Clarice
właśnie ubierała się, aby zejść na śniadanie. Dobierając górę, naszła ją myśl,
że kiedy nadejdzie lato, to trudniej będzie jej ukryć te ślady ugryzień. Na
razie jest zimno i nie ma się czego obawiać, ale należy o tym pamiętać na
przyszłość.
Wchodząc do
stołówki, zrazu rzuciła jej się w oczy pewna anomalia. Wszystkie dzieciaki były
jakieś…hałaśliwe. Od lat Starling czegoś takiego nie widziała. Wszystkie
posiłki, jakie tu jadała były spożywane w spokojnej atmosferze, praktycznie bez
rozmów, same szepty.
Obecnie, tu
nie toczyły się szepty, a głośne, wyraźne rozmowy. Nikt nie siedział
wyprostowany jak struna, nawet sztućców nie używali jak trzeba mimo, że umieli
to robić poprawnie. Łamanie zasad, nawet takich prozaicznych, świetnie ich
bawiło w tym pełnym dyscypliny przybytku.
Clarice zanim
poszła po jedzenie do kucharki, podbiegła do jednego ze stolików z samymi dwunastolatkami.
Swe kroki kierowała do chłopca siedzącego na samym brzegu ławy, piegowatego z
brązowymi loczkami.
- Ej, Brian –
zagadnęła, schylając się nad chłopcem. Ogólnie była w normalnych stosunkach ze
wszystkimi wychowankami, ale ci którzy uchodzili tu za małych buntowników
dogadywali się z nią najlepiej, jak na przykład Brian – Co tu się dzieje?
Trafiłam do alternatywnego wszechświata, czy co?
- To ten nasz,
Starling – powiedział chłopiec, zaśmiawszy się pod nosem – Jak mieliśmy
pobudkę, panna Oliver powiedziała żebyśmy sami się sobą zajęli i pomogli
młodszym. Siostry Teresy nie ma i wszyscy jej szukają.
- Siostry
Teresy nie ma? – to wszystko wyjaśniało. Nikt ich nie pilnował, więc dzieciaki
robiły co chciały. Tylko co takiego się stało, że ta wredna zakonnica
zaniedbała swoje obowiązku, które zwykle wykonywała z gorliwością fanatyka – To
dziwne. Ta sucz jeszcze nigdy nie przegapiła okazji, aby się tu nad nami
poznęcać.
- Nic mnie to
nie obchodzi. Jeśli o mnie chodzi, ona może nie wracać. Tak jest super!
Clarice
zostawiła rozradowane dzieciaki i sama poszła po swój posiłek. Odbierając swój
talerz, spostrzegła, że nawet kucharka była w lepszym nastroju niż zwykle.
Siadając sama
przy stole, uśmiechnęła się radośnie zrozumiawszy, że nie musi odmawiać
modlitwy przed jedzeniem. Zachwycona wzięła pierwszy kęs, starając się ignorować
ten średni smak. Jej buntownicza dusza była teraz w raju.
Wybiegła z
sierocińca w szczęśliwych podskokach. Energia i dobry humor tak ją rozpierały,
że miała straszną ochotę odbyć przebieżkę aż do samej szkoły. I właśnie przez
ten dobry nastrój, jej uwadze uszedł marsz pogrzebowy na pobliskim cmentarzu. Odbywał
się czyjś pogrzeb, dla którego wczoraj wykopano dół…nikt tylko nie wiedział, że
już ktoś go użył.
***
Dzień w
szkole minął normalnie. Clarice przykładała się do nauki, jak zwykle unikając
towarzystwa innych. Czasem Joan posyłała jej spojrzenie, jakby chciała podejść
albo na odwrót, lecz nie wykonała żadnego kroku i powracała do plotek z innymi
dziewczynami.
Gdy emocje
opadły, w wolnych chwilach dziewczyna nie mogła się opędzić od myśli, że brak
obecności zakonnicy i fakt, że reszta opiekunek jej szukała był naprawdę
niepokojący. Co takiego się stało, że ta kobieta porzuciła swoje obowiązki, do
których była bardziej przywiązana niż do ludzi? Bo coś musiało się wydarzyć i
to na pewno.
I to w dodatku
niedługo po rozpoczęciu otwartego konfliktu pomiędzy nią i Clarice.
Wracając ze
szkoły już myślała o czymś innym, czyli o celu swojego spaceru. Dr Lecter
pewnie już jej wyczekiwał w gabinecie. Teraz chciała z nim spędzić tyle czasu
ile się da, bo w ten weekend już miała pracę.
To zabawne,
niby znała już doktora całkiem dobrze, ale wciąż uważała, że coś jej umykało,
przez co sądziła, że nie wiedziała nic. Porównywała to do układanki. Miała już
ramkę i część środka tych niesamowitych puzzli, które układały pełny obraz
Hannibala Lectera, lecz ciągle brakowało ogromnej części, bez której nie
widziała pełnego obrazu. Coś dużego jej umykało, wiedziała to. Bez tego nie
widać całości.
I aby odkryć
ową część, miała najwidoczniej odkryć jakieś wskazówki, ale jakie? To zbyt
trudne zadanie, ale skoro dr Lecter sądzi, że da radę…Tyle co to ma wspólnego z
tym, że gdybym tego nie potrafiła, nie nadawałaby się do FBI? I czy już dał
jakąś wskazówkę? Jedyną dziwną rzeczą jaka się od wczoraj wydarzyła to właśnie
dzisiejsza nieobecność siostry………….
Clarice
przystanęła na chodniku, jakby natchniona jakąś myślą. Pokręciła przecząco
głową, po czym wznowiła chód. Po chwili znowu się zatrzymała dosłownie na kilka
sekund. Jej wyraz twarzy był nieprzenikniony, a myśli nie do odczytania.
Kiedy doszła
pod gabinet, zerknęła na zegarek. Było bezpiecznie, ostatni pacjent wyszedł
jakieś 5 minut temu. Bez skrępowania, jakby wchodziła do własnego domu,
wkroczyła do środka. Do głównego pomieszczenia weszła bez pukania.
Dr Lecter
siedział przy biurku i coś zapisywał. Na dźwięk otwieranych drzwi podniósł
wzrok.
- Witaj,
Clarice.
Nie uszło
jego uwadze, że dziewczyna przyglądała mu się nieco dłużej niż zwykle zanim
odpowiedziała na przywitanie. Nic poza tym nie odchodziło od normy. Kiedy wstał
by do niej podejść, ona zrobiła to samo i sama go objęła, oddychając głęboko z
ulgą.
- Coś się
stało? – spytał, jedynie dla pozorów.
- Nie, nic –
rzekła krótko i wzmocniła uścisk.
Chwilę
później doktor siedział już w fotelu, a dziewczyna na podłodze opierając się o
jego nogi z przymkniętymi oczami.
- Dziś jest
mała zmiana planów, moja droga.
- Co się
stało? – spytała, nie zmieniając pozycji.
- Za ponad
dwie godziny będę musiał wyjść.
To wywołało
reakcję. Clarice uniosła wzrok, w którym było widać zaskoczenie i mały zawód.
- Dlaczego?
Wczoraj Pan o tym nie wspominał.
- Wczoraj
nasze głowy były zaabsorbowane czymś innym. Wiesz o co mi chodzi – uśmiech
Lectera powiększył się, gdy zobaczył że Clarice peszy się na wspomnienie tego
co tu poprzedniego dnia robili – Obiecałem wczoraj jednemu pacjentowi, że dziś
pojadę z nim by…kogoś poznać. Bardzo mu na tym zależy i mi trochę też.
- Czy to był mężczyzna,
który wyszedł tuż zanim przyszłam?
- Tak, skąd
wiesz?
- Rzucił mi
się w oczy. Minął mnie, gdy wychodził stąd i pamiętam, że był bardzo
zadowolony.
-
Rzeczywiście. Masz dobrą pamięć.
Tak, Raspail
mógł być bardzo szczęśliwy, że Lecter zgodził się spotkać z jego partnerem. Tym
razem z tym żywym i całym. Starling nie miała pojęcia, że już raz Lecter kiedyś
opuścił gabinet z Raspailem, gdy ona w nim była. Nie miał wtenczas żadnych
obaw, bo wiedział, że nie opuści ona części prywatnej dopóki on nie da jej
znać, a czas jaki spędził na zewnątrz nie był dłuższy niż standardowy czas
terapii. Raspail zabrał go do wynajmowanego składziku, gdzie pokazał mu swój
samochód, a w nim album kartek walentynkowych oraz…głowę swojego byłego
chłopaka w słoju, ulokowanego na manekinie w garniturze.
W obecnym etapie
terapii Raspial sądził, że może wyjawić wszystko. Nie miał oporów, aby pokazać
doktorowi głowę Klausa (tak podobno nazywał się ten mężczyzna za życia), a
zaufanie wzrosło ponownie, gdy doktor nie zareagował ani przerażeniem, ani
obrzydzeniem na widok głowy i sprawozdania jak jego pacjent spędza tu wolny
czas. Nikomu tego nie zgłosił. Raspail wciąż mógł przesiadywać w samochodzie z
głową ukochanego i razem oglądać kartki walentynkowe. Lecter po cichu śmiał się
z tego obrazka.
Właśnie dziś
ten pacjent chciał mu kogoś przedstawić. Kogoś, kogo się bał. Kogoś, kto był
sprawcą obecnego stanu Klausa. Lecter musiał przyznać, że był bardziej
zaciekawionym owym chłopcem niż Raspailem. Flecista był nudny jak flaki z
olejem, ale może jego chłopak, który już raz zabił, będzie skrywał interesujące
defekty, kto wie?
Dzisiaj Dr
Lecter miał poznać Jame’a Gumba.
- Właśnie… -
odezwał się Lecter po chwili zadumy - …twoja pamięć. Chodź Clarice, nauczę cię
czegoś – wstał, ruszając w stronę sofy, biorąc ją za rękę, pomagając wstać i
prowadząc za sobą.
- Czego? –
dziewczyna od razu posłuchała, pozwalając się prowadzić, usiadła przy nim na
kanapie.
- Słyszałaś o
technice „Pałac pamięci”?
- Nie, co to
takiego? – była autentycznie zainteresowana.
- Zaraz ci
wytłumaczę. Chcę cię nauczyć tej techniki. Zaczniemy od zaraz, a dziś wieczorem
powiesz mi, czy poczyniłaś postępy w kwestii segregowania wspomnień. Dam ci
zadanie domowe na następne kilka godzin. Tak najszybciej się nauczysz.
- Dziś
wieczorem? – ponownie się zdziwiła.
Dr Lecter,
uśmiechając się, uniósł dłoń, tą przy której miał sześć palców i musnął jej
dolną wargę.
- Naprawdę sądzisz,
że pozwolę ci tak łatwo odejść, widząc cię dziś zaledwie przez chwilę? O nie,
moja droga. Nie wystarczy mi tak mało twojego towarzystwa jak na jeden dzień. I
wiem, że ty czujesz to samo, więc…przyjdziesz dziś na kolację, Clarice?
Zawód zniknął
z jej oczu, aby ukazać szczerą radość.
- Chętnie,
jeśli będę mogła zostać na noc. Inna opcja nie wchodzi w grę.
- Na to
liczyłem, najdroższa – złożył na jej ustach krótki pocałunek – A teraz pałac
pamięci, Clarice. Słuchaj mnie uważnie…
Dziewczyna
słuchała z uwagą. Niedługo później jej umysł zaczął tworzyć coś zupełnie
nowego. Coś, co nabrało wyraźnego kształtu i pozwoliło posiadać pamięć
doskonałą. I jak się później okazało, bardzo użyteczną.
***
Clarice po
raz pierwszy, chyba od zawsze, korzystała ze swojego biureczka w pokoju, w sierocińcu.
Ponieważ tego dnia spędziła tak mało czasu w gabinecie doktora (ostatni raz
siedziała tam tak krótko prawdopodobnie…podczas pierwszego razu, gdy opatrywał
jej nogę), nie zdążyła odrobić wszystkich lekcji, a nie miała ochoty wracać do
starych zwyczajów i pójść do biblioteki.
Właśnie
kończyła zadania z matematyki, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Zdziwiona,
podniosła wzrok. Kiedy otworzyła drzwi, za nimi ujrzała znaną i zatroskaną
twarz panny Oliver oraz umundurowanego policjanta. Panna Oliver mało
interesowała się życiem wychowanków, przez co nie znała rozkładu dnia Clarice i
tego, że zwykle nie ma jej całymi dniami, nic dziwnego, że miała nadzieję ją
zastać.
Widok
policjanta nie wystraszył dziewczyny, zachowała neutralny wyraz twarzy.
- O co chodzi,
proszę pani? – spytała uprzejmie.
- Wybacz, że
przeszkadzamy, panno Starling, ale ten Pan ma parę pytań. Nie musisz się
denerwować, pytamy o to wszystkich wychowanków, więc ciebie też.
- Słucham, o
co chodzi?
- Zgłoszono
nam zaginięcie siostry Teresy Jones – głos funkcjonariusza brzmiał monotonnie,
a sam mężczyzna był wyraźnie znudzony. Najpewniej powtarzał te słowa już po raz
setny i nie spodziewał się za wiele w odpowiedzi – Kiedy widziałaś ją ostatni
raz?
- Wczoraj,
podczas śniadania – co prawda wydawało jej się wczoraj wieczór, że ktoś
wyglądał zza korytarza, gdy wracała do pokoju i ją obserwował, ale nie miała pewności,
czy to była zakonnica, czy jakiś bawiący się dzieciak.
- Rozumiem –
nawet nie kwapił się by to zapisać, widocznie nie ona pierwsza tak
odpowiedziała – A czy miała ona jakiś wrogów?
- Chyba
każdego w sierocińcu. Każdy był z nią w konflikcie – ponownie odpowiedziała
zgodnie z prawdą i ponownie policjant nie zapisał jej odpowiedzi. Dziewczyna
zerknęła na opiekunkę i nie dostrzegła żadnego zaskoczenia na jej twarzy.
Personel także wiedział jaki stosunek do zakonnicy mają wychowankowie, a i
pewnie sporo pracowników jej nie znosiło. Panna Oliver pewnie jej tak szukała
przez to, że tamta wykonywała większość obowiązków, które teraz były na jej
głowie.
- Tak, to już
nam wiadomo – powiedział funkcjonariusz, robiąc wymowny ruch głową, aby odejść
– Chodźmy do następnego pokoju. Przepraszamy za kłopot – naprawdę mówił jak
robot, widać, że miał wszystkiego dość i mało interesuje go to śledztwo.
Zamykając
drzwi, Clarice zastanowiła się, co się mogło stać z siostrą. Teraz to była
naprawdę poważna sprawa. Coś się jej musiało stać, inaczej nie potrafiła tego
wytłumaczyć. To była tego typu osoba, z własnej woli nie opuściłaby tego
miejsca. W dodatku zaangażowano już policję, więc nie ma jej już ok 24h, chyba
że skłamano policji by przyśpieszyli śledztwo.
Jednak
policja najwidoczniej nie brała sprawy poważnie. Nie przysłali zbyt
kompetentnego człowieka, aby zbadał sprawę. Chociaż przyczyną mogło być też to,
że większość członków policji zaangażowano do pomocy FBI w sprawie Rozpruwacza
z Chesapeake. U doktora w gabinecie często były gazety i czasami Starling
zerkała w nagłówki, dzięki czemu wiedziała pobieżnie, że w okolicy krąży
seryjny morderca…
I znów tok
jej myśli zaczął krążyć uparcie po niebezpiecznych torach. Zasiadła z powrotem
przy biurku, lecz nie zajrzała już do książek.
Dosłownie
wczoraj dr Lecter rzucił jej nowe wyzwanie, mówiąc, że da jej wskazówki, aby
odkryła o nim coś ważnego. Tego samego dnia Clarice wyżala się na zakonnicę,
która ją wkurzyła i następnego dnia ta kobieta znika bez śladu…
Taki
przypadek? Coś jest nie tak. To chyba nie może być wskazówka, no bo niby jak…a
jednak coś w tym było…
Starling
przez moment rozważała opcję, aby powiedzieć doktorowi o tym zaginięciu i sprawdzić
jak zareaguje, ale szybko odrzuciła ten pomysł. Dr Lecter miał kontrolę ponad
ludzką, jedyne co by zobaczyła na jego twarzy to emocje i myśli, które sam
zdecydowałby się pokazać. Nic spontanicznego lub przypadkowego. Zobaczy jedynie
to, co Lecter zechce pokazać.
Więc co
zrobić? Zostawić to? I czy w ogóle jest jakieś „to”?
- Za mało
danych.
Podsumowała
sytuację. Już sama nie wiedziała co o tym sądzić, i czy nie ponosi jej
wyobraźnia lub czy nie szuka wskazówek na siłę.
Za to coś
innego zagościło w jej umyśle. Wizyta policjanta przypomniała jej o sprawie,
którą zsunęła na bok, kiedy próbowała zdobyć uczucia Lectera. Lecz teraz, gdy
jej się udało, to powróciło i nie zamierzało odejść. A problem był następujący.
Do jakiej
przyszłości ma teraz dążyć, gdy praca w służbie prawa nie była już jej celem?
Gdzie było miejsce dla jej nowego „ja”? Skoro nie w FBI, to gdzie?
Miała już
naprawdę mało czasu na podjęcie decyzji.
***
Raspail miał
skłonność do ciągłego opowiadania tej samej rzeczy. Lubił się powtarzać,
podkreślać ważne wydarzenia, jeszcze raz je opowiadając. Ponieważ Jame Gumb był
ważny w jego życiu, te same historie o nim powtarzały się nader często, przez
co dr Lecter znał tego mężczyznę całkiem nieźle, jeszcze zanim zobaczył go na
własne oczy.
Lecz teraz,
gdy miał go przed sobą i zamienił z nim kilka zdań, Hannibal wiedział już o nim
wszystko. Więcej nawet niż Raspail.
Jame nie był
drobny jak on, o nie. Był naprawdę porządnie zbudowany. Ciemne włosy w nieładzie
oraz duże niespokojne oczy wpatrzone w niego, jakby był jakimś dziwakiem.
Dr Lecter
zgodził się na tą jedną sesję tylko z powodu ciekawości, która nim targała.
Zresztą według niego, zgoda Gumba była podyktowana tym samym. Raspail zostawił
ich samych w dusznym salonie jego domu.
- Więc
Jame…mogę ci tak mówić? – zapytał jak najuprzejmiej.
- Tak –
nieufny wyraz twarzy go nie opuszczał. Mrugnął dwa razy na jedno oko, celowo
udając tik. Doktor nie dał się nabrać.
- Jame, co
czułeś po zabiciu dziadków?
- Nic –
odpowiedział, wzruszając ramionami, jakby rozmawiali o czymś trywialnym.
- Nic…Tak
samo było po zajęciu się Klausem?
- Nie. Czułem
się…fajnie – odpowiedź nieco dziecinna, ale zadowoliła doktora.
- Dlaczego to
zrobiłeś?
- Byłem zły.
Wtykał nos w nasze sprawy.
- Nadal masz
ten fartuszek? – Lecter bił do fartucha, który Jame zrobił ze skóry zabitego
marynarza. Na tą wzmiankę twarz Gumba wreszcie wyraziła gwałtowniejsze emocje.
Był wściekły.
- Uważaj
koleś, teraz ty się wpieprzasz gdzie nie trzeba! – podczas tej krótkiej wymiany
zdań stali spokojnie naprzeciw siebie, lecz teraz Gumb odwrócił się gwałtownie
i wyjął coś z szafki kuchennej. Okazało się, że był to długi nóż, którym teraz
jawnie groził psychiatrze – Chcesz, żebym ci tym uciął jaja?! Chcesz?!!!
Co ciekawe,
dreszcz grozy przeszedł po plecach nie Lecterowi, a właśnie Gumb’owi.
Nienaturalny spokój i niewzruszenie doktora go przeraziły. Dr Lecter nie bał
się Jame’a Gumba, to było jasne. Za to Gumb przestraszony tym brakiem
spodziewanej reakcji, poczuł instynktownie, że powinien zachowywać się jeszcze
bardziej niezrównoważenie, niż dotychczas. Zbijało go z tropu brak przerażenia
w oczach rozmówcy, a jedynie spokój, jakby brał udział w podwieczorku
herbacianym i taki sam był jego ton głosu.
- Uspokój się,
Jame. Kontroluj swój temperament i słowa, bo inaczej wpadniesz w kłopoty.
- O czym ty
kurwa mówisz? – mimo słownictwa, widać było, że słucha.
- Twoja
otwartość jest niezdrowa. Myślisz, że gdyby Benjamin powiedział o tobie
komukolwiek innemu niż mnie, byłbyś teraz tutaj? Postąpiłeś lekkomyślnie. Wiem,
że chciałeś mu zagrozić, ale nie wziąłeś pod uwagę jego języka.
- On…nie
powie policji…
- Ale mnie
powiedział. A ja mogłem powiedzieć policji. Lecz nie zamierzam, zbyt kłopotliwe
dla moich spraw – nastąpiła krótka pauza – Wnioskując po twoim gniewie na moje
pytanie…czyżby fartuszek się zniszczył?
Wyraz twarzy
Gumba spochmurniał gwałtownie. Ramiona opadły mu, jakby przygniecione nagłym
ciężarem. Żal po stracie odmalował się w jego oczach, mimo że nie stracił nikogo
bliskiego, a przedmiot który zrobił z ludzkiej skóry.
„Amator” –
pomyślał dr Lecter – „Ale inteligentny, zdolny do nauki i brania wniosków ze
swych błędów. Lecz nazbyt wybuchowy, nie kontroluje agresji i ma złe
przekonanie o sobie i swoich potrzebach”
Tutaj dr
Lecter mógłby mu pomóc, ale gdy pomagał Lynn, Damienowi, Alowi i reszcie
dzieci, widział w nich potencjał do „rozprzestrzeniania chaosu”, taki sam jak u
niego samego. Natomiast w Gumb’ie widział sam „chaos”, którym to on mógł
pokierować.
Czas wziąć trochę
przyjemności z życia i zabawy z kontrolowaniem chaosu, aby świat stał się
trochę bardziej ciekawy i bardziej zniszczony.
- Jame,
Jame…jeśli chcesz być dobrym krawcem musisz wiedzieć, jak operować z różnymi
tkaninami. Ludzka skóra jest inna niż zwykłe materiały.
- Wiem –
rzekł, a raczej fuknął przez zaciśnięte zęby.
- Nie mam ci
zbyt wiele do powiedzenia. No, może kilka rad i sobie pójdę.
Jame chciał
kazać mu się zamknąć i wynieść się już teraz, ale coś kazało mu milczeć i
wysłuchać tego szalonego gościa.
- Gdy coś cię
szokuje, udawanie bardziej niezrównoważonego niż jesteś, nie jest wskazane.
Pogorszysz sytuację, jeśli nie jesteś sam.
Gumb zamarł,
jakby rażony piorunem. Nie wiedział dlaczego, lecz poczuł się nagi, wystawiony
na widok publiczny.
- Jeśli
powtórzenie tego „wyczynu” jest w przyszłości możliwe, pomyśl trochę i nie
opowiadaj o tym komuś, kogo nie zamierzasz zabijać. To taki amatorski błąd.
Nawet jeśli byłeś pewny jego milczenia, spójrz teraz kto przed tobą stoi. Ktoś
kto poznał twój sekret. Dalej uważasz, że pokazanie wszystkiego Benjaminowi i
pozwolenie mu by wszystko mi opowiedział, było dobrym posunięciem?
- Nie… -
wyrzucił Jame już spokojniej, za to bardzo cicho.
- A teraz
ostatnia rzecz – twarz doktora była niewzruszona, równie dobrze mógł teraz
wydawać receptę, a nie dawać porady na temat zabijania – Jestem pewny, że
jesteś już całkiem zdolnym krawcem, ale to wciąż za mało. Musisz dopracować
swoje umiejętności do perfekcji. Inaczej takie sytuacje z fartuszkiem się
powtórzą. Pozbieraj informacje. Ludzka skóra to nie to samo co wełna. Inaczej
się ją przechowuje i oporządza.
-
Rozumiem…Będę pamiętać na przyszłość.
Przyszłość…właśnie…
Jame Gumb jeszcze nie osiągnął szczytu swoich możliwości. Wciąż się rozwijał, a
jak będzie to robił w takim tempie, to w przyszłości, może przysporzyć stróżom
prawa wiele kłopotów. A Lecter nie zamierzał temu zapobiegać. Nie miał zamiaru
wskazać Jame’owi innej drogi, lub uświadomić mu prawdy o samym sobie. Niech
podąża on dalej swoją drogą przemiany…Tak będzie o wiele bardziej ciekawie.
Po pokoju
przefrunął motyl. Jame od razu zaczął go śledzić wzrokiem, aż wreszcie motyl
usiadł na oparciu podartej kanapy. Gdy rozkładał skrzydełka widać był trupią
główkę. Dr Lecter zaszczycił motyla jedynie krótkim spojrzeniem. Za to Gumb nie
mógł się oderwać.
Tak…długa
droga przed Jame’em. Ciekawe, w jaki sposób ten chłopiec to wszystko rozegra. Jakimi
torem pójdzie jego umysł? Jaką drogę obierze jego ciało?
Dr Lecter już
dziś wiedział.
- Pójdę już,
Jame – Hannibal zrobił nieśpieszny krok w stronę wyjścia – Jestem umówiony, a
także widziałem już wszystko co chciałem.
- Dziękuję
doktorze za wizytę – Jame w ciągu ostatnich kilku chwil zmienił się w
normalnego człowieka. Nikt by nie podejrzewał go teraz o czyny, które popełnił.
Bestia na moment została ujarzmiona – I za rady. Dam z siebie wszystko.
- Nie wątpię
– Lecter zrobił krótką pauzę, po czym dodał – I nie martw się Benjaminem.
Niedługo podejmę odpowiednie kroki…aby zachował milczenie, aż po grób.
***
Kiedy dr
Lecter podjechał pod dom, Clarice znów czekała na ganku. W tej samej pozie, co
poprzednim razem, lecz już nie przemoczona i nie tak nieszczęśliwa. Doktora naszła
myśl, że powinien dorobić dla niej klucz, żeby w przyszłości nie musiała czekać
na niego na zewnątrz.
- Clarice,
jesteś przed czasem.
Dziewczyna
podniosła głowę, słysząc jego głos. Twarz jak zwykle jej się rozjaśniła, ale w
oczach było widać zmartwienia i tylko po części spowodowane rzuconym wyzwaniem.
-
Przepraszam, nie miałam co ze sobą zrobić.
- Nie
szkodzi. Mam nadzieję, że długo nie czekałaś – podszedł do niej i pomógł jej
się podnieść. Ręka Starling zacisnęła się na jego dłoni nieco mocniej niż
normalnie, lecz nie miało to nic wspólnego z gniewem.
- Coś się
stało, moja droga? – zapytał, mimo że miał pewne pojęcie o tym, co jej dolegało.
Choć nie wiedział wszystkiego…
Clarice
spojrzała mu w oczy. Długo nic nie odpowiadała. Nie chciała uzewnętrzniać
swoich rozterek, przynajmniej na razie. Póki się nad nimi nie zastanowi.
„Zalewają
mnie dziwne myśli. Coś kuje mnie z boku głowy, chcąc by mnie olśniło, ale nie
jestem pewna, czy tego chcę. Boję się, co się wówczas stanie. Mam przeczucie,
że nie chcę tego wiedzieć. I nie tylko to…Nie wiem już co ze sobą zrobić.
Jedyne czego chcę to być przy nim, ale co z moją przyszłością? Zamknęłam przed
sobą jedyną drogę o jakiej myślałam. Kim mam zostać w przyszłości, co ze sobą
zrobić? A żeby było tego mało…odkąd wyznałam swoje uczucia, on wciąż…nie
powiedział co on czuje do mnie. Kocham go, ale czy on…Czemu jestem taka
samolubna? Kiedy już coś osiągam, wciąż chcę więcej.”
- Nie… -
odpowiedziała już na głos – Nic się nie stało. Mam natłok myśli, to wszystko.
- Skoro to
twoja decyzja – pił do tego, że nie chce jeszcze o tym mówić. Wiedział, że
sporo rzeczy ją gryzie, ale wiedział jedynie o pierwszych dwóch sprawach –
Wejdźmy do domu.
- Dobrze.
Kiedy
wchodzili do środka, ponownie zasłony u sąsiada się poruszyły. Wciąż nie było
szans by z tej odległości i po ciemku ktoś mógł przyjrzeć się Clarice, więc
Lecter nadal się nie martwił, lecz pomysł dorobienia klucza zyskał nowy
argument.
- Odrobiłaś
pracę domową, Clarice? – spytał, od razu po wejściu.
- Tak –
wiedziała, że mówił o pracy, którą sam jej zadał – Zbudowałam podwaliny mojego
pałacu pamięci.
Pomimo tych
wszystkich zmartwień, Starling będąc tutaj, w tym otoczeniu, sam na sam z
doktorem, wreszcie poczuła się jak w domu.
-
Wspaniale…więc kontynuujmy budowę.
***
Minęło kilka
tygodni, które w mniemaniu Lectera i Clarice były lepsze niż kiedykolwiek
wcześniej.
Spędzali ze
sobą czas, kiedy tylko mogli. Clarice zawsze po szkole odwiedzała gabinet. Co
dwa lub trzy dni, zostawała u doktora na noc, a w weekendy, które nie pracowała
praktycznie byli ze sobą non stop.
W związku z
tym nawet doktor nie spostrzegł kiedy, a w jego domu pojawiły się ślady
obecności jego partnerki, która odkąd dostała własny klucz pomieszkiwała u
niego. Oprócz jej sukienki, którą jej kupił, pojawiło się kilka dodatkowych
ubrań. Nawet w łazience były już dwie szczoteczki do zębów.
Clarice nie
pozbyła się swoich zmartwień, ale robiła wszystko by czerpać radość z życia i
cieszyć się chwilą. Niestety, gdy tylko zostawała sama, natrętne myśli nie
dawały jej spokoju. Dziwne wydarzenia, jak te że siostra Teresa się nie
odnalazła, zmartwienia o jej przyszły zawód oraz niepokój, że dr Lecter nigdy
nie powiedział, że też ją kocha, zatruwały jej szczęście. Mimo, że jednocześnie
na siłę nie potrafiła sobie wyobrazić doktora wypowiadającego te słowa. Nie
pasowało to do niego, ale jej niepokój nie chciał odejść.
Natomiast
doktor przez ten cały czas nikogo nie zabił. Miał własny plan jak odpowiednio
pokierować więcej wskazówek do Clarice, ale potrzebował na to odpowiedniej
chwili. Czekał na stosowny moment, najlepszy czas.
Jednakże, nie
próżnował przez ten okres. Posługiwanie się techniką pałacu pamięci było jedną
z wielu rzeczy, jakie uczył młodą Starling. Jeśli trzeba było, pomagał jej w
nauce, zwłaszcza w kwestii języków obcych. Zaczął ją nawet poduczać języka
włoskiego, którego nie miała w szkole, ale zawsze chciała się nauczyć. Okazało
się przy tym, że ma całkiem dobre ucho do języków.
Oczywiście to
nie było wszystko co razem dzielili. Seks stał się znaczną częścią ich życia. Clarice
przyjmowała to z niezmiennym entuzjazmem i wręcz do tego zachęcała.
Przyjemności cielesne stanowiły wspaniałą strukturę, którą rozbudowywali za
każdym razem.
Bożego
Narodzenia nie mogli spędzić razem. Dr Lecter nie obchodził świąt, ale musiał
uczestniczyć w pewnym przyjęciu, na które został zaproszony. Natomiast Starling
musiała wziąć udział w obowiązkowej wspólnej Wigilii w sierocińcu. To był
koszmar, przez bite pół godziny ona i inne dzieciaki musiały modlić się na głos
o szczęśliwe odnalezienie się siostry Teresy.
Oczywiście,
kiedy z powrotem byli wolni, musieli się zobaczyć.
- Dobrze ci
idzie, Clarice.
- Naprawdę?
Nie sądzę – powiedziała niepewnie.
- Ależ tak.
Zaufaj mi. Jak na pierwszy raz idzie ci wspaniale. Uwierz mi, widziałem gorsze
początki nauki.
Znajdowali
się w jego przestrzennym salonie, w tle leciała muzyka, a oni w samym centrum
pomieszczenia tańczyli, choć bardziej Lecter tańczył, ucząc dziewczynę podążać
za jego krokami. Starling miała na sobą swoją jedyną sukienkę, w której doktor
tak ją lubił.
Z początku
niepewna swoich kroków, Clarice powoli zaczęła rozumieć o co chodzi w tym tańcu
i nieświadomie powoli stawała się coraz lepsza.
- Nie mówię,
że mi się to nie podoba… - zaczęła bez pośpiechu, kiedy robili obrót – Lecz mam
wrażenie, że to do mnie nie pasuje.
- Umiejętność
tańca nie ma nic wspólnego z „pasowaniem” czy nie - rzekł doktor, wciąż
wdzięcznie ją prowadząc – To umiejętność praktyczna.
- Wiem, tyle
że ja…
- Nie jesteś
damą, tak? – wpadł jej w słowo, celnie odgadując jej myśli. Dziewczyna pokiwała
w odpowiedzi głową, spuszczając wzrok – Mówiłem ci, wiem o tym. Nie jesteś i
nie będziesz prawdziwą damą w twoim znaczeniu tego słowa…jednakże…
Niespodziewanie,
objął szybko ręką całą jej talię i przycisnął ją mocno do siebie tak, że na
chwilą urwało jej oddech z zaskoczenia. To był tak szybki i silny ruch, że ledwo
zdążyła to zarejestrować.
- …sądzę, że
już „udawanie” damy, mogłoby ci się spodobać – dokończył, jak gdyby nic.
- Udawanie? –
oszołomiona potrzebowała chwili, aby przetworzyć jego słowa.
- Wyobraź
sobie tylko, Clarice – ponownie zaczął ich prowadzić, lecz już nieco wolniej,
nie zwalniając uścisku – Ty, z zewnątrz ubrana i zachowująca się niczym młoda
lady, a w środku śmiejąca się z zachowania i arogancji innych. Rozmawiasz z
uśmiechem na ustach, w myślach drwiąc ze śmieszności tej osoby. Czasami
pozwalając wydobyć się swojej prawdziwej „ja” drobną aluzją lub spojrzeniem, a
potem szybko to zakamuflować i znów nie mogąc uwierzyć, że ktoś dał się nabrać.
Zabawa w aktora, to coś z czego można brać więcej radości niż się wydaje.
Zwłaszcza jeśli się wie dokładnie, co robić.
Clarice nawet
nie zauważyła, że zaczęła się uśmiechać. Rzeczywiście coś takiego mogłoby być
zabawne, zwłaszcza jeśli udało by jej się kogoś nabrać.
- Mówi Pan,
jakbym w przyszłości miała to robić i próbuje mnie Pan przekonać.
- Celna
uwaga, moja droga. Bardzo celna. I prawdziwa… Kiedyś pokażę ci jak czerpać
radość ze wszystkiego co cię otacza. Manipulować środowiskiem, aby nuda i
wszystko czego nienawidzisz już nigdy ci nie zagrażały. Razem będziemy
obserwować wyniki naszych działań. Chaos, który stworzymy.
Właśnie takie
chwile potrafiły koić jej umysł. Przynajmniej na chwilę. Kiedy słowa doktora
jasno wskazywały, że Hannibal Lecter wiąże z nią przyszłość. Jedynie tu, przy
nim jakoś zawsze wiedziała, że wszystko będzie dobrze.
- Tak…pokaż
mi.
Czerwone
punkciki w piwnych oczach nabrały niebezpiecznego blasku.
- Naprawdę…naprawdę
odważna dziewczynka.
Oboje naraz,
wiedząc czego chcą, wyszli naprzeciw i złączyli swoje usta. Wpierw próbowali całować
się niespiesznie, ciesząc się chwilą. Lecz nie minęło wiele czasu, aby
pocałunek przybrał na intensywności, pogłębił się.
Lecter
odsunął się pierwszy by móc na nią spojrzeć. Jej wzrok był już zamglony i jasno
wskazywał na co liczy. Nie zawiedzie się. Hannibal pewnym ruchem ujął oba ramiączka
jej sukienki i niespiesznie zsunął je z ramion. Clarice spokojnie stała w
miejscu, pozwalając, aby jej sukienka spadła na ziemię, pozostawiając ją
jedynie w dolnej bieliźnie.
Jakoś fakt,
że ona jest prawie że naga, a doktor wciąż całkowicie ubrany, niesamowicie ją
ekscytował. I chyba nie tylko ją. Jego oczy pochłaniały ją całą.
- Nigdy nie
przyzwyczaję się, jak cudowny widok stanowisz dla oka. I tylko ja…mogę cię taką
oglądać.
- Tak, tylko
ty.
Po tych
słowach, już dosłownie sekundę później wznowili pocałunek, podczas gdy dłonie Lectera
sunęły po jej ciele. Nie wiadomo kiedy jej nogi zrobiły się słabe, albo kiedy znaleźli
się już na podłodze, Clarice na miękkim dywanie, a dr Lecter nad nią.
- Nie…idziemy
do łóżka? – spytała, kiedy usta doktora zaczęły pieścić jej szyję.
- Nie, zajmę
się tobą tutaj – powiedział, po czym powrócił do przerwanej czynności, nagrodzony
cichym jękiem dziewczyny.
***
Hannibal jak
zwykle obudził się pierwszy. Wstał z łóżka, delikatnie wyplątując się z objęć
swojej partnerki tak, aby jej nie obudzić. Było dopiero po 5 rano. Clarice
miała prawo dłużej pospać, gdy miała wolne w przerwie świątecznej, lecz on musiał
iść do pracy. Odkąd dał dziewczynie klucz do domu, coś takiego nie było już
problemem. Po wyspaniu się Clarice mogła swobodnie umyć się, ubrać i jak zwykle
przyjść do gabinetu.
Po prysznicu
i ubraniu się, doktor zszedł na dół. Zamierzał oprócz jedzenia dla siebie,
zrobić też śniadanie dla Clarice i zostawić do odgrzania.
Stawiając
talerze na stole w jadalni spostrzegł, że wciąż leżą tam prezenty, które
wczoraj tam zostawili. Po rozpakowaniu ich, poszli do salonu na ten taniec i
zapomnieli o tym. Lecter dostał od niej kasetę z muzyką klasyczną. Wydedukował
co dostanie kilka dni wcześniej, kiedy podejrzał Clarice jak przeglądała jego
kolekcję sprawdzając co ma, a czego nie, lecz nie dał nic po sobie poznać.
Starling natomiast sądziła, że nic nie dostanie skoro pół żartem pół serio
umawiali się, że sukienka jest jej prezentem na święta, ale Lecter i tak coś
jej kupił. Uargumentował to tym, że wtenczas jeszcze nie byli w tego typu relacji,
a teraz gdy rzeczy przybrały inny obrót musiał zmienić zdanie i podarował jej,
jej ulubioną powieść, pierwsze wydanie.
„Tak…pokaż mi”
Doktor wciąż i
wciąż odtwarzał w głowie wczorajsze słowa Clarice, przypominając sobie ich
wydźwięk. Był to z jej strony nieumyślny, a jednak sygnał do działania. Wczoraj
Lecter postanowił, że nadszedł już ten odpowiedni czas.
Zaczął
powoli, zakonnica była w jego mniemaniu takim interludium. Teraz po przerwie
nadszedł czas na główny występ. Teraz nie tygodnie, a dni się liczyły. Doktor
uznał, że 9 dni powinno wystarczyć. Tyle wystarczy, aby ostatecznie pożegnać
medialnego Rozpruwacza z pompą.
W pracy, gdy
już skończył terapię z pierwszym pacjentem, w przerwie, doktor podszedł do
telefonu. Stwierdził, że skoro Clarice jeszcze się nie zjawiła to znaczy, że
jeszcze się nie obudziła lub dopiero co wstała. Skorzystał więc z okazji i
wybrał pierwszy numer.
Pierwsza
osoba, do której zadzwonił była owa kobieta, o którą Clarice była kiedyś
zazdrosna. Przez moment pogawędzili o spektaklu, na który wybrali się z resztą
komitetu, po czym dr Lecter wspomniał, że zamierza w końcu wyprawić swoje
słynne przyjęcie dla całego zarządu orkiestry i pytał, czy ta Pani z mężem by
się nie zjawili. Usłyszał entuzjastyczną odpowiedź twierdzącą. Podany termin
nikomu nie przeszkadzał.
Przyjęcie
miało się odbyć za 9 dni.
Obdzwonił
następnie całą resztę członków zarządu i kilku znajomych. Zawsze spotykał się z
radosną zgodą. Jego przyjęcia zawsze cieszyły się dobrą sławą.
Na samym
końcu wybrał numer pewnego mężczyzny.
- Doktor
Scott, słucham? – usłyszał na powitanie po drugiej stronie słuchawki.
To był ten
sam Scott, który miał lekką obsesję na punkcie przebadania Lectera i którego
doktor nachalności w tej kwestii nie mógł znieść.
- Dzień
dobry, doktorze. Mówi Hannibal Lecter, czy możemy się spotkać?
Kiedy zadawał
to pytanie, jego nożyk Harpia sam z siebie pojawił się w jego dłoni. Los
doktora Scotta wreszcie miał zostać przypieczętowany.
***
Minął ponad tydzień.
Skończył się Sylwester. Do przyjęcia u doktora Lectera zostały dwa dni. W ciągu
ostatnich ośmiu natomiast, Hannibal zabił dwoje ludzi.
Pierwszą
ofiarę zidentyfikowano jako profesora Howarda Scotta. Jego ciało znaleziono na
pewnym parkingu podziemnym. Drugą natomiast znaleziono dosłownie kilka
przecznic od posterunku policji. Sprawca nie próbował ukrywać zwłok. Wystawił
je na widok publiczny tak samo, jak ich oszpecenie. Oba ciała były pozbawione
kilku organów wewnętrznych. Robota była fachowa, nie zostawiono śladów, nikogo
nie widziano.
Clarice nie
mogła oderwać wzroku od nagłówka gazety, leżącej na stoliku pod ścianą, tuż
obok zdjęć zrujnowanych kościołów. Czcionka tytułu była nienaturalnie duża i
krzykliwa. Chodziło o szybkie zwrócenie uwagi czytelnika. I rzeczywiście wielki
czerwony nagłówek „Rozpruwacz z Chesapeake patroszy dwójkę!” przykuwał wzrok.
Zrobiono wokół tego taką wrzawę, ponieważ Rozpruwacz jeszcze nigdy nie zabił
dwóch osób w tak krótkim odstępie czasu.
I znów to
uczucie powróciło do dziewczyny. To kłucie z tyłu głowy, każące jej coś pojąć.
Tyle, że ona nie wiedziała czy chciała zrozumieć owo kłucie, czy nie.
Nie ruszyła się
z miejsca, ani nie oderwała wzroku od nagłówka nawet, kiedy poczuła za sobą
czyjąś obecność. Dr Lecter przybliżył się jeszcze bardziej i objął ją od tyłu.
Nic nie powiedział, ani nie próbował odwrócić jej uwagi od gazety. Jego gest
ona odczytała jako „Patrz na to dalej. Myśl dalej. Nie walcz z instynktem”
- Znał ich
Pan? – Clarice bezwiednie zadała pytanie, nie wiedząc do końca, czemu ono
służy.
- Tak – padła
krótka odpowiedź, przerażająco obojętnym tonem. Nie odsunął się, wciąż ją
obejmował, a ona nie protestowała.
„Bezwzględny
i okrutny, a jednocześnie troskliwy”
- I ich
okrutna śmierć Pana nie wzrusza? – dlaczego jej głos również stał się obojętny?
- Ani trochę –
rzekł powoli, akcentując każdą sylabę – Widzisz moja droga…oni byli bardzo…
grubiańscy.
Starling
drgnęła nieznaczenie. Przez to jedno słowo, dreszcz przeszedł jej po
kręgosłupie. W końcu oderwała wzrok od artykułu i spojrzała przez ramię.
Przyglądał jej się, analizował każdą reakcję. Pewnie lepiej rozumiał je niż ona
sama.
Jednakże
jednej rzeczy nie wiedział. Jak zwykle w przypadku tej dziewczyny nie wszystko
było dla niego jasne.
- Clarice,
posłuchaj…
Pukanie do
drzwi gabinetu przerwało mu zanim dokończył zdania. Poczuł irytację, Raspail
znów przyszedł na terapię przed czasem.
- Później cię
zapytam – nie ukrywał złego humoru.
- Pójdę się schować
– rzekła cicho i poszła do części prywatnej. Sama także nie ukrywała
rozczarowania, że ich czas pomiędzy pacjentami znów skrócił się przez
nadgorliwość jednego.
Oczy doktora
zaświeciły złowrogo, choć twarz nawet nie drgnęła. Dziś będzie ostatni raz, gdy
Benjamin Raspail go rozzłościł. Bez pośpiechu podszedł do drzwi, by wpuścić
pacjenta.
***
Gadanie i
gadanie. Wciąż to samo, ten flecista powtarzał te same opowieści po raz setny.
Dr Lecter mógł cytować je w pamięci. Znał każde następne słowo. Raspail był
najnudniejszym i namolnym pacjentem na świecie.
- Jame
odnalazł tę małą plażę, na którą łaziliśmy ja i Klaus, i kiedy wróciłem z
próby, on już tam był. Nie widziałem nigdzie Klausa. Nie było go.
Dr Lecter był
znudzony. Słyszał tą historię po raz siódmy. Nadszedł czas, pomyślał, w sekundę
otwierając gwałtownie oczy na całą szerokość.
- Zapytałem,
gdzie jest Klaus, a Jame odparł, że pływa. Wiedziałem, że to kłamstwo, Klaus
nigdy nie pływał, na Pacyfiku były za duże fale. I kiedy otworzyłem lodówkę, no
to wiesz, co tam znalazłem. Zza pomarańczowego soku wyglądała na mnie głowa
Klausa. Jame zrobił sobie fartuszek, no wiesz, z Klausa, włożył go i zapytał:
Jak ci się teraz podobam.
Raspail
skupiał się tylko na kolejnym powtarzaniu starej już opowieści. Nie zauważył,
że dr Lecter jakiś czas temu wstał już z fotela i szukał teraz czegoś w
szufladzie biurka. Znalazł i wyjął po chwili z niej sztylet. Z nim w dłoni, zaczął
kroczyć ku niczemu nieświadomemu mężczyźnie, leżącemu na sofie.
- Wiem, że
musi cię przerażać fakt, że mogłem utrzymywać jeszcze potem jakieś stosunki z
Jame’em. Kiedy spotkałeś się z nim, wydawał się jeszcze bardziej niezrównoważony.
Myślę, że zdumiewało go po prostu, że się go nie bałeś.
Doktor był
już o krok od sofy. Wciąż niedostrzeżony. I wówczas Raspail wypowiedział swoje
ostatnie słowa.
- Zastanawiam
się, dlaczego rodzice nie zabili mnie, zanim nauczyłem się ich oszukiwać.
Szybki ruch,
ledwo zauważalny. Mało kto mógłby przypuszczać patrząc po wyglądzie tego
drobnego doktora, że jest do tego zdolny.
Przebite na
wylot serce Raspaila próbowało bić dalej. Wystająca na zewnątrz cienka rękojeść
sztyletu wykonała pełny obrót.
- Wygląda jak
słomka w lejku mrówkojada, prawda? – stwierdził dr Lecter, ale Raspail nie
zdążył już na to odpowiedzieć.
I tak właśnie
coś nudnego przekształciło się w coś ciekawego. Czerpanie radości ze wszystkiego
co daje otoczenie. Manipulowanie środowiskiem, aby nuda i wszystko czego się
nienawidzi już nigdy nie zagroziły. Stworzony chaos i obserwacja wyników.
Zamordowanie
Raspaila fizjologicznie nie wzruszyło Lectera. Jego serce biło normalnym
rytmem, puls nawet nie podskoczył. Wewnętrznie jednak się cieszył. Po tak
długim czasie wreszcie pozbył się tego męczącego flecisty. Teraz Orkiestra
Symfoniczna będzie grała czysto. Lecz co ciekawe…cieszyła go jeszcze jedna
rzecz.
Dr Lecter przeniósł
wzrok z martwego ciała na drzwi po jego prawej. Za nimi, niczego nieświadoma,
siedziała sobie mała Clarice i pewnie jak zwykle odrabiała lekcje. Właśnie zabił
kogoś pod jej nosem. Zamordował, kiedy ona przebywała tuż za ścianą. Była tak
blisko, wciąż jest blisko. Wystarczy, że otworzy drzwi, a pozna o nim prawdę.
Czekał przez chwilę, jakby rzeczywiście to się miało zaraz stać. Ale nic
takiego się nie wydarzyło, drzwi pozostały zamknięte.
Cieszyło go,
że Clarice jest tak blisko. Blisko poznania go w całości. Ona i tylko ona.
Dzieliła ich jedynie ściana. Czy gdyby zniknęła, potrafiłaby ona dzielić z nim to?
Ta chwila w
końcu przeminęła. Dr Lecter wpierw sprawdził korytarz na zewnątrz. Nikogo nie
było więc przez obaw wyniósł ciało. Przeniósł je do pomieszczenia na drugim
końcu. Było to miejsce na drugi gabinet lekarski. Tak właściwie, ten budynek
należał do Lectera, więc to on decydował, czy wynajmie ten gabinet jeszcze
jednemu lekarzowi. Nie zrobił tego, pokój od dawna stał pusty.
Choć teraz
były tam przygotowane kilka rzeczy. Między innymi mała lodówka oraz stół przykryty
płachtą, a na nim skalpel i inne narzędzia chirurgiczne. Hannibal ułożył ciało
na stole, założył leżące obok rękawiczki i wziął skalpel. Wykonał precyzyjną
robotę. Pozbawił Raspaila nerek, wątroby oraz serca. Wycięte narządy schował w
przygotowanych w lodówce opakowaniach z lodem.
Ciało
zostawił na razie na stole w tym opuszczonym pomieszczeniu. Nikt tu nie zajrzy,
a on i tak miał zamiar pozbyć się stąd ciała tej nocy. A narządy przewiezie do swojej
lodówki…
Wrócił do
gabinetu i starannie wszystko obejrzał. Krew znalazł jedynie na podłodze.
Szybko ją wytarł, a gdy wszystko już sprawdził, zapukał do drzwi za którymi
była Clarice. Otworzył je i zajrzał do środka.
- Już po
wszystkim, Clarice – niecodzienny dobór słów zwrócił jej uwagę, gdy odrywała
się od książki z historii na stoliku.
- Minęło
szybciej niż zwykle. Czy mi się zdaje?
- Nie zdaje
ci się. Musiał wyjść wcześniej, dlatego przyszedł za szybko.
- Ach…okej.
Wstała i
weszła za nim z powrotem do gabinetu. Starling usiadła na swoim zwykłym
miejscu, na sofie dla pacjentów. Dr Lecter dołączył do niej. Jego dziewczynka
praktycznie siedziała z nim teraz na miejscu zbrodni, nie wiedząc o tym.
Dosłownie nie dawno leżał tu martwy Raspail. Wspomnienie uczucia pod dłonią
przestającego bić serca wciąż było żywe w jego umyśle.
- Jest Pan w
lepszym humorze niż przed terapią.
Hannibal
wiedział, że jego twarz nie zmieniła wyrazu. Clarice chyba znała go już lepiej
niż sądziła, skoro wyczuwała już jego nastrój.
- Zgadza się,
załatwiłem starą sprawę. Terapia zakończona. Pacjent już więcej tu nie zawita.
Nadal nie
kłamał.
- Wróćmy do
naszej rozmowy – powiedział, biorąc ją za rękę – Clarice, myślałem, że dawno
temu skończyliśmy z duszeniem rzeczy w sobie.
Wyglądała na
strapioną, ale nie zdziwioną. Już znała jego możliwości.
- Nie duszę
nic w sobie…po prostu…chciałam te zmartwienia sama ukoić.
I tu był pies
pogrzebany.
- Mogę zrozumieć,
że nie mówisz mi o tym jak łączysz wskazówki w naszym wyzwaniu, bo to sam
kazałem ci rozgryźć samej.
Nadal nie
była zdumiona. Może lekko zaniepokojona tym, co zaraz on powie.
- Ale problem
z wyborem dalszej ścieżki nauki mogłaś ze mną skonsultować. Nie masz już
marzenia o FBI, więc nie wiesz co dalej robić, a czas nagli.
Jak zwykle,
perfekcyjnie wiedział co działo się jej
umyśle. Choć…nie do końca.
- Wydaje mi
się jednak, że jest coś jeszcze, ale nie wiem co. Powiesz mi co cię martwi?
Teraz już się
zdziwiła, mimo ze trochę jej ulżyło. Akurat tego ostatniego zmartwienia
wolałaby by nie odkrył, ale teraz musiała je sama wyznać. Nie chciała kłamać,
oboje wiedzieli, że on ma rację i zorientuje się jeśli skłamie.
- Cóż…chodzi
o to…to głupota…ale ja…
Miała trudności
by dobrać odpowiednie słowa i niestety nie dane jej było spróbować dokończyć. W
pokoju rozległo się pukanie do drzwi. Oboje szybko odwrócili głowy w ich
stronę, oboje zaskoczeni.
- Ma Pan
teraz pacjenta?
- Nie –
powiedział zgodnie z prawdą – Została niecała godzina do następnego.
- Więc kto
to?
Nie miał
pojęcia. Zdusił irytację, spowodowaną ponownym przerwaniem im rozmowy w ważnym
momencie i dał się ogarnąć ciekawości.
- Schowaj
się, Clarice. Ktokolwiek to jest, załatwię to szybko.
Starling
szybko usłuchała. Pech chciał…że za szybko. Gdy zamykała za sobą drzwi w pokoju
prywatnym, dłoń jej się wymsknęła i nie zamknęła ich do końca. Już chciała
naprawić swój błąd, ale usłyszała jak doktor otwiera już komuś drzwi wejściowe.
Szybka i
krótka panika kazała jej przykucnąć przy ścianie, tuż przy drzwiach. Nie miała
wyjścia. Zwykle gdy drzwi były zamknięte, żaden dźwięk ani stąd, ani z gabinetu
nie śmiał przeniknąć na jakąkolwiek stronę. Nigdy nic nie było słychać. Teraz,
kiedy drzwi były lekko uchylone, Starling mogła słyszeć wszystko, a najgorsze
było to, że działało to w obie strony. Jeśli wyda jakikolwiek dźwięk, choćby
zaskrzypi pod nią podłoga, to od razu wyda swoją obecność. Sparaliżowało ją i
tak przykucnięta nie ważyła się nawet drgnąć. Oddychała nawet ostrożniej.
Usłyszała
głos doktora. Nie mogła nic widzieć, ale wszystko słyszała.
- Dzień
dobry, w czym mogę pomóc? – najwidoczniej witał tego tajemniczego gościa. Kto
mógł odwiedzać gabinet Lectera w godzinach jego pracy?
Odpowiedział
mu męski, nieco zmęczony głos.
- Dzień
dobry. Jestem Agent Specjalny Will Graham z FBI. Prowadzę śledztwo w sprawie
Rozpruwacza z Chesapeake. Mogę zadać kilka pytań, doktorze Lecter?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz