierwszy, chyba od zawsze, korzystała ze swojego biureczka w pokoju, w sierocińcu. Ponieważ tego dnia spędziła tak mało czasu w gabinecie doktora (ostatni raz siedziała tam tak krótko prawdopodobnie…podczas pierwszego razu, gdy opatrywał jej nogę), nie zdążyła odrobić wszystkich lekcji, a nie miała ochoty wracać do starych zwyczajów i pójść do biblioteki.
Właśnie kończyła zadania z matematyki, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Zdziwiona, podniosła wzrok. Kiedy otworzyła drzwi, za nimi ujrzała znaną i zatroskaną twarz panny Oliver oraz umundurowanego policjanta. Panna Oliver mało interesowała się życiem wychowanków, przez co nie znała rozkładu dnia Clarice i tego, że zwykle nie ma jej całymi dniami, nic dziwnego, że miała nadzieję ją zastać.
Widok policjanta nie wystraszył dziewczyny, zachowała neutralny wyraz twarzy.
- O co chodzi, proszę pani? – spytała uprzejmie.

- Wybacz, że przeszkadzamy, panno Starling, ale ten Pan ma parę pytań. Nie musisz się denerwować, pytamy o to wszystkich wychowanków, więc ciebie też.
- Słucham, o co chodzi?
- Zgłoszono nam zaginięcie siostry Teresy Jones – głos funkcjonariusza brzmiał monotonnie, a sam mężczyzna był wyraźnie znudzony. Najpewniej powtarzał te słowa już po raz setny i nie spodziewał się za wiele w odpowiedzi – Kiedy widziałaś ją ostatni raz?
- Wczoraj, podczas śniadania – co prawda wydawało jej się wczoraj wieczór, że ktoś wyglądał zza korytarza, gdy wracała do pokoju i ją obserwował, ale nie miała pewności, czy to była zakonnica, czy jakiś bawiący się dzieciak.
- Rozumiem – nawet nie kwapił się by to zapisać, widocznie nie ona pierwsza tak odpowiedziała – A czy miała ona jakiś wrogów?
- Chyba każdego w sierocińcu. Każdy był z nią w konflikcie – ponownie odpowiedziała zgodnie z prawdą i ponownie policjant nie zapisał jej odpowiedzi. Dziewczyna zerknęła na opiekunkę i nie dostrzegła żadnego zaskoczenia na jej twarzy. Personel także wiedział jaki stosunek do zakonnicy mają wychowankowie, a i pewnie sporo pracowników jej nie znosiło. Panna Oliver pewnie jej tak szukała przez to, że tamta wykonywała większość obowiązków, które teraz były na jej głowie.
- Tak, to już nam wiadomo – powiedział funkcjonariusz, robiąc wymowny ruch głową, aby odejść – Chodźmy do następnego pokoju. Przepraszamy za kłopot – naprawdę mówił jak robot, widać, że miał wszystkiego dość i mało interesuje go to śledztwo.
Zamykając drzwi, Clarice zastanowiła się, co się mogło stać z siostrą. Teraz to była naprawdę poważna sprawa. Coś się jej musiało stać, inaczej nie potrafiła tego wytłumaczyć. To była tego typu osoba, z własnej woli nie opuściłaby tego miejsca. W dodatku zaangażowano już policję, więc nie ma jej już ok 24h, chyba że skłamano policji by przyśpieszyli śledztwo.
Jednak policja najwidoczniej nie brała sprawy poważnie. Nie przysłali zbyt kompetentnego człowieka, aby zbadał sprawę. Chociaż przyczyną mogło być też to, że większość członków policji zaangażowano do pomocy FBI w sprawie Rozpruwacza z Chesapeake. U doktora w gabinecie często były gazety i czasami Starling zerkała w nagłówki, dzięki czemu wiedziała pobieżnie, że w okolicy krąży seryjny morderca…
I znów tok jej myśli zaczął krążyć uparcie po niebezpiecznych torach. Zasiadła z powrotem przy biurku, lecz nie zajrzała już do książek.
Dosłownie wczoraj dr Lecter rzucił jej nowe wyzwanie, mówiąc, że da jej wskazówki, aby odkryła o nim coś ważnego. Tego samego dnia Clarice wyżala się na zakonnicę, która ją wkurzyła i następnego dnia ta kobieta znika bez śladu…
Taki przypadek? Coś jest nie tak. To chyba nie może być wskazówka, no bo niby jak…a jednak coś w tym było…
Starling przez moment rozważała opcję, aby powiedzieć doktorowi o tym zaginięciu i sprawdzić jak zareaguje, ale szybko odrzuciła ten pomysł. Dr Lecter miał kontrolę ponad ludzką, jedyne co by zobaczyła na jego twarzy to emocje i myśli, które sam zdecydowałby się pokazać. Nic spontanicznego lub przypadkowego. Zobaczy jedynie to, co Lecter zechce pokazać.
Więc co zrobić? Zostawić to? I czy w ogóle jest jakieś „to”?
- Za mało danych.
Podsumowała sytuację. Już sama nie wiedziała co o tym sądzić, i czy nie ponosi jej wyobraźnia lub czy nie szuka wskazówek na siłę.
Za to coś innego zagościło w jej umyśle. Wizyta policjanta przypomniała jej o sprawie, którą zsunęła na bok, kiedy próbowała zdobyć uczucia Lectera. Lecz teraz, gdy jej się udało, to powróciło i nie zamierzało odejść. A problem był następujący.
Do jakiej przyszłości ma teraz dążyć, gdy praca w służbie prawa nie była już jej celem? Gdzie było miejsce dla jej nowego „ja”? Skoro nie w FBI, to gdzie?
Miała już naprawdę mało czasu na podjęcie decyzji.

***

Raspail miał skłonność do ciągłego opowiadania tej samej rzeczy. Lubił się powtarzać, podkreślać ważne wydarzenia, jeszcze raz je opowiadając. Ponieważ Jame Gumb był ważny w jego życiu, te same historie o nim powtarzały się nader często, przez co dr Lecter znał tego mężczyznę całkiem nieźle, jeszcze zanim zobaczył go na własne oczy.
Lecz teraz, gdy miał go przed sobą i zamienił z nim kilka zdań, Hannibal wiedział już o nim wszystko. Więcej nawet niż Raspail.
Jame nie był drobny jak on, o nie. Był naprawdę porządnie zbudowany. Ciemne włosy w nieładzie oraz duże niespokojne oczy wpatrzone w niego, jakby był jakimś dziwakiem.
Dr Lecter zgodził się na tą jedną sesję tylko z powodu ciekawości, która nim targała. Zresztą według niego, zgoda Gumba była podyktowana tym samym. Raspail zostawił ich samych w dusznym salonie jego domu.
- Więc Jame…mogę ci tak mówić? – zapytał jak najuprzejmiej.
- Tak – nieufny wyraz twarzy go nie opuszczał. Mrugnął dwa razy na jedno oko, celowo udając tik. Doktor nie dał się nabrać.
- Jame, co czułeś po zabiciu dziadków?
- Nic – odpowiedział, wzruszając ramionami, jakby rozmawiali o czymś trywialnym.
- Nic…Tak samo było po zajęciu się Klausem?
- Nie. Czułem się…fajnie – odpowiedź nieco dziecinna, ale zadowoliła doktora.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Byłem zły. Wtykał nos w nasze sprawy.
- Nadal masz ten fartuszek? – Lecter bił do fartucha, który Jame zrobił ze skóry zabitego marynarza. Na tą wzmiankę twarz Gumba wreszcie wyraziła gwałtowniejsze emocje. Był wściekły.
- Uważaj koleś, teraz ty się wpieprzasz gdzie nie trzeba! – podczas tej krótkiej wymiany zdań stali spokojnie naprzeciw siebie, lecz teraz Gumb odwrócił się gwałtownie i wyjął coś z szafki kuchennej. Okazało się, że był to długi nóż, którym teraz jawnie groził psychiatrze – Chcesz, żebym ci tym uciął jaja?! Chcesz?!!!
Co ciekawe, dreszcz grozy przeszedł po plecach nie Lecterowi, a właśnie Gumb’owi. Nienaturalny spokój i niewzruszenie doktora go przeraziły. Dr Lecter nie bał się Jame’a Gumba, to było jasne. Za to Gumb przestraszony tym brakiem spodziewanej reakcji, poczuł instynktownie, że powinien zachowywać się jeszcze bardziej niezrównoważenie, niż dotychczas. Zbijało go z tropu brak przerażenia w oczach rozmówcy, a jedynie spokój, jakby brał udział w podwieczorku herbacianym i taki sam był jego ton głosu.
- Uspokój się, Jame. Kontroluj swój temperament i słowa, bo inaczej wpadniesz w kłopoty.
- O czym ty kurwa mówisz? – mimo słownictwa, widać było, że słucha.
- Twoja otwartość jest niezdrowa. Myślisz, że gdyby Benjamin powiedział o tobie komukolwiek innemu niż mnie, byłbyś teraz tutaj? Postąpiłeś lekkomyślnie. Wiem, że chciałeś mu zagrozić, ale nie wziąłeś pod uwagę jego języka.
- On…nie powie policji…
- Ale mnie powiedział. A ja mogłem powiedzieć policji. Lecz nie zamierzam, zbyt kłopotliwe dla moich spraw – nastąpiła krótka pauza – Wnioskując po twoim gniewie na moje pytanie…czyżby fartuszek się zniszczył?
Wyraz twarzy Gumba spochmurniał gwałtownie. Ramiona opadły mu, jakby przygniecione nagłym ciężarem. Żal po stracie odmalował się w jego oczach, mimo że nie stracił nikogo bliskiego, a przedmiot który zrobił z ludzkiej skóry.
„Amator” – pomyślał dr Lecter – „Ale inteligentny, zdolny do nauki i brania wniosków ze swych błędów. Lecz nazbyt wybuchowy, nie kontroluje agresji i ma złe przekonanie o sobie i swoich potrzebach”
Tutaj dr Lecter mógłby mu pomóc, ale gdy pomagał Lynn, Damienowi, Alowi i reszcie dzieci, widział w nich potencjał do „rozprzestrzeniania chaosu”, taki sam jak u niego samego. Natomiast w Gumb’ie widział sam „chaos”, którym to on mógł pokierować.
Czas wziąć trochę przyjemności z życia i zabawy z kontrolowaniem chaosu, aby świat stał się trochę bardziej ciekawy i bardziej zniszczony.
- Jame, Jame…jeśli chcesz być dobrym krawcem musisz wiedzieć, jak operować z różnymi tkaninami. Ludzka skóra jest inna niż zwykłe materiały.
- Wiem – rzekł, a raczej fuknął przez zaciśnięte zęby.
- Nie mam ci zbyt wiele do powiedzenia. No, może kilka rad i sobie pójdę.
Jame chciał kazać mu się zamknąć i wynieść się już teraz, ale coś kazało mu milczeć i wysłuchać tego szalonego gościa.
- Gdy coś cię szokuje, udawanie bardziej niezrównoważonego niż jesteś, nie jest wskazane. Pogorszysz sytuację, jeśli nie jesteś sam.
Gumb zamarł, jakby rażony piorunem. Nie wiedział dlaczego, lecz poczuł się nagi, wystawiony na widok publiczny.
- Jeśli powtórzenie tego „wyczynu” jest w przyszłości możliwe, pomyśl trochę i nie opowiadaj o tym komuś, kogo nie zamierzasz zabijać. To taki amatorski błąd. Nawet jeśli byłeś pewny jego milczenia, spójrz teraz kto przed tobą stoi. Ktoś kto poznał twój sekret. Dalej uważasz, że pokazanie wszystkiego Benjaminowi i pozwolenie mu by wszystko mi opowiedział, było dobrym posunięciem?
- Nie… - wyrzucił Jame już spokojniej, za to bardzo cicho.
- A teraz ostatnia rzecz – twarz doktora była niewzruszona, równie dobrze mógł teraz wydawać receptę, a nie dawać porady na temat zabijania – Jestem pewny, że jesteś już całkiem zdolnym krawcem, ale to wciąż za mało. Musisz dopracować swoje umiejętności do perfekcji. Inaczej takie sytuacje z fartuszkiem się powtórzą. Pozbieraj informacje. Ludzka skóra to nie to samo co wełna. Inaczej się ją przechowuje i oporządza.
- Rozumiem…Będę pamiętać na przyszłość.
Przyszłość…właśnie… Jame Gumb jeszcze nie osiągnął szczytu swoich możliwości. Wciąż się rozwijał, a jak będzie to robił w takim tempie, to w przyszłości, może przysporzyć stróżom prawa wiele kłopotów. A Lecter nie zamierzał temu zapobiegać. Nie miał zamiaru wskazać Jame’owi innej drogi, lub uświadomić mu prawdy o samym sobie. Niech podąża on dalej swoją drogą przemiany…Tak będzie o wiele bardziej ciekawie.
Po pokoju przefrunął motyl. Jame od razu zaczął go śledzić wzrokiem, aż wreszcie motyl usiadł na oparciu podartej kanapy. Gdy rozkładał skrzydełka widać był trupią główkę. Dr Lecter zaszczycił motyla jedynie krótkim spojrzeniem. Za to Gumb nie mógł się oderwać.
Tak…długa droga przed Jame’em. Ciekawe, w jaki sposób ten chłopiec to wszystko rozegra. Jakimi torem pójdzie jego umysł? Jaką drogę obierze jego ciało?
Dr Lecter już dziś wiedział.
- Pójdę już, Jame – Hannibal zrobił nieśpieszny krok w stronę wyjścia – Jestem umówiony, a także widziałem już wszystko co chciałem.
- Dziękuję doktorze za wizytę – Jame w ciągu ostatnich kilku chwil zmienił się w normalnego człowieka. Nikt by nie podejrzewał go teraz o czyny, które popełnił. Bestia na moment została ujarzmiona – I za rady. Dam z siebie wszystko.
- Nie wątpię – Lecter zrobił krótką pauzę, po czym dodał – I nie martw się Benjaminem. Niedługo podejmę odpowiednie kroki…aby zachował milczenie, aż po grób.

***

Kiedy dr Lecter podjechał pod dom, Clarice znów czekała na ganku. W tej samej pozie, co poprzednim razem, lecz już nie przemoczona i nie tak nieszczęśliwa. Doktora naszła myśl, że powinien dorobić dla niej klucz, żeby w przyszłości nie musiała czekać na niego na zewnątrz.
- Clarice, jesteś przed czasem.
Dziewczyna podniosła głowę, słysząc jego głos. Twarz jak zwykle jej się rozjaśniła, ale w oczach było widać zmartwienia i tylko po części spowodowane rzuconym wyzwaniem.
- Przepraszam, nie miałam co ze sobą zrobić.
- Nie szkodzi. Mam nadzieję, że długo nie czekałaś – podszedł do niej i pomógł jej się podnieść. Ręka Starling zacisnęła się na jego dłoni nieco mocniej niż normalnie, lecz nie miało to nic wspólnego z gniewem.
- Coś się stało, moja droga? – zapytał, mimo że miał pewne pojęcie o tym, co jej dolegało. Choć nie wiedział wszystkiego…
Clarice spojrzała mu w oczy. Długo nic nie odpowiadała. Nie chciała uzewnętrzniać swoich rozterek, przynajmniej na razie. Póki się nad nimi nie zastanowi.
„Zalewają mnie dziwne myśli. Coś kuje mnie z boku głowy, chcąc by mnie olśniło, ale nie jestem pewna, czy tego chcę. Boję się, co się wówczas stanie. Mam przeczucie, że nie chcę tego wiedzieć. I nie tylko to…Nie wiem już co ze sobą zrobić. Jedyne czego chcę to być przy nim, ale co z moją przyszłością? Zamknęłam przed sobą jedyną drogę o jakiej myślałam. Kim mam zostać w przyszłości, co ze sobą zrobić? A żeby było tego mało…odkąd wyznałam swoje uczucia, on wciąż…nie powiedział co on czuje do mnie. Kocham go, ale czy on…Czemu jestem taka samolubna? Kiedy już coś osiągam, wciąż chcę więcej.”
- Nie… - odpowiedziała już na głos – Nic się nie stało. Mam natłok myśli, to wszystko.
- Skoro to twoja decyzja – pił do tego, że nie chce jeszcze o tym mówić. Wiedział, że sporo rzeczy ją gryzie, ale wiedział jedynie o pierwszych dwóch sprawach – Wejdźmy do domu.
- Dobrze.
Kiedy wchodzili do środka, ponownie zasłony u sąsiada się poruszyły. Wciąż nie było szans by z tej odległości i po ciemku ktoś mógł przyjrzeć się Clarice, więc Lecter nadal się nie martwił, lecz pomysł dorobienia klucza zyskał nowy argument.
- Odrobiłaś pracę domową, Clarice? – spytał, od razu po wejściu.
- Tak – wiedziała, że mówił o pracy, którą sam jej zadał – Zbudowałam podwaliny mojego pałacu pamięci.
Pomimo tych wszystkich zmartwień, Starling będąc tutaj, w tym otoczeniu, sam na sam z doktorem, wreszcie poczuła się jak w domu.
- Wspaniale…więc kontynuujmy budowę.

***

Minęło kilka tygodni, które w mniemaniu Lectera i Clarice były lepsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Spędzali ze sobą czas, kiedy tylko mogli. Clarice zawsze po szkole odwiedzała gabinet. Co dwa lub trzy dni, zostawała u doktora na noc, a w weekendy, które nie pracowała praktycznie byli ze sobą non stop.
W związku z tym nawet doktor nie spostrzegł kiedy, a w jego domu pojawiły się ślady obecności jego partnerki, która odkąd dostała własny klucz pomieszkiwała u niego. Oprócz jej sukienki, którą jej kupił, pojawiło się kilka dodatkowych ubrań. Nawet w łazience były już dwie szczoteczki do zębów.
Clarice nie pozbyła się swoich zmartwień, ale robiła wszystko by czerpać radość z życia i cieszyć się chwilą. Niestety, gdy tylko zostawała sama, natrętne myśli nie dawały jej spokoju. Dziwne wydarzenia, jak te że siostra Teresa się nie odnalazła, zmartwienia o jej przyszły zawód oraz niepokój, że dr Lecter nigdy nie powiedział, że też ją kocha, zatruwały jej szczęście. Mimo, że jednocześnie na siłę nie potrafiła sobie wyobrazić doktora wypowiadającego te słowa. Nie pasowało to do niego, ale jej niepokój nie chciał odejść.
Natomiast doktor przez ten cały czas nikogo nie zabił. Miał własny plan jak odpowiednio pokierować więcej wskazówek do Clarice, ale potrzebował na to odpowiedniej chwili. Czekał na stosowny moment, najlepszy czas.
Jednakże, nie próżnował przez ten okres. Posługiwanie się techniką pałacu pamięci było jedną z wielu rzeczy, jakie uczył młodą Starling. Jeśli trzeba było, pomagał jej w nauce, zwłaszcza w kwestii języków obcych. Zaczął ją nawet poduczać języka włoskiego, którego nie miała w szkole, ale zawsze chciała się nauczyć. Okazało się przy tym, że ma całkiem dobre ucho do języków.
Oczywiście to nie było wszystko co razem dzielili. Seks stał się znaczną częścią ich życia. Clarice przyjmowała to z niezmiennym entuzjazmem i wręcz do tego zachęcała. Przyjemności cielesne stanowiły wspaniałą strukturę, którą rozbudowywali za każdym razem.
Bożego Narodzenia nie mogli spędzić razem. Dr Lecter nie obchodził świąt, ale musiał uczestniczyć w pewnym przyjęciu, na które został zaproszony. Natomiast Starling musiała wziąć udział w obowiązkowej wspólnej Wigilii w sierocińcu. To był koszmar, przez bite pół godziny ona i inne dzieciaki musiały modlić się na głos o szczęśliwe odnalezienie się siostry Teresy.
Oczywiście, kiedy z powrotem byli wolni, musieli się zobaczyć.
- Dobrze ci idzie, Clarice.
- Naprawdę? Nie sądzę – powiedziała niepewnie.
- Ależ tak. Zaufaj mi. Jak na pierwszy raz idzie ci wspaniale. Uwierz mi, widziałem gorsze początki nauki.
Znajdowali się w jego przestrzennym salonie, w tle leciała muzyka, a oni w samym centrum pomieszczenia tańczyli, choć bardziej Lecter tańczył, ucząc dziewczynę podążać za jego krokami. Starling miała na sobą swoją jedyną sukienkę, w której doktor tak ją lubił.
Z początku niepewna swoich kroków, Clarice powoli zaczęła rozumieć o co chodzi w tym tańcu i nieświadomie powoli stawała się coraz lepsza.
- Nie mówię, że mi się to nie podoba… - zaczęła bez pośpiechu, kiedy robili obrót – Lecz mam wrażenie, że to do mnie nie pasuje.
- Umiejętność tańca nie ma nic wspólnego z „pasowaniem” czy nie - rzekł doktor, wciąż wdzięcznie ją prowadząc – To umiejętność praktyczna.
- Wiem, tyle że ja…
- Nie jesteś damą, tak? – wpadł jej w słowo, celnie odgadując jej myśli. Dziewczyna pokiwała w odpowiedzi głową, spuszczając wzrok – Mówiłem ci, wiem o tym. Nie jesteś i nie będziesz prawdziwą damą w twoim znaczeniu tego słowa…jednakże…
Niespodziewanie, objął szybko ręką całą jej talię i przycisnął ją mocno do siebie tak, że na chwilą urwało jej oddech z zaskoczenia. To był tak szybki i silny ruch, że ledwo zdążyła to zarejestrować.
- …sądzę, że już „udawanie” damy, mogłoby ci się spodobać – dokończył, jak gdyby nic.
- Udawanie? – oszołomiona potrzebowała chwili, aby przetworzyć jego słowa.
- Wyobraź sobie tylko, Clarice – ponownie zaczął ich prowadzić, lecz już nieco wolniej, nie zwalniając uścisku – Ty, z zewnątrz ubrana i zachowująca się niczym młoda lady, a w środku śmiejąca się z zachowania i arogancji innych. Rozmawiasz z uśmiechem na ustach, w myślach drwiąc ze śmieszności tej osoby. Czasami pozwalając wydobyć się swojej prawdziwej „ja” drobną aluzją lub spojrzeniem, a potem szybko to zakamuflować i znów nie mogąc uwierzyć, że ktoś dał się nabrać. Zabawa w aktora, to coś z czego można brać więcej radości niż się wydaje. Zwłaszcza jeśli się wie dokładnie, co robić.
Clarice nawet nie zauważyła, że zaczęła się uśmiechać. Rzeczywiście coś takiego mogłoby być zabawne, zwłaszcza jeśli udało by jej się kogoś nabrać.
- Mówi Pan, jakbym w przyszłości miała to robić i próbuje mnie Pan przekonać.
- Celna uwaga, moja droga. Bardzo celna. I prawdziwa… Kiedyś pokażę ci jak czerpać radość ze wszystkiego co cię otacza. Manipulować środowiskiem, aby nuda i wszystko czego nienawidzisz już nigdy ci nie zagrażały. Razem będziemy obserwować wyniki naszych działań. Chaos, który stworzymy.
Właśnie takie chwile potrafiły koić jej umysł. Przynajmniej na chwilę. Kiedy słowa doktora jasno wskazywały, że Hannibal Lecter wiąże z nią przyszłość. Jedynie tu, przy nim jakoś zawsze wiedziała, że wszystko będzie dobrze.
- Tak…pokaż mi.
Czerwone punkciki w piwnych oczach nabrały niebezpiecznego blasku.
- Naprawdę…naprawdę odważna dziewczynka.
Oboje naraz, wiedząc czego chcą, wyszli naprzeciw i złączyli swoje usta. Wpierw próbowali całować się niespiesznie, ciesząc się chwilą. Lecz nie minęło wiele czasu, aby pocałunek przybrał na intensywności, pogłębił się.
Lecter odsunął się pierwszy by móc na nią spojrzeć. Jej wzrok był już zamglony i jasno wskazywał na co liczy. Nie zawiedzie się. Hannibal pewnym ruchem ujął oba ramiączka jej sukienki i niespiesznie zsunął je z ramion. Clarice spokojnie stała w miejscu, pozwalając, aby jej sukienka spadła na ziemię, pozostawiając ją jedynie w dolnej bieliźnie.
Jakoś fakt, że ona jest prawie że naga, a doktor wciąż całkowicie ubrany, niesamowicie ją ekscytował. I chyba nie tylko ją. Jego oczy pochłaniały ją całą.
- Nigdy nie przyzwyczaję się, jak cudowny widok stanowisz dla oka. I tylko ja…mogę cię taką oglądać.
- Tak, tylko ty.
Po tych słowach, już dosłownie sekundę później wznowili pocałunek, podczas gdy dłonie Lectera sunęły po jej ciele. Nie wiadomo kiedy jej nogi zrobiły się słabe, albo kiedy znaleźli się już na podłodze, Clarice na miękkim dywanie, a dr Lecter nad nią.
- Nie…idziemy do łóżka? – spytała, kiedy usta doktora zaczęły pieścić jej szyję.
- Nie, zajmę się tobą tutaj – powiedział, po czym powrócił do przerwanej czynności, nagrodzony cichym jękiem dziewczyny.

***

Hannibal jak zwykle obudził się pierwszy. Wstał z łóżka, delikatnie wyplątując się z objęć swojej partnerki tak, aby jej nie obudzić. Było dopiero po 5 rano. Clarice miała prawo dłużej pospać, gdy miała wolne w przerwie świątecznej, lecz on musiał iść do pracy. Odkąd dał dziewczynie klucz do domu, coś takiego nie było już problemem. Po wyspaniu się Clarice mogła swobodnie umyć się, ubrać i jak zwykle przyjść do gabinetu.
Po prysznicu i ubraniu się, doktor zszedł na dół. Zamierzał oprócz jedzenia dla siebie, zrobić też śniadanie dla Clarice i zostawić do odgrzania.
Stawiając talerze na stole w jadalni spostrzegł, że wciąż leżą tam prezenty, które wczoraj tam zostawili. Po rozpakowaniu ich, poszli do salonu na ten taniec i zapomnieli o tym. Lecter dostał od niej kasetę z muzyką klasyczną. Wydedukował co dostanie kilka dni wcześniej, kiedy podejrzał Clarice jak przeglądała jego kolekcję sprawdzając co ma, a czego nie, lecz nie dał nic po sobie poznać. Starling natomiast sądziła, że nic nie dostanie skoro pół żartem pół serio umawiali się, że sukienka jest jej prezentem na święta, ale Lecter i tak coś jej kupił. Uargumentował to tym, że wtenczas jeszcze nie byli w tego typu relacji, a teraz gdy rzeczy przybrały inny obrót musiał zmienić zdanie i podarował jej, jej ulubioną powieść, pierwsze wydanie.
Tak…pokaż mi
Doktor wciąż i wciąż odtwarzał w głowie wczorajsze słowa Clarice, przypominając sobie ich wydźwięk. Był to z jej strony nieumyślny, a jednak sygnał do działania. Wczoraj Lecter postanowił, że nadszedł już ten odpowiedni czas.
Zaczął powoli, zakonnica była w jego mniemaniu takim interludium. Teraz po przerwie nadszedł czas na główny występ. Teraz nie tygodnie, a dni się liczyły. Doktor uznał, że 9 dni powinno wystarczyć. Tyle wystarczy, aby ostatecznie pożegnać medialnego Rozpruwacza z pompą.
W pracy, gdy już skończył terapię z pierwszym pacjentem, w przerwie, doktor podszedł do telefonu. Stwierdził, że skoro Clarice jeszcze się nie zjawiła to znaczy, że jeszcze się nie obudziła lub dopiero co wstała. Skorzystał więc z okazji i wybrał pierwszy numer.
Pierwsza osoba, do której zadzwonił była owa kobieta, o którą Clarice była kiedyś zazdrosna. Przez moment pogawędzili o spektaklu, na który wybrali się z resztą komitetu, po czym dr Lecter wspomniał, że zamierza w końcu wyprawić swoje słynne przyjęcie dla całego zarządu orkiestry i pytał, czy ta Pani z mężem by się nie zjawili. Usłyszał entuzjastyczną odpowiedź twierdzącą. Podany termin nikomu nie przeszkadzał.
Przyjęcie miało się odbyć za 9 dni.
Obdzwonił następnie całą resztę członków zarządu i kilku znajomych. Zawsze spotykał się z radosną zgodą. Jego przyjęcia zawsze cieszyły się dobrą sławą.
Na samym końcu wybrał numer pewnego mężczyzny.
- Doktor Scott, słucham? – usłyszał na powitanie po drugiej stronie słuchawki.
To był ten sam Scott, który miał lekką obsesję na punkcie przebadania Lectera i którego doktor nachalności w tej kwestii nie mógł znieść.
- Dzień dobry, doktorze. Mówi Hannibal Lecter, czy możemy się spotkać?
Kiedy zadawał to pytanie, jego nożyk Harpia sam z siebie pojawił się w jego dłoni. Los doktora Scotta wreszcie miał zostać przypieczętowany.

***

Minął ponad tydzień. Skończył się Sylwester. Do przyjęcia u doktora Lectera zostały dwa dni. W ciągu ostatnich ośmiu natomiast, Hannibal zabił dwoje ludzi.
Pierwszą ofiarę zidentyfikowano jako profesora Howarda Scotta. Jego ciało znaleziono na pewnym parkingu podziemnym. Drugą natomiast znaleziono dosłownie kilka przecznic od posterunku policji. Sprawca nie próbował ukrywać zwłok. Wystawił je na widok publiczny tak samo, jak ich oszpecenie. Oba ciała były pozbawione kilku organów wewnętrznych. Robota była fachowa, nie zostawiono śladów, nikogo nie widziano.
Clarice nie mogła oderwać wzroku od nagłówka gazety, leżącej na stoliku pod ścianą, tuż obok zdjęć zrujnowanych kościołów. Czcionka tytułu była nienaturalnie duża i krzykliwa. Chodziło o szybkie zwrócenie uwagi czytelnika. I rzeczywiście wielki czerwony nagłówek „Rozpruwacz z Chesapeake patroszy dwójkę!” przykuwał wzrok. Zrobiono wokół tego taką wrzawę, ponieważ Rozpruwacz jeszcze nigdy nie zabił dwóch osób w tak krótkim odstępie czasu.
I znów to uczucie powróciło do dziewczyny. To kłucie z tyłu głowy, każące jej coś pojąć. Tyle, że ona nie wiedziała czy chciała zrozumieć owo kłucie, czy nie.
Nie ruszyła się z miejsca, ani nie oderwała wzroku od nagłówka nawet, kiedy poczuła za sobą czyjąś obecność. Dr Lecter przybliżył się jeszcze bardziej i objął ją od tyłu. Nic nie powiedział, ani nie próbował odwrócić jej uwagi od gazety. Jego gest ona odczytała jako „Patrz na to dalej. Myśl dalej. Nie walcz z instynktem”
- Znał ich Pan? – Clarice bezwiednie zadała pytanie, nie wiedząc do końca, czemu ono służy.
- Tak – padła krótka odpowiedź, przerażająco obojętnym tonem. Nie odsunął się, wciąż ją obejmował, a ona nie protestowała.
„Bezwzględny i okrutny, a jednocześnie troskliwy”
- I ich okrutna śmierć Pana nie wzrusza? – dlaczego jej głos również stał się obojętny?
- Ani trochę – rzekł powoli, akcentując każdą sylabę – Widzisz moja droga…oni byli bardzo… grubiańscy.
Starling drgnęła nieznaczenie. Przez to jedno słowo, dreszcz przeszedł jej po kręgosłupie. W końcu oderwała wzrok od artykułu i spojrzała przez ramię. Przyglądał jej się, analizował każdą reakcję. Pewnie lepiej rozumiał je niż ona sama.
Jednakże jednej rzeczy nie wiedział. Jak zwykle w przypadku tej dziewczyny nie wszystko było dla niego jasne.
- Clarice, posłuchaj…
Pukanie do drzwi gabinetu przerwało mu zanim dokończył zdania. Poczuł irytację, Raspail znów przyszedł na terapię przed czasem.
- Później cię zapytam – nie ukrywał złego humoru.
- Pójdę się schować – rzekła cicho i poszła do części prywatnej. Sama także nie ukrywała rozczarowania, że ich czas pomiędzy pacjentami znów skrócił się przez nadgorliwość jednego.
Oczy doktora zaświeciły złowrogo, choć twarz nawet nie drgnęła. Dziś będzie ostatni raz, gdy Benjamin Raspail go rozzłościł. Bez pośpiechu podszedł do drzwi, by wpuścić pacjenta.

***

Gadanie i gadanie. Wciąż to samo, ten flecista powtarzał te same opowieści po raz setny. Dr Lecter mógł cytować je w pamięci. Znał każde następne słowo. Raspail był najnudniejszym i namolnym pacjentem na świecie.
- Jame odnalazł tę małą plażę, na którą łaziliśmy ja i Klaus, i kiedy wróciłem z próby, on już tam był. Nie widziałem nigdzie Klausa. Nie było go.
Dr Lecter był znudzony. Słyszał tą historię po raz siódmy. Nadszedł czas, pomyślał, w sekundę otwierając gwałtownie oczy na całą szerokość.
- Zapytałem, gdzie jest Klaus, a Jame odparł, że pływa. Wiedziałem, że to kłamstwo, Klaus nigdy nie pływał, na Pacyfiku były za duże fale. I kiedy otworzyłem lodówkę, no to wiesz, co tam znalazłem. Zza pomarańczowego soku wyglądała na mnie głowa Klausa. Jame zrobił sobie fartuszek, no wiesz, z Klausa, włożył go i zapytał: Jak ci się teraz podobam.
Raspail skupiał się tylko na kolejnym powtarzaniu starej już opowieści. Nie zauważył, że dr Lecter jakiś czas temu wstał już z fotela i szukał teraz czegoś w szufladzie biurka. Znalazł i wyjął po chwili z niej sztylet. Z nim w dłoni, zaczął kroczyć ku niczemu nieświadomemu mężczyźnie, leżącemu na sofie.
- Wiem, że musi cię przerażać fakt, że mogłem utrzymywać jeszcze potem jakieś stosunki z Jame’em. Kiedy spotkałeś się z nim, wydawał się jeszcze bardziej niezrównoważony. Myślę, że zdumiewało go po prostu, że się go nie bałeś.
Doktor był już o krok od sofy. Wciąż niedostrzeżony. I wówczas Raspail wypowiedział swoje ostatnie słowa.
- Zastanawiam się, dlaczego rodzice nie zabili mnie, zanim nauczyłem się ich oszukiwać.
Szybki ruch, ledwo zauważalny. Mało kto mógłby przypuszczać patrząc po wyglądzie tego drobnego doktora, że jest do tego zdolny.
Przebite na wylot serce Raspaila próbowało bić dalej. Wystająca na zewnątrz cienka rękojeść sztyletu wykonała pełny  obrót.
- Wygląda jak słomka w lejku mrówkojada, prawda? – stwierdził dr Lecter, ale Raspail nie zdążył już na to odpowiedzieć.
I tak właśnie coś nudnego przekształciło się w coś ciekawego. Czerpanie radości ze wszystkiego co daje otoczenie. Manipulowanie środowiskiem, aby nuda i wszystko czego się nienawidzi już nigdy nie zagroziły. Stworzony chaos i obserwacja wyników.
Zamordowanie Raspaila fizjologicznie nie wzruszyło Lectera. Jego serce biło normalnym rytmem, puls nawet nie podskoczył. Wewnętrznie jednak się cieszył. Po tak długim czasie wreszcie pozbył się tego męczącego flecisty. Teraz Orkiestra Symfoniczna będzie grała czysto. Lecz co ciekawe…cieszyła go jeszcze jedna rzecz.
Dr Lecter przeniósł wzrok z martwego ciała na drzwi po jego prawej. Za nimi, niczego nieświadoma, siedziała sobie mała Clarice i pewnie jak zwykle odrabiała lekcje. Właśnie zabił kogoś pod jej nosem. Zamordował, kiedy ona przebywała tuż za ścianą. Była tak blisko, wciąż jest blisko. Wystarczy, że otworzy drzwi, a pozna o nim prawdę. Czekał przez chwilę, jakby rzeczywiście to się miało zaraz stać. Ale nic takiego się nie wydarzyło, drzwi pozostały zamknięte.
Cieszyło go, że Clarice jest tak blisko. Blisko poznania go w całości. Ona i tylko ona. Dzieliła ich jedynie ściana. Czy gdyby zniknęła, potrafiłaby ona dzielić z nim to?
Ta chwila w końcu przeminęła. Dr Lecter wpierw sprawdził korytarz na zewnątrz. Nikogo nie było więc przez obaw wyniósł ciało. Przeniósł je do pomieszczenia na drugim końcu. Było to miejsce na drugi gabinet lekarski. Tak właściwie, ten budynek należał do Lectera, więc to on decydował, czy wynajmie ten gabinet jeszcze jednemu lekarzowi. Nie zrobił tego, pokój od dawna stał pusty.
Choć teraz były tam przygotowane kilka rzeczy. Między innymi mała lodówka oraz stół przykryty płachtą, a na nim skalpel i inne narzędzia chirurgiczne. Hannibal ułożył ciało na stole, założył leżące obok rękawiczki i wziął skalpel. Wykonał precyzyjną robotę. Pozbawił Raspaila nerek, wątroby oraz serca. Wycięte narządy schował w przygotowanych w lodówce opakowaniach z lodem.
Ciało zostawił na razie na stole w tym opuszczonym pomieszczeniu. Nikt tu nie zajrzy, a on i tak miał zamiar pozbyć się stąd ciała tej nocy. A narządy przewiezie do swojej lodówki…
Wrócił do gabinetu i starannie wszystko obejrzał. Krew znalazł jedynie na podłodze. Szybko ją wytarł, a gdy wszystko już sprawdził, zapukał do drzwi za którymi była Clarice. Otworzył je i zajrzał do środka.
- Już po wszystkim, Clarice – niecodzienny dobór słów zwrócił jej uwagę, gdy odrywała się od książki z historii na stoliku.
- Minęło szybciej niż zwykle. Czy mi się zdaje?
- Nie zdaje ci się. Musiał wyjść wcześniej, dlatego przyszedł za szybko.
- Ach…okej.
Wstała i weszła za nim z powrotem do gabinetu. Starling usiadła na swoim zwykłym miejscu, na sofie dla pacjentów. Dr Lecter dołączył do niej. Jego dziewczynka praktycznie siedziała z nim teraz na miejscu zbrodni, nie wiedząc o tym. Dosłownie nie dawno leżał tu martwy Raspail. Wspomnienie uczucia pod dłonią przestającego bić serca wciąż było żywe w jego umyśle.
- Jest Pan w lepszym humorze niż przed terapią.
Hannibal wiedział, że jego twarz nie zmieniła wyrazu. Clarice chyba znała go już lepiej niż sądziła, skoro wyczuwała już jego nastrój.
- Zgadza się, załatwiłem starą sprawę. Terapia zakończona. Pacjent już więcej tu nie zawita.
Nadal nie kłamał.
- Wróćmy do naszej rozmowy – powiedział, biorąc ją za rękę – Clarice, myślałem, że dawno temu skończyliśmy z duszeniem rzeczy w sobie.
Wyglądała na strapioną, ale nie zdziwioną. Już znała jego możliwości.
- Nie duszę nic w sobie…po prostu…chciałam te zmartwienia sama ukoić.
I tu był pies pogrzebany.
- Mogę zrozumieć, że nie mówisz mi o tym jak łączysz wskazówki w naszym wyzwaniu, bo to sam kazałem ci rozgryźć samej.
Nadal nie była zdumiona. Może lekko zaniepokojona tym, co zaraz on powie.
- Ale problem z wyborem dalszej ścieżki nauki mogłaś ze mną skonsultować. Nie masz już marzenia o FBI, więc nie wiesz co dalej robić, a czas nagli.
Jak zwykle, perfekcyjnie wiedział co działo się  jej umyśle. Choć…nie do końca.
- Wydaje mi się jednak, że jest coś jeszcze, ale nie wiem co. Powiesz mi co cię martwi?
Teraz już się zdziwiła, mimo ze trochę jej ulżyło. Akurat tego ostatniego zmartwienia wolałaby by nie odkrył, ale teraz musiała je sama wyznać. Nie chciała kłamać, oboje wiedzieli, że on ma rację i zorientuje się jeśli skłamie.
- Cóż…chodzi o to…to głupota…ale ja…
Miała trudności by dobrać odpowiednie słowa i niestety nie dane jej było spróbować dokończyć. W pokoju rozległo się pukanie do drzwi. Oboje szybko odwrócili głowy w ich stronę, oboje zaskoczeni.
- Ma Pan teraz pacjenta?
- Nie – powiedział zgodnie z prawdą – Została niecała godzina do następnego.
- Więc kto to?
Nie miał pojęcia. Zdusił irytację, spowodowaną ponownym przerwaniem im rozmowy w ważnym momencie i dał się ogarnąć ciekawości.
- Schowaj się, Clarice. Ktokolwiek to jest, załatwię to szybko.
Starling szybko usłuchała. Pech chciał…że za szybko. Gdy zamykała za sobą drzwi w pokoju prywatnym, dłoń jej się wymsknęła i nie zamknęła ich do końca. Już chciała naprawić swój błąd, ale usłyszała jak doktor otwiera już komuś drzwi wejściowe.
Szybka i krótka panika kazała jej przykucnąć przy ścianie, tuż przy drzwiach. Nie miała wyjścia. Zwykle gdy drzwi były zamknięte, żaden dźwięk ani stąd, ani z gabinetu nie śmiał przeniknąć na jakąkolwiek stronę. Nigdy nic nie było słychać. Teraz, kiedy drzwi były lekko uchylone, Starling mogła słyszeć wszystko, a najgorsze było to, że działało to w obie strony. Jeśli wyda jakikolwiek dźwięk, choćby zaskrzypi pod nią podłoga, to od razu wyda swoją obecność. Sparaliżowało ją i tak przykucnięta nie ważyła się nawet drgnąć. Oddychała nawet ostrożniej.
Usłyszała głos doktora. Nie mogła nic widzieć, ale wszystko słyszała.
- Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – najwidoczniej witał tego tajemniczego gościa. Kto mógł odwiedzać gabinet Lectera w godzinach jego pracy?
Odpowiedział mu męski, nieco zmęczony głos.
- Dzień dobry. Jestem Agent Specjalny Will Graham z FBI. Prowadzę śledztwo w sprawie Rozpruwacza z Chesapeake. Mogę zadać kilka pytań, doktorze Lecter?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz