niedziela, 8 kwietnia 2018

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 10


Cisza. Kompletna cisza.
Willowi dudniło w uszach jego własne bicie serca. Był pewien, że słychać go na ulicy. Zimny pot oblał go momentalnie. Przeszywający go, widzący dosłownie wszystko, wzrok rozmówcy mu tego nie ułatwiał. Tak samo jak świadomość, że mężczyzna przed nim zabił co najmniej 9 razy. I widział jego zdenerwowanie. I choćby nie wiadomo jak się starał, aktorem był marnym.
- Przepraszam…o czym to ja mówiłem? – pot mu zaraz zaleje oczy.
- Że miałbym pomóc w śledztwie – Lecter nie dał po sobie poznać, że cokolwiek zauważył. Jego postawa nie zmieniła się ani odrobinę.
Will zaczął odzyskiwać równowagę. Wiedział, że jego nadzieja jest nikła, ale nie mógł się oprzeć wrażeniu, że doktor w ogóle nie zauważył jego stresowej reakcji. Albo zauważył i zbagatelizował. Najgorsza opcja była taka, że zauważył i dobrze wysnuł wnioski, ale nie dał nic po sobie poznać. Jeśli ta ostatnia opcja była prawdziwa, to jaką ten człowiek posiadał kontrolę? Jest możliwe bycie takim nieludzko spokojnym w takiej sytuacji?
- Właśnie – Graham, niczym mantrę, powtarzał sobie w głowie, że musi się uspokoić i chyba mu się to udawało. Adrenalina zrobiła swoje – Czy jest tu gdzieś telefon? Muszę się upewnić u wspólnika, ile mogę na razie Panu przekazać.
Niezła wymówka.
Dr Lecter nawet nie drgnął. Uśmiechnął się uprzejmie.
- Jest. Automat znajduje się w korytarzu za rogiem. Proszę dzwonić, bez skrępowania.
Nie powiedział, że telefon był też tutaj. Chciał, aby Will poszedł na tamten korytarz.
- Dziękuję – ani nie za szybkim, ani nie za wolnym krokiem, podszedł do drzwi – Tylko zadzwonię i wracam. Postaram się, aby nie zajęło to długo.
Idealnie się opanował. Wyszedł z gabinetu, jak gdyby nic. Jednakże…
…jego nadzieje naprawdę okazały się płonne. Kiedy tylko zamknęły się drzwi, twarz Lectera stężała w gniewie. Szybkim ruchem, odwrócił głowę do tyłu, aby spojrzeć na swoją rycinę na ścianie. Och tak, nie mylił się. Instynkt to niebezpieczna rzecz. Tamten wszystko pojął w jedną sekundę. Tyle, że popełnił błąd, że wyraźnie spanikował i tego nie ukrył. Doktor wszystko zobaczył w jego przerażonych oczach.
Wstał i wyjął z szuflady biurka jeden z swoich noży. Nie zwykł się wahać w takich sytuacjach. Trzeba działać, im szybciej tym lepiej. Zdjął buty, aby nie było słychać jego kroków, po czym wyszedł na korytarz.
Tymczasem Graham, który od razu po wyjściu spostrzegł, że oczekującego pacjenta już nie było, poczuł nawrót lęku, gdyż obecnie tylko on i Lecter znajdowali się w tym budynku. Sami…
Prędko przemierzył hol, skręcił i wręcz dobiegł do automatu telefonicznego. Natychmiast wykręcił odpowiedni numer. Musiał zadzwonić do Jacka. Wezwać posiłki i to szybko. Niech aresztują Lectera na jego odpowiedzialność, inaczej ucieknie.
Czekając w napięciu, z słuchawką przy uchu, wsłuchując się w sygnały, nie miał szans usłyszeć czyiś kroków, tuż za nim. Dr Lecter, w skarpetkach, niepostrzeżenie zakradł się do niego.
Wszystko potoczyło się w przeciągu kilku sekund.
Will wypuścił słuchawkę z rąk, gdy ostry ból zamroczył wszystkie jego zmysły. Wydał głuchy krzyk, i automatycznie spojrzał w dół. Strach osiągnął poziom maksymalny, gdy zobaczył nóż wystający w jego brzucha. Czyjaś dłoń, wciąż zaciśnięta na rękojeści noża, wciąż silnie wpychała ostrze.
Gdyby miał siłę spróbowałby krzyknąć głośniej, był już nawet blisko, aby to zrobić, lecz kolejny gwałtowny ruch ostrza, sprawił mu taki ból, że zaczął tracić kontakt z rzeczywistością. Kolejny głuchy jęk, a następnie ciemność zasnuła jego wzrok.
Dr Lecter pozwolił, aby ciało agenta FBI spadło na ziemię. Specjalnie nie hamował siły, chciał, aby Will nie wytrzymał bólu i zemdlał. Niektórych dawek nikt nie wytrzyma, a doktor wiedział jak celować i jak ciąć, a także czym, aby cierpienie było największe. A nóż do linoleum nadawał się do tego.
Przez równo dwie sekundy obserwował jak krew wolnym strumienie spływa z rany, na podłogę. Następnie szybko odłożył zwisającą słuchawkę telefonu. I tutaj naszło go krótkie wahanie.
Will wciąż żył. Mógł go albo wykończyć, albo dać szansę na przeżycie i tak go zostawić. Niestety…nie zdążył podjąć decyzji.
Czy to przez owo wahanie, czy przez atakujący nozdrza zapach krwi…nie wiadomo, ale na chwilę jego zmysły zostały stępione i dopiero teraz do jego uszu doszedł nieprzyjemny dźwięk, a mianowicie dźwięk odbezpieczanej broni.
- Ręce do góry!
Lecter zerknął do tyłu i zobaczył umundurowanego mężczyznę, z wymierzonego w jego stronę pistoletem. Facet był wystraszony, ale zdeterminowany.
Cholera, Will Graham nie był sam. Ktoś albo na niego czekał na zewnątrz, albo (co było bardziej prawdopodobne) był umówiony, że go ktoś stąd odbierze o określonej godzinie.
- Dzień dobry, panie funkcjonariuszu – ton głosu doktora był tak przyjazny i spokojny, jakby właśnie mijał na ulicy starego znajomego. Nijak ten głos pasował do kogoś, kto ma lufę pistoletu wymierzoną w głowę  i stoi nad ciałem człowieka, którego właśnie pchnął nożem.
- Odsuń się od niego, już! Pod ścianę, ręce za głowę!
Dr Lecter posłusznie i bez pośpiechu wykonał polecenie. Nadal nie wydawał się przejęty sytuacją. Oficer nie bardzo wiedział w jakiej kolejności wykonać wszystkie czynności. Ledwo to ogarnął. Skucie Lectera, wezwanie posiłków i karetki, jednoczesne tamowanie krwotoku Grahama i pilnowanie, aby doktor nie wywinął numeru.
Hannibal, jak zwykle opanowany, w duchu bardzo mocno liczył na to, że Clarice uda się umknąć tej sensacji, która miała lada moment wybuchnąć. Ale mimo wszystko poczuł ukłucie żalu. Naprawdę szkoda było myśleć, że jej nie zobaczy, nie dotknie…
Przywiązał się o wiele mocniej, niż sądził.

***

Clarice zatrzymała się w biegu, czując że musi wziąć głębszy oddech. Chyba traciła kondycje, musi częściej biegać, a nie ciągle dawać się doktorowi podwozić.
Reszta drogi przeszła pieszo, spacerując. I tak jej się nie śpieszyło, a dopiero w drodze odkryła, że według grafiku, kiedy dojdzie do gabinetu i tak będzie musiała długo czekać. Zwolniła więc i układała sobie w głowie, jak powinna zacząć planowaną rozmowę.
No…łatwo nie miała. Temat rozmowy był, delikatnie rzecz biorąc, niecodzienny. Dziewczyna zauważyła, ze zdziwieniem, że mimo iż lekko się stresowała tym co powie i usłyszy to… nie bała się. Nie bała się o siebie. Żywiła niesamowicie mocne przekonanie, że Lecter jej nie skrzywdzi.
Jeśli już się czegoś bała…to siebie. Zareagowała zbyt spokojnie jak na normalnego człowieka. Wmawiała sobie, że to przez to, iż jest niepewna i zareaguje poprawnie, jeśli to okaże się prawdą, ale nie potrafiła okłamywać samej siebie. Jej reakcja się nie zmieni, ale dlaczego? Co jej się stało? Od kiedy jest taka…?
Idąc tak i bijąc się z myślami, ledwo spostrzegła, że była coraz bliżej. Zestresowana własnymi reakcjami emocjonalnymi i nadchodzącą rozmowę, nie zauważyła, że praktycznie gabinet doktora jest za rogiem ulicy, którą właśnie szła.
Nie wiedziała jednakże… że kiedy wyjdzie za ten róg, jej świat roztrzaska się na kawałki.
Szła niczego nieświadoma, aż w końcu skręciła i …zastygła w bezruchu.
Mały budynek, w którym ostatnimi czasu przebywała tak często, był przysłonięty przez stojące przy ulicy radiowozy, karetkę pogotowia i małego tłumu umundurowanych policjantów.  Wokół kręciło się też sporo osób bez mundurów, ale z jakimiś legitymacjami, zawieszonymi na szyi. Budynek otoczono  taśmą, przy których stała grupka gapiów.
Dosłownie od razu pod gabinet zajechał kolejny wóz, furgonetka, z której wyskoczyli podnieceni dziennikarze. Zrobili to idealnie w chwili, gdy z budynku zaczęto wynosić nosze. Ratownicy medyczni nieśli kogoś prosto do karetki. Clarice mogła z daleka powiedzieć, że to nie był Hannibal… Mignęła jej głowa, ale to nie był jego ciemny kolor włosów.
Zaraz dostała potworne potwierdzenie swoich przypuszczeń.
Po odjechaniu karetki na sygnale, z budynki wyszli kolejni ludzie. Grupa oficerów prowadziła kogoś w kajdankach. Gdy dziennikarze, którzy przed chwilą próbowali zrobić zdjęcie mężczyźnie, wynoszonemu na noszach i wciągnąć do rozmowy najbliższych policjantów, teraz podskoczyli jak oparzeni i rzucili się jak szaleni na taśmę i zaczęli robić zdjęcia, chcąc uchwycić twarz. Aresztowany mężczyzna wydawał się nie zwracać na to uwagi i z miną, jakby był na niedzielnym spacerze w parku, pozwolił się prowadzić do radiowozu.
Clarice z początku nie chciała wierzyć własnym oczom. Rozpoznawała mężczyznę zakutego w kajdanki, ale nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Jej ukochany, jej dr Hannibal Lecter został aresztowany. Nie pomyliła się, wiedziała za co, a jej instynkt podpowiadał już kto zranił faceta, wynoszonego na noszach.
Kiedy doktor znalazł się przy radiowozie i otwierano przed nim drzwi, aby go tam posadzić, Hannibal mimowolnie podniósł głowę i spojrzał na przeciwległą ulicą. Zobaczył tam zdruzgotaną Clarice, która aż musiała złapać się latarni, aby się podtrzymać. Widząc ją poczuł ulgę, że czas tak idealnie się zgrał, żeby śledczy do niej nie dotarli w domu, a jednocześnie żal, że nie mógł z nią porozmawiać.
Ich krótki kontakt wzrokowy został zerwany, kiedy doktora wepchnięto do radiowozu. Starling na ten widok dostała przenikliwego bólu w klatce piersiowej.
Zrozumiała, że już pewnie nigdy nie wejdzie do tego gabinetu. Zrozumiała, że nie może wrócić do domu Lectera, który w ostatnich dniach sam również stał się dla niej domem. Zrozumiała, że planowana rozmowa nie będzie miała miejsce. Że już nigdy nie będzie mieć miejsca. Nie zobaczy Lectera, nie porozmawia z nim, nie usłyszy jego głosu, nie poczuje jego przenikliwego spojrzenia, nie dotknie go… Nigdy. Zabrali go od niej, na zawsze.
Ból i niechęć by uwierzyć w tą przerażającą rzeczywistość, stały się nie do zniesienia. Kłucie potwornie się wzmogło, gdy wóz policyjny z doktorem odjechał. Gdy obserwowała odjeżdżający samochód, doświadczyła najsilniejszego uczucia bezradności w swoim życiu.
Radiowóz zniknął w końcu z pola widzenia, a ona wciąż tam stała i patrzyła się w pusto w punkt, w którym zniknął.
Z odrętwienia wyrwało ją dopiero czyjeś wołanie. Alarm rozbrzmiał w jej głowie, gdy zobaczyła, że jakiś policjant pod budynkiem wskazuje na nią i na nią macha. Pewnie zwróciła jego uwagę swoim dziwnym zachowaniem.
Clarice nie myślała, nie zastanawiała się. Zadziała ponownie zgodnie ze swoim instynktem. Odzyskała władze w nogach, obróciła do tyłu i zerwała się do biegu. Obcy głos w jej głowie kazał jej uciekać i krzyczał, że była za daleko, aby funkcjonariusz ją zapamiętał z twarzy, więc teraz musi tylko nie dać się złapać.
Nie wiadomo skąd, dostała potężnego zastrzyku energii. Biegła na oślep, najszybciej jak potrafiła. Przez chwilę słyszała za sobą czyjś szybki krok, ale jej chaotyczny bieg przyniósł rezultaty i zdołała uciec.
Gdy już była pewna, że nikt jej nie goni, że oddaliła się od gabinetu, padła na chodnik, na kolana. Nie na długo, potrzebowała minuty, aby wstać i ruszyć przed siebie. Jednakże nie wiedziała, gdzie idzie. Jej umysł był tak pusty jak wzrok. Gdyby ktoś spytał ją wiele dni później, gdzie była przez resztę dnia i przez noc, nie potrafiłaby odpowiedzieć…Nie pamiętała co robiła przez następne 24 godziny. Przez czarną mgłę przebijało się jedynie stare uczucie mokrych od łez policzków.

***

Następnego dnia był dzień powszedni. Clarice nie zjawiła się w sierocińcu, ani w szkole. Lecz tak samo jak ona, do szkoły nie poszła również grupka innych, młodszych dzieci, które na trochę zniknęły ze sceny, aby teraz powrócić.
- Nie wierć się tak, Alex.
- Ale piecze!
- Mama mówi, że powinno piec.
Kilka przecznic od prywatnej szkoły podstawowej, w zaułku pomiędzy budynkami, przy schodkach pożarowych, siedziało ukrytych sześcioro dzieci, z czego trójka nie nadawała się do pokazania nauczycielom.
Damien i Al siedzieli na schodkach pożarowych, pierwszy miał podbite oko, a drugi rozciętą wargę. Nad nimi uwijał się Victor i próbował ich opatrzeć, pomimo oporów dwójki braci. Tuż obok, na skrzyni siedział Alex, który był w znacznie gorszym stanie. Jego opatrywała Lynn, tyle że ona nie spotkała się z oporem.  Kawałek dalej, na ziemi, siedziała Irene i przeglądała gazety, które kupiła wczoraj i najnowszą, kupioną przed chwilą, od przysypiającego gazeciarza. Dwa egzemplarze. Potrzebowała czymś zająć umysł, skoro nie była w szkole, a czytać potrafiła o wiele lepiej niż rówieśnicy. Nie zwracała za bardzo uwagi na kolegów.
W tym roku praktycznie nie było śniegu, a chłód raz dokuczał, raz nie, choć pogoda zawsze była w jakiś sposób pod psem. Dzieci musiały rozłożyć sobie kurtki tam, gdzie chciały siedzieć. Dobrze że zostały uprzedzone i połowa z nich wzięła dodatkowe płaszcze.
Dzieci chodziły do różnych klas, ale do tej samej szkoły. Przeniosły się po skończonej terapii, chciały być bliżej siebie. I właśnie dziś, gdy Lynn zaczynała zajęcia później niż reszta (Irene była w tym samym wieku, ale chodziła do innej klasy, z innym planem), dostała telefon od Victora. Chłopiec zadzwonił z budki i poprosił tylko, aby wzięła apteczkę i przyszła w ich ulubione miejsce. Lynn bez wahania, udała, że idzie do szkoły, a tak naprawdę pobiegła w to miejsce i zastała resztę paczki, tyle że Damien, Al i Alex byli pobici. Czym prędzej zaczęła z Victorem ich opatrywać. Tak naprawdę tylko ona potrafiła to robić i dyktowała Victorowi kolejne kroki. Poprosiła kiedyś swoją ulubioną służącą by ją nauczyła pierwszej pomocy, bo czuła, że kiedyś to się może przydać, zwłaszcza że w tej grupce to ona pełniła funkcję lidera.
- Powiecie mi co się stało? – spytała, przykładając do rozciętej brwi Alexa nasiąknięty gazik.
- A nie widać?! – rzekł rozdrażniony Al. Nikt nie przyłożył wagi do jego wrogiego i wrednego tonu, gdyż chłopiec praktycznie zawsze mówił w ten sposób – Te starsze dupki, znęcały się nad Alexem, więc jak to zobaczyliśmy to z Damienem, zaczęliśmy go bronić i tak skończyliśmy.
- Rozumiem, że daliście im popalić? – spytała z nadzieją.
- I to jak! – odpowiedział z entuzjazmem Damien – Dostali za swoje, aż miło. Tyle, że Alex skończył jak skończył.
- Ja z Irene… - odezwał się Victor - …byliśmy w drodze do szkoły i zobaczyliśmy tę bójkę na boisku. Oni rzeczywiście bronili Alexa. Jak dobiegliśmy to tamci uciekli. Zadzwoniliśmy do ciebie, bo nie mogliśmy ich zabrać do pielęgniarki. Damien i Al znowu by oberwali.
- Rozumiem – oderwała wacik i spojrzała na kolegę ze współczuciem – Czego oni znowu od ciebie chcieli?
- Nie…wiem – chłopczyk cicho pochlipywał – Nic im…nie zrobiłem…a oni…wciąż nie dają mi spokoju…czemu mnie biją…
- Bo się dajesz – rzekł głośniej Al, nie próbując nawet być wrażliwym – Musisz się postawić i się bronić…Choć w sumie nie mam nic przeciwko by się bić za ciebie. Można się wyżyć.
- Czemu…mnie obroniliście? – spytał ciszej, Alex, wciąż płacząc.
- Co to za pytanie? – odpowiedział Damien – Jesteś jednym z nas. Nie będę patrzeć jak dręczą naszego, nie ma mowy. Muszą się nauczyć, że naszej szóstce nie wchodzi się w drogę i koniec.
- Widzisz? – Lynn uśmiechnęła się pocieszycielsko do przyjaciela – Nie daj się, nie pozwalaj by tobą rządzili. A jeśli zrobi się niebezpiecznie, jak dziś, uciekaj do Damiena lub Ala. Oni cię obronią.
- Dobrze… - Alex po raz pierwszy uśmiechnął się przez łzy.
- Nie tylko jego – powiedział Damien, próbując odgonić Victora z kolejnym wacikiem – Obronimy każdego z nas. Zostawcie obronę mnie i Alowi. W bijatykach nie mamy sobie równych.
- Ale dziś oberwaliście – zauważył Victor.
- Bo było ich pięciu, a nas dwóch – rzekł z irytacją Al, po czym dodał z dziwnym uśmiechem – Ale i tak wygraliśmy.
Lynn chciała coś odpowiedzieć, ale nie zdążyła. Rozmowę przerwał im okrzyk Irene, która do tej pory udawała, że jej tu nie ma. Przez jej nieoczekiwany krzyk, mały Alex aż podskoczył.
- Co się stało? – pierwszy spytał Victor. W tym towarzystwie to on i Irene byli najmniej ekspresywni i najbardziej cisi, więc on był najbardziej zaskoczony jej wybuchem.
Dziewczynka, do tej pory odwrócona tyłem, siedząca na ziemi, obróciła się w ich stronę, wywołując jeszcze większy szok. Irene, zwykle chłodna i poważna, teraz wyglądała na wstrząśniętą i bliską płaczu. Chyba po raz pierwszy, odkąd ją znali, przypominała człowieka, a nawet dziewczynkę. Wskazywała paluszkiem na rozłożoną na ziemi, przed nią, gazetę.
- Dr Lecter… - rzuciła głucho w przestrzeń, czym wywołała reakcję wybuchową.
Wszystkie dzieci zerwały się z miejsca, w którym się znajdowały i razem otoczyli Irene, pochylając się nad gazetą. To co zobaczyli, wstrząsnęło ich młodymi nerwami. Wszyscy naraz gwałtownie wciągnęli powietrze, a i Lynn wydała podobny okrzyk, co przed chwilą jej przyjaciółka. Nie potrzeba było dużo czasu, aby oprócz Alexa, dziewczynki same zajęły się łzami. Jedynie bracia i Victor się nie popłakali, ale smutek także nimi owładnął. Maska wrogości spadła z twarzy nawet Alowi.
Na pierwszej stronie, tej najnowszej gazety, nagłówek kłuł w oczy. Irene nie zauważyła tego wcześniej, gdyż egzemplarz był złożony tak, że widać było tylko tylną stronę, a przednia była schowana.
- Tu…pisze to co myślę? – spytał zapłakany Alex, gdyż jego umiejętność czytania była najmniej rozwinięta, w porównaniu z pozostałymi.
- Skoro płaczesz, to tak – rzekł, niespotykanie cicho, Al.
Krzykliwy nagłówek przekazywał jasną informację, tak samo jak zamieszczona fotografia. Aż nazbyt głośno przekazano informację, że Rozpruwacz z Chesapeake został aresztowany i że okazał się nim znany doktor psychiatrii, Hannibal Lecter.
Dzieci skuliły się jeszcze bardziej obok siebie. Dziewczynki nie przestawały płakać, więc bracia odruchowo je przytulili. Victor nawet też odruchowo objął Alexa, sam oferując wsparcie płaczącemu przyjacielowi. Ścisnęli się tak blisko, że fizycznie zdawali się być połączeni. Co prawda Lynn, Alex i Victor mieli problemy ze znoszeniem dotyku innych, przez swoją przeszłość, ale już dawno odkryli, że w swoim towarzystwie nie odczuwają tego dyskomfortu.
- Jak…jak go złapali? Nie wierzę… - pierwsza zdołała odzyskać głos Irene, choć wciąż nie chciała się wyswobodzić z uścisku Ala.
- Ale zrobili to – odpowiedział Damien, głaszcząc Lynn po głowie – Widocznie twój kuzyn to nie jego jedyna ofiara.
- Nie dbam o to! – krzyknęła dziewczynka.
- Ani ja – odpowiedziała naraz cała reszta.
- Mam gdzieś co zrobił! To on nas połączył!
Zgadzali się z nią. Dla nich nic innego nie wydawało się ważniejsze, nawet czyjeś życie.
Lynn pierwsza wyszła z kręgu. Przysiadła przy gazecie i patrzyła się twardo w nagłówek, jakby o czymś myślała. Już nie płakała. Za jej plecami stał Damien, po jej lewej przystanęli Al, obejmujący chlipiącą Irene, a po prawej Victor z Alexem (chłopczyk też już nie płakał, ale pewnie przez to, że nie miał już czym).
- On jest silny – powiedziała z przekonaniem – Da sobie radę. To, że nas nic nie obchodzi co zrobił, tak samo go podziwiamy, nic dla niego nie zmieni.
Zwiesili głowy nieco niżej na jej słowa.
- Ale jak mówiłam, on da sobie radę. A my nic nie możemy zrobić. Jesteśmy tylko dziećmi, ale… - uniosła dłoń i spojrzała na jej wierzch - …kiedyś przestaniemy nimi być.
Jej przyjaciele nie do końca wiedzieli do czego zmierza, a ona się do niech nadal nie odwracała.
- To czego nas nauczył doktor, nie pójdzie na marne. Nawet jeśli go mają, to on się nie podda. I my…także. Alex… - chłopczyk drgnął - …zapomnij co ci przed chwilą powiedziałam.
- Huh? 
Nie tylko on był zdziwiony. Wszyscy mieli zdumione twarze. Lecz, kiedy dziewczynka w końcu się do nich odwróciła, jedynie Damien musiał się uśmiechnąć, widząc jej zdeterminowany wzrok.
- Nie uciekaj do Damiena, ani Ala, kiedy się boisz. Do nikogo nie uciekaj. A wy… - wskazała palcem po kolei na każdego z braci - …nie będziecie nas ochraniać. Mam do was inną prośbę – wstała z ziemi i wyprostowała się dumnie – Nauczycie nas jak się bić. Pokażecie jak się bronić. Nam wszystkim, mnie, Alexowi, Irene i Victorowi. Staniemy się tak silni jak wasza dwójka i sami będziemy się bronić.
Al nie wyglądał na zbyt przekonanego, ale jego brat już owszem.
- Będzie jak każesz.
Pozostali jakby nie dowierzali w to co słyszą, ale się nie sprzeciwiali.
- Staniemy razem na równi – zdecydowała Lynn, znów zerkając na gazetę – I nigdy nie zapomnimy kto nas ocalił. Pewnie niedługo zaczną do nas i rodziców przychodzić z policji. Nie wolno nam nic mówić, czy to jasne?
- Tak – odpowiedziała chórem reszta. Wiedzieli, że należy słuchać przywódcy. Żadne z nich już nie płakało, choć żal w sercu pozostał.
- Staniemy się silniejsi… - Lynn powiedziała to z mocą, która wydawała się od razu sprawić iż stała się prawdą. Już poczuli się silniejsi przez jej dziecięcą charyzmę.
Damien, który z nich wszystkich był najdojrzalszy, lubił obserwować. Z Victora zawsze niewiele potrafił wyczytać, i to nie tylko przez długą na pół twarzy grzywkę, ale teraz wydawał się i owszem wciąż smutny, lecz i zdecydowany zarazem. Irene znów stała się poważna. Al ponownie uśmiechał się w ten szalony sposób. Alex może i struchlały, ale odważnie gotowy na wszystko. W każdym z nich wciąż tkwił smutek, z powodu tego czego się dowiedzieli, ale Lynn potrafiła ich pocieszyć i wywołać determinację, o jaką siebie nie podejrzewali.
Jeszcze kilka minut temu uważał, że jest najlepszy, a teraz chciał stać się jeszcze silniejszy…Nic dziwnego, że to właśnie Lynn, dr Lecter wybrał na lidera. Podnosiła ich na duchu i trzymała razem jak żaden z nich by tego nie potrafił.
Damien wciąż był dzieckiem, dlatego jeszcze nie pojął, że jego czarnowłosa przyjaciółka i przywódczyni paczki, jest dla niego oczywiście ważna jak reszta tej rodzinki, ale także i „wyjątkowa”. Cóż…wciąż miał czas. I nie tylko on. Resztę też to czekało, w stosunku do siebie.

***

Media, dosłownie wszystkie, wrzały. Telewizja i prasa nie mówiły o niczym innym. Dr Hannibal Lecter, okrzyknięty już nie „Rozpruwaczem”, a „Hannibalem Kanibalem”, był na ustach wszystkich. Seryjnemu mordercy udzielono więcej uwagi niż celebrytom, pewnie przez jego wykształcenie i status. Szok, że ktoś taki jak on był poszukiwanym zabójcą, nie ominął nikogo. Zwłaszcza ci co go znali, nie mogli w to uwierzyć.
Will Graham przeżył. Po trafieniu do szpitala, zajęli się jego raną profesjonalni lekarze. Will ocknął się na szpitalnym łóżku. Przypomniawszy sobie co przeżył, odruchowo chwycił się za brzuch, gdzie odkrył bandaże. Gdy je o wiele później zdjęto, ukazała się jego nowa blizna. Od tamtej pory, aż do końca życia, Will widząc ją, przypominał sobie ten ostry ból i skojarzone światełko czerwonych punkcików.
Crowford odwiedzał go regularnie i opowiadał o przebiegu śledztwa. Poinformował również, że termin rozprawy zostanie wyznaczony, gdy Graham opuści szpital. W końcu był ważnym świadkiem. Niestety, w czasie pobytu w tej placówce, jednemu dziennikarzowi udało się włamać i zrobić Willowi zdjęcia. A dokładnie Freddy Lounds…
Will nie powiedział jeszcze Jackowi, że gdy rozprawa Lectera się skończy i kiedy go skarzą, zamierza odejść z FBI.
Kiedy znano już sprawcę, o dowody było już prościej. Przeszukano cały budynek, w którym mieścił się gabinet doktora oraz jego dom. To co przesądziło o jego winie to zawartość jego lodówki oraz … piwnica. Policjant, który aresztował Lectera, Stewart, po obejrzeniu tej piwnicy, odszedł z policji i zaczął prowadzić motel.
Po zobaczeniu lodówki stało się jasne, po co morderca zabierał narządy ofiar. Lecter je zjadał. Ta informacja dostała się jakoś do wiadomości publicznej.
Powoli pojawiały się nowe fakty, jak zamaskowane połączenia doktora z ofiarami, a także nowi poszkodowani jak np. Mason Verger.
Rozmowy z osobami, które znały doktora niewiele dały. Każdy przejawiał szok w czystej postaci. Lecter doskonale się przed nimi kamuflował. Uchodził za wzór manier i elegancji. Jego znajomi to była sama śmietanka towarzystwa. W ich ego to szczególnie uderzyło, że przyjaźnili się z mordercą. Wielu próbowało zaprzeczać, że go znało. Chociaż osoby, które uczestniczyły w jego ostatnim przyjęciu, po usłyszeniu co najpewniej zjedli podczas kolacji, przez dłuższy czas mieli problemy żołądkowe. Zresztą prawie każdy, kto o tym usłyszał czuł się niedobrze.
Sprawdzono także pacjentów, w tym także byłych. Zaniepokojono się, że są wśród nich też dzieci. Jednakże i one nie mogły nic dodać do sprawy (choć kilku nie mogło pozbyć się wrażenia, że dzieci te są jakieś dziwne). Nie stwierdzono przypadków znęcania się nad pacjentami, czy zatajania dowodów w trakcie pomagania policji w przeszłości.
Dowodów i tak było mnóstwo, nawet bez świadków. Sam atak na Grahama był mocny. Ponadto ilość zabezpieczonych narzędzi, noży, zarówno w domu jak i gabinecie, leków i innych środków, które zwykły psychiatra nie powinien posiadać, czy też zawartość piwnicy to też silne dowody. Wisienką na torcie były narządy w lodówce, które po zbadaniu rzeczywiście należały do znalezionych ofiar.
Dr Lecter był przygwożdżony. Jego wyrok za 9 zabójstw był przesądzony. Nie wiadomo było tylko na co go skarzą. Groziła mu nawet kara śmierci. Sam zainteresowany milczał jak grób. Ignorował śledczych po mistrzowsku. Np. na przesłuchaniu zamiast odpowiadać, zrobił ze zdjęć origami. Nie reagował na prośby, krzyki czy groźby…na nic. Psychiatrzy i psychologowie próbowali go badać bez skutku i wszyscy publikowali odmienne opinie na temat jego zdrowia psychicznego. Nikt z nich nie mógł dotrzeć do prawdy.
Jednakże…mimo iż sprawa morderstw i winy doktora wydawała się jasna, to pojawiła się podczas śledztwa pewna zagadka, której nie potrafiono rozwikłać.
Podczas przeszukiwań domu doktora natrafiono na ślady jeszcze czyjejś obecności. Łóżko było ewidentnie używane przez dwie osoby, w łazience były dwie używane szczoteczki, a w szafie znaleziono kilka kobiecych ubrań (z początku jakiś głupi policjant rzucił uwagę iż może Lecter przebiera się w zaciszu w kobiece ciuchy, ale każdy kto widział doktora i te ubrania widział, że nie było szans, aby ten facet w nie wszedł).
Ślady jasno mówiły, że w domu przebywała często jakaś kobieta. Doktor nie posiadał żadnej znanej rodziny, więc ponownie przepytano jego znajomych, pacjentów i sąsiadów. Znaczna większość nie miała o niczym pojęcia. Dr Lecter uchodził za samotnego, nikt nie wiedział, czy miał kogoś, nigdy nic nie wspominał, ani nikogo nie przedstawiał. Co prawda kiedyś widywano go czasami w towarzystwie jakiś pań, ale od dawna nic takiego nie miało miejsca. Uważano powszechnie, że Lecter nikogo nie miał.
Jednakże zaczęły pojawiać się kolejne ślady. Sąsiedzi zeznali, że od jakiegoś czasu widywali pod jego drzwiami jakąś dziewczynę. Czasem siedziała na ganku, czasem wchodziła towarzysząc doktorowi. Nie potrafili jej szczegółowo opisać. Zawsze widywali ją z okna, w słabej widoczności i z daleka. Jedyne co mogli o niej powiedzieć to to, że była bardzo młoda.
Natomiast jedna z pacjentek, po dłuższej chwili zastanowienia i ciągłego wypytywania, przypomniała sobie, że kiedyś, kiedy wychodziła z gabinetu, minęła jakąś dziewczynę. Zdziwiła się, ponieważ wyglądała na bardzo biedną, więc raczej nie mogła sobie pozwolić na terapię u doktora Lectera. Nie pamiętała jej dokładnie, widziała ją przez sekundy, w dodatku kilka miesięcy wcześniej i wtenczas chciała ją celowo zignorować. Czas zatarł tamto wspomnienie. Powiedziała tylko, że oprócz oczywistej biedy, dziewczyna była bardzo młoda, nastolatka, najpewniej licealistka i chyba nawet całkiem ładna.
Znalazła się nawet sprzedawczyni w markowym sklepie odzieżowym, w którym Lecter często robił zakupy. Powiedziała, że raz kiedyś doktor rzeczywiście przyprowadził ze sobą dziewczynę. Nastolatkę i kupił jej sukienkę. Na pytanie, czy pamięta jak wyglądała, odpowiedziała jedynie:
- Wie Pan ilu ja mam codziennie klientów? Spamiętać ich wszystkich to niemożliwe. Tego kanibala zapamiętałam, bo był stałym klientem, a tamta dziewczyna była u nas tylko raz. Była ładna to na pewno, a jej ubrania wyglądały na tanie. Tylko tyle pamiętam.
Wniosek nasuwał się sam. Oczywiście trzeba było sprawdzić inną opcję, mogła to być nieślubna córka, wpadka z młodości, czy coś. Ale nie tylko śledczym ta opcja wydawała się absurdalna i naciągana. Zresztą znalezione w jego śmieciach zużyte prezerwatywy mówiły same za siebie. Dr Lecter miał nastoletnią kochankę.
Trzymał w tajemnicy jej istnienie, to było jasne. Nie było jak jej zidentyfikować, a mogła być ważnym świadkiem. Niektórzy nawet mówili, że przyszłą ofiarą. Z początku sądzono, że ta dziewczyna sama się zgłosi, gdy dowie się, kim był jej kochanek, ale nikt się nie pojawił. Później jeden z policjantów przypomniał sobie o uciekającej nastolatce, którą zobaczył na miejscu aresztowania. Wyglądała mu na zdruzgotaną, ale niestety mu uciekła. Na pytanie, czy zapamiętał twarz, padła odpowiedź, że była za daleko. Zawsze to samo…ta dziewczyna zawsze była za daleko.
Skoro nikt nigdy jej dokładnie nie zapamiętał, a Lecter jej nikomu nie przedstawił, była nie do odnalezienia. Było za mało informacji. Ona sama nigdy nie przyszła na policję. Zapytany o nią dr Lecter, nie zareagował, tak jak na każde z poprzednich pytań. Rozmawiał jedynie z osobami, które próbowały zaszufladkować jego stan psychiczny, lecz jedynie po to, aby z nich szydzić.
Tożsamość ukrywanej, nastoletniej kochanki pozostała tajemnicą.

***

Clarice dostała kolejnego ataku ostrego kaszlu. Co prawda ostatnio było już lepiej, ale wciąż zdarzały się te ataki.
Leżała w łóżku w pokoju, w sierocińcu. Nie nadawała się do niczego, ani fizycznie, ani psychicznie.
Tamtego dnia, nie pamiętała gdzie była ani przez resztę dnia, ani w nocy. Jak przez mgłę pamiętała jedynie, że chodziła, ale gdzie to nie miała pojęcia. Ocknęła się dopiero tutaj, w łóżku. Obok stał wezwany lekarz. Podobno znaleziono ją nad ranem na progu sierocińca. Wszystko ją bolało i miała otarcia na stopach. Tak się wyziębiła chodzeniem po nocy, że dorobiła się zapalenia oskrzeli. Lekarz przepisał antybiotyk i zalecił odpoczynek, aby zapalenie nie przeszło na płuca.
Minął tydzień, a choroba powoli ustępowała. Clarice oczywiście nie bywała w szkole, ani na zewnątrz. Praktycznie zamknęła się tu, w łóżku.
Dziewczyna wzrokiem, który nadal był tak samo pusty jak tydzień temu, omiatała sufit. W końcu z letargu wybiło ją pukanie do drzwi.
- Proszę – powiedziała automatycznie.
Do środka weszła dwójka dzieci, chłopców. W ogóle, dzieci w ośrodku chyba bardziej się o nią martwiły niż opiekunowie.
- Jak się czujesz, Starling? – spytał chłopak na przodzie.
- Tak jak wczoraj – podniosła się słabo do pozycji siedzącej, ale nie wyszła z łóżka.
- Rozmawialiśmy z chłopakami … - zaczął, odwrócił się kolegi, aby nabrać odwagi i wreszcie zapytał – Chcemy wiedzieć, czy może coś dla ciebie zrobić? Zanudzisz się tu na śmierć.
- Nic mi… - zaczęła z początku, ale zatrzymała się gwałtownie wpół drogi. Jej myśl sprawiła, że aż potrzebowała głębszego wdechu – Tak, możecie coś dla mnie zrobić.
- Co?
- Załatwicie mi gazety?
- Gazety?
- Jakie się da. Wszystkie, które wyszły odkąd zachorowałam. I dzisiejsza też.
- Hmm… - drugi chłopak się zastanowił – To da się zrobić. Segregujemy tu makulaturę. Możemy zwinąć jakieś gazety, ale dzisiejszą to trzeba będzie kupić.
- Dam wam na nią… - chciała zaoferować dziewczyna, ale młodszy kolega ją uprzedził.
- Jedną gazetkę kupić to pryszcz – powiedział i uśmiechnął się jak tylko dwunastolatek potrafi – Daj nam godzinkę na zwinięcie tych gazet z piwnicy. Jeszcze dziś ci przyniesiemy.
- Wielkie dzięki, chłopaki.
Rzeczywiście, godzinę później chłopaki wrócili z małym stosikiem gazet. Po wymienieniu podziękowań, chłopaki zostawili ją samą, życząc zdrowia i każąc dalej wypoczywać.
Clarice pierwszy raz od tygodnia zaczęła jasno myśleć. Zeszła w końcu z łóżka i zaczęła przeglądać wszystkie egzemplarze gazet. Nie pomyliła się, dosłownie każda roztrząsała temat Hannibala Lectera.
Trochę się przestraszyła, kiedy odkryła, że rozpisują się też o niej jak o jakiejś zagadce, ale dokładnie przemyślawszy sprawę doszła do wniosku, że nie mają jak do niej dotrzeć. Jest bezpieczna. Pewnie dlatego doktor chciał, aby ich związek był sekretem… o to od początku chodziło. Aby ją chronić.
Tamtego dnia, gdy zrozumiała, że dr Lecter może być mordercą i pobiegła do gabinetu, aby usłyszeć to z jego ust, nie zdołała wydedukować jednej rzeczy i dopiero teraz się o niej dowiedziała, z tych artykułów.
Ponownie przeżyła szok, gdy przeczytała o przyjęciu, na którym doktor podał potrawy ze swoich ofiar, w tym jego pacjenta, flecisty B.Raspaila. Okrzyknięto go nowym przezwiskiem – „Hannibal Kanibal”.
Clarice złapała się za usta. Wspomnienia wróciły jak żywe. Skończona przed czasem terapia z jakimś pacjentem, dosłownie w dniu, w którym pojawił się ten agent FBI.
- Zabił go, gdy byłam za ścianą… - wyszeptała i nie było to pytanie do samej siebie.
Potem przypomniała sobie ich ostatnią spędzoną razem noc. Ten jego pełen pasji i podekscytowania wzrok, gdy patrzył jak je przygotowaną przez niego kolację. Naprawdę był wtedy poruszony. Tak intensywnie wtedy patrzył…po jedzeniu wręcz rzucili się wtedy na siebie, takie panowały emocje w powietrzu.
To nie był pierwszy raz, gdy jadła w jego towarzystwie, ale pierwszy raz to on zareagował wtedy w taki sposób. Czyżby…
- Ja…jadłam ludzkie mięso – prawda uderzyła w nią. To znów nie było pytanie.
Druga ręką Starling złapała się za brzuch, czekając na jakieś mdłości, ale żadne objawy nie nadeszły.
Dziewczyna zaczęła się denerwować, ale nie dlatego, że zrozumiała iż jadła ludzki narząd, a dlatego iż nie zareagowała normalnie. Nie było mdłości, wymiotów. Nic… Nie powinna przyjąć tego tak po prostu.
Chociaż przecież wcześniej też zareagowała zbyt spokojnie…
Tego było za dużo. Clarice znów musiała uciec. Co z tego, że była noc? Że była chora? Potrzebowała przewietrzyć umysł, natychmiast.
Ubrała się i wymknęła z budynku. Wiedziała, że niedługo kucharka przyniesie jej kolację i tym samym odkryje jej ucieczkę, ale miała to gdzieś. Wszystko miał gdzieś…
Kilkanaście minut później była już w parku miejskim. Przyjechała autobusem, bo nie mogła biegać. Przez swoje zapalenie szybko traciła oddech. Teraz siedziała na zimnej trawie i patrzyła się w jezioro. Praktycznie była tu sama. Cisza wokół zdawała się bardziej przytłaczająca niż w jej pokoiku. Nie było nawet liści na drzewach, aby coś szumiało.
Clarice, z kolanami pod brodą…czuła się wykończona…słaba…bezsilna. Czy tak się czuje człowiek, którego świat się zawalił?
- Co mam teraz zrobić? – spytała się i niespodziewanie…

- A co byś chciała zrobić?
Głos dr Lectera rozbrzmiał w jej głowie jak żywy. Wystarczyło jedno mrugnięcie i Clarice nie znajdowała się już w parku, a w swoim własnym, niedawno wybudowanym, pałacu pamięci. Stała w wyłożonym brązowo-złotą cegłą korytarzu jej zamku, we własnym umyśle, a przed nią stał nikt inny jak Hannibal Lecter we własnej osobie i uśmiechał się enigmatycznie w jej stronę.
- Czemu się dziwisz, moja droga? – zapytał. Dziewczyna mogłaby przysiąc, że naprawdę go słyszy. Ta technika naprawę była niesamowita – Mówiłem ci przecież, że nie dam ci odejść. Już dawno wszedłem do twojej głowy i nigdy z niej nie wyjdę.
- Doktorze… - tutaj, w swoim pałacu pamięci nie mogła płakać, ale miała ochotę – Tyle się wydarzyło…
- Powiedz mi wszystko, Clarice. Wyrzuć to z siebie.
Dziewczyna zebrała się w sobie i zaczęła mówić.
- Coś jest ze mną nie tak!
Doktor, a właściwie jej wewnętrzna reprezentacja jego osoby, spokojnie czekał, aż wypowie wszystko co jej leży na sercu.
- Tamtego dnia…rano…przestałam uciekać od prawdy i wszystko stało się jasne, ale moja reakcja…tak nie reaguje normalna osoba na takie wieści. A mimo to, chciałam z panem o tym porozmawiać. Nie dzwonić na policję, ale porozmawiać. Tamtego ranka poczułam, że wszystkie puzzle wskoczyły na swoje miejsce. W ogóle nie byłam zaskoczona. Gdy zrozumiałam kim Pan jest to stało się to takie oczywiste, jakby była to część pana osobowości. Doskonale Pan pasował. Pański obraz stał się kompletny i cały, a ja… to nie była normalna reakcja.
- Owszem, nie była. Zaakceptowałaś mnie takiego jakim jestem, ale wiedziałaś, że nie powinnaś.
- Tak. Ale jakby się tak zastanowić to nigdy nie reagowałam jak normalna osoba. Już kiedy się poznaliśmy…powiedział mi Pan takie rzeczy, że każdy inny człowiek wyszedłby i nigdy do Pana nie wracał. A ja przybiegłam do Pana dosłownie kilka dni później. Przyleciałam niczym ćma do ognia. Starałam się o pana względy i zostaliśmy parą, mimo iż wiedziałam, że chciał mi Pan zrobić pranie mózgu bym myślała, że jestem Pana siostrą…Ja to wszystko zrobiłam i…
Spojrzała na niego, szukając pomocy, ale nie znalazła.
- Czytałam gazety. Wiem, ze zabił Pan najmniej 9 osób.
- 10, Clarice – poprawił ją doktor.
- No tak – drgnęła, przypomniawszy sobie o tym – Pan zabił siostrę Teresę, prawda? – nie odpowiedział – Powinnam iść na policję…I powiedzieć im o tym, ale nie chcę…Nie mogę tego zrobić! Dlaczego?
Nie odzywał się, dalej na nią tylko patrzył.
- Dlaczego?! – tym razem krzyknęła – Zabiłeś 10 osób! Chciałeś mną manipulować i zmienić w kogoś, kim nie jestem! I co z tego, że cię od tego odwiodłam?! Krzywdzisz innych i robisz z nich swoje marionetki! Dałeś mi do jedzenia ludzkie mięso! Więc czemu ja to akceptuję?! Czemu wciąż cię kocham? – upadła na kolana i schowała twarz w dłoniach – Dlaczego czuję, jakbym kochała cię jeszcze mocniej niż wcześniej, teraz, gdy w końcu cię poznałam?! Nie boję się, nie czuję obrzydzenia, nie nienawidzę…kocham cię jeszcze silniej…Dlaczego?! Co te uczucia ze mnie czynią?!
- Moją – nie krzyczał, odpowiedział zaskakująco cicho.
Clarice zabrała dłonie i spojrzała na niego, trochę zaskoczona. On podniósł rękę do góry i wskazał coś wysoko. Dziewczyna uniosła głowę, aby zobaczyć co wskazuje. Na górze nie było sufitu. Starling umieściła w swoim pałacu, na górze, nocne niebo, aby móc patrzeć na gwiazdy…gwiazdy?
Zrozumienie przyszło szybko i łatwo.
- Nasze gwiazdy są takie same… - wyszeptała w przestrzeń.
- Tak – doktor podszedł do niej i przyklęknął przy niej – Jesteśmy podobni w wielu kwestiach, moja droga. Tyle, że inni ludzie nie są podobni do nas…
- Rozumiem…Nie pasujemy do reszty.
- Gdybyśmy byli sobą przy innych, zostalibyśmy odrzuceni. Ty…prawdziwa ty, którą uwolniłem od wpływu tatusia taka właśnie jest.
Clarice opuściła głowę i napotkała jego wzrok. Wyrzuciła ostatnie wyznanie, które leżało jej na sercu o wiele mocniej niż to pierwsze.
- Oni…zabrali mi Pana. Zabrali mi ciebie.
- Wiem – przytulił ją, a ona odwzajemniła uścisk. To nie był prawdziwy dotyk, ale jego wspomnienie, a mimo to poczuła się lepiej.
- To boli…To tak strasznie boli. Myśl, że cię tu nie ma…to nie do zniesienia! Nienawidzę tego…boli…
- Wiem…wiem, najdroższa.
Pozwalał jej przez kilka chwil się do niego tulić, aż powoli się odsunął i wstał, ciągnąć ją za sobą. Poprowadził ją za rękę dalej korytarzem.
- Dokąd idziemy?
- To twój pałac. Wiesz dobrze. Idziemy do miejsca, które dzielimy razem.
Stanęli po chwili przy pewnych drzwiach. Dziewczyna rzeczywiście pamiętała co sama za nimi umieściła. Oboje, wciąż trzymając się za ręce, weszli do środka i stanęli nagle w samym środku gabinetu doktora. Patrzyli na nich samym, obecnie siedzących na sofie w czułym objęciu. Clarice wiedziała co to za wspomnienie i co za chwilę zostanie powiedziane.
Ale ową kwestię nie wypowiedział jedynie doktor we wspomnieniu, ale także ten, stojący obok i ściskający jej dłoń. Obaj naraz rzekli:
- Mój mały wojownik, który może być tak silny jak tylko zechce. Tak. Możesz być tak silna jak tylko zechcesz.
Lecter stojąc obok odwrócił ją tak, aby stali naprzeciw siebie i po raz drugi zapytał:
- Clarice…Co chcesz teraz zrobić?

Starling otworzyła oczy. Ponownie znajdowała się w parku. Opuściła pałac pamięci. Tyle, że w jej martwym od tygodnia wzroku, znów zagościła iskierka życia.
- Czego chcę?
Clarice wstała, lekko się chwiejąc, ale to przez swoje słabe w chorobie ciało.
Spojrzała w niebo, ale rozczarowała się, gdyż było zachmurzone i nie mogła zobaczyć gwiazd, tym razem prawdziwych.
Zaskakująco szybko poradziła sobie z pogodzeniem się ze swoją, nazwijmy to, mroczną stroną. Ale ostatnimi czasy wszystko zachodziło w niej jakoś nienormalnie. Taka już jest. Ta prawdziwa Clarice chyba nie była dobrą osobą, jeśli wziąć pod uwagę ogólną definicję tego słowa. Ale nie zamierzała się już tym przejmować.
Nikogo w okolicy nie było, a dziewczyna potrzebowała uzewnętrznić swoje myśli, więc powiedziała je na głos.
- Nie odpowiedziałam na jego pytanie…czym dla mnie jest miłość? Ja…chyba kocham egoistycznie. Nie obchodzi mnie nic i nikt. Po prostu chcę tej osoby, nie ważne za jaką cenę. Nie ważne kogo poświęcę…nie ważne kim się stałam… A osobą, której chcę jest on. Chcę Hannibala Lectera! A skoro zabrali go ode mnie…
Wyprostowała się dumnie i w ciemności, dosłownie na sekundę, w jej oczach zabłysło coś czerwonego.
- …muszę sama po niego pójść.
Nie było opcji, aby tamta noc była ostatnią. Skoro mogła stać się tak silna jak chciała, to zamierzała zdobyć tej siły tyle, aby dostać się do Lectera. Nie ważne ile lat to zajmie, ona i tak dostanie się do niego i znów go zobaczy. A dalej...
Clarice, bogata o nowe siły i determinację, wróciła do sierocińca. Musiała tam długo przepraszać kucharkę i prosić ją, aby nic nie mówiła nikomu o jej ucieczce. Przysięgła także, że to się już nie powtórzy. Choć bez kazania się nie obeszło.
W pokoju, zanim położyła się do łóżka, aby do końca wyzdrowieć, musiała na moment rzucić okiem na to, co schowała do szuflady. Były tam trzy przedmioty, które od teraz miały służyć za jej talizmany i skarby. Pierwszy, różaniec z nawleczonymi tygrysimi oczkami. Drugi był klucz do mieszkania doktora, którego już nigdy nie będzie mogła użyć (a za niedługo to nie miało być nawet możliwe, bo zarówno dom Lectera jak i jego gabinet miał zostać wyburzony, gdyż nikt nie wynajął by miejsc o takiej przeszłości). Trzecią rzeczą był jej pierścionek. Clarice musiała go tu schować, aby opiekunki nie nabrała podejrzeń. Wolała nie wymyślać wymówki, skąd wzięła tak drogi przedmiot.
Musiała teraz wyzdrowieć. Czeka ją mnóstwo pracy, aby zdobyć to co chciała.
- Poczekaj doktorze. Już do ciebie idę.
Znów mogła spać spokojnie, utulona w milczenie owiec, które już pewnie nigdy jej nie zbudzą. Nie miała tego snu od tamtego dnia w kostnicy i już nie miała mieć, aż do końca życia.

***

Minęło kilka miesięcy.
Właśnie miała miejsce ceremonia zakończenia roku szkolnego, lecz zamiast na niej być, Clarice po raz ostatni korzystała z jednej z ławek na zewnątrz budynku. Trzeba było korzystać z ładnej, czerwcowej pogody. Dziewczyna jednak najbardziej była zainteresowana czytaną przez nią gazetą. W artykule, który czytała, informowano czytelnika, że w końcu zapadł wyrok na „Hannibalu Kanibalu”. Został uznany za chorego psychicznie, co uratowało go od kary śmierci. Osadzono go w Stanowym Szpitalu Dla Psychicznie Chorych Przestępców.
- Ten przydomek jest irytujący – orzekła, będąc pewną, że doktor w chwili obecnej także tak uważa.
Ogólnie była zadowolona. Obawiała się kary śmierci, ale na szczęście uszedł z życiem…i był w miejscu do którego mogła dotrzeć, jeśli się postara. W sumie przez cały poprzedni semestr uczyła się i pracowała jak szalona, aby zbliżyć się do celu. Dotarcie do doktora napędzało ją bardziej nawet niż jej stare marzenie.
- Clarice…
Dziewczyna podniosła głowę i zobaczyła swoją jedyną tu koleżankę, Joan. Ostatni raz tak naprawdę rozmawiały miesiące temu, gdy dziewczyna pomagała jej z zaległościami po jej chorobie i załamaniu. Potem trochę się rozdzieliły przez zapracowanie Starling.
- Cześć – odpowiedziała jej z uśmiechem – Nareszcie koniec, co?
- Tak – wydawała się nerwowa – Clarice ja…
- Pozwól, że ja najpierw coś powiem – dziewczyna wstała i stanęła naprzeciw koleżanki – Dziękuję ci – Joan drgnęła nieznacznie – Za to, że próbowałaś się ze mną zaprzyjaźnić. Wiele razy mi pomogłaś i jestem za to wdzięczna. Chciałam ci to powiedzieć teraz, gdy nasze drogi się rozchodzą.
- Och… to nic – uśmiechnęła się, ale nieco nerwowo – Czyli…już się nie zobaczymy?
Najwidoczniej to o co chciała poprosić na początku to o to, aby utrzymywały kontakt.
- Pewnie nie. Idę na Uniwersytet Virginia. Jeszcze dziś wyprowadzam się z tej filii Luterańskiego Sierocińca i wyjeżdżam stąd.
- Och… - jęknęła ponownie zawiedziona – Czyli idziesz za swoim marzeniem?
- W pewnym sensie – podała Joan dłoń – Trzymaj się.
- Ty też, Starling – odwzajemniła uścisk.
Za dwa lata Clarice miała się dowiedzieć, że Joan zginęła w wypadku samochodowym wraz ze swoim chłopakiem, który prowadził pod wpływem.
Dziewczyna po powrocie do sierocińca dokończyła pakowanie rzeczy do walizki, uważając w szczególności na swoje skarby. Cieszyła się, że na uniwersytecie będzie mogła zacząć wszystko od nowa co oznacza, że będzie mogła nosić swój pierścionek. Nikt nie będzie jej robił problemów, może kłamać, ze dostała go w spadku lub coś.
Zamierzała studiować, to co planowała na początku. Kryminologię z domieszką psychologii. Ponownie mierzyła w FBI. Ale z innego powodu.
Nie cofała się, to była tak naprawdę jej nowa droga. Na wizytę do ośrodka, w którym osadzono dr Lectera mogło się dostać jedynie kilka grup ludzi: psychiatrzy, psychologowie i …agenci FBI. I w to mierzyła Clarice!
Pamiętała co kiedyś powiedział jej doktor. Że ona nadaje się do pracy w FBI i że na początku będą ją przyjmowali z otwartymi ramionami. Dopiero później mieli zacząć ją dyskryminować, gdy zrobi się za dobra. Gdy okaże się, że to ta praca nie jest dla niej. I właśnie zamierzała to wykorzystać. Wykorzysta FBI zanim oni wykorzystają ją.
Nie cofała się. Szła do przodu, z nowym celem.
Domknęła walizkę i na zawsze opuściła mury sierocińca.
- Czekaj na mnie, doktorze…Nadchodzę!
W tym samym czasie, z ramionami skrzyżowanymi za głową, dr Lecter leżał na łóżku w swojej celi. Nie wiedzieć czemu, uśmiechnął się.
- Mój mały wojownik… - miał ciekawy sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz