Cisza.
Kompletna cisza.
Willowi
dudniło w uszach jego własne bicie serca. Był pewien, że słychać go na ulicy. Zimny
pot oblał go momentalnie. Przeszywający go, widzący dosłownie wszystko, wzrok
rozmówcy mu tego nie ułatwiał. Tak samo jak świadomość, że mężczyzna przed nim
zabił co najmniej 9 razy. I widział jego zdenerwowanie. I choćby nie wiadomo
jak się starał, aktorem był marnym.
-
Przepraszam…o czym to ja mówiłem? – pot mu zaraz zaleje oczy.
- Że miałbym
pomóc w śledztwie – Lecter nie dał po sobie poznać, że cokolwiek zauważył. Jego
postawa nie zmieniła się ani odrobinę.
Will zaczął
odzyskiwać równowagę. Wiedział, że jego nadzieja jest nikła, ale nie mógł się
oprzeć wrażeniu, że doktor w ogóle nie zauważył jego stresowej reakcji. Albo
zauważył i zbagatelizował. Najgorsza opcja była taka, że zauważył i dobrze
wysnuł wnioski, ale nie dał nic po sobie poznać. Jeśli ta ostatnia opcja była
prawdziwa, to jaką ten człowiek posiadał kontrolę? Jest możliwe bycie takim
nieludzko spokojnym w takiej sytuacji?
- Właśnie –
Graham, niczym mantrę, powtarzał sobie w głowie, że musi się uspokoić i chyba
mu się to udawało. Adrenalina zrobiła swoje – Czy jest tu gdzieś telefon? Muszę
się upewnić u wspólnika, ile mogę na razie Panu przekazać.
Niezła
wymówka.
Dr Lecter
nawet nie drgnął. Uśmiechnął się uprzejmie.
- Jest.
Automat znajduje się w korytarzu za rogiem. Proszę dzwonić, bez skrępowania.
Nie
powiedział, że telefon był też tutaj. Chciał, aby Will poszedł na tamten
korytarz.
- Dziękuję –
ani nie za szybkim, ani nie za wolnym krokiem, podszedł do drzwi – Tylko
zadzwonię i wracam. Postaram się, aby nie zajęło to długo.
Idealnie się
opanował. Wyszedł z gabinetu, jak gdyby nic. Jednakże…
…jego
nadzieje naprawdę okazały się płonne. Kiedy tylko zamknęły się drzwi, twarz
Lectera stężała w gniewie. Szybkim ruchem, odwrócił głowę do tyłu, aby spojrzeć
na swoją rycinę na ścianie. Och tak, nie mylił się. Instynkt to niebezpieczna
rzecz. Tamten wszystko pojął w jedną sekundę. Tyle, że popełnił błąd, że
wyraźnie spanikował i tego nie ukrył. Doktor wszystko zobaczył w jego
przerażonych oczach.
Wstał i wyjął
z szuflady biurka jeden z swoich noży. Nie zwykł się wahać w takich sytuacjach.
Trzeba działać, im szybciej tym lepiej. Zdjął buty, aby nie było słychać jego
kroków, po czym wyszedł na korytarz.
Tymczasem
Graham, który od razu po wyjściu spostrzegł, że oczekującego pacjenta już nie
było, poczuł nawrót lęku, gdyż obecnie tylko on i Lecter znajdowali się w tym
budynku. Sami…
Prędko
przemierzył hol, skręcił i wręcz dobiegł do automatu telefonicznego.
Natychmiast wykręcił odpowiedni numer. Musiał zadzwonić do Jacka. Wezwać
posiłki i to szybko. Niech aresztują Lectera na jego odpowiedzialność, inaczej
ucieknie.
Czekając w
napięciu, z słuchawką przy uchu, wsłuchując się w sygnały, nie miał szans
usłyszeć czyiś kroków, tuż za nim. Dr Lecter, w skarpetkach, niepostrzeżenie
zakradł się do niego.
Wszystko
potoczyło się w przeciągu kilku sekund.
Will wypuścił
słuchawkę z rąk, gdy ostry ból zamroczył wszystkie jego zmysły. Wydał głuchy
krzyk, i automatycznie spojrzał w dół. Strach osiągnął poziom maksymalny, gdy
zobaczył nóż wystający w jego brzucha. Czyjaś dłoń, wciąż zaciśnięta na
rękojeści noża, wciąż silnie wpychała ostrze.
Gdyby miał
siłę spróbowałby krzyknąć głośniej, był już nawet blisko, aby to zrobić, lecz
kolejny gwałtowny ruch ostrza, sprawił mu taki ból, że zaczął tracić kontakt z
rzeczywistością. Kolejny głuchy jęk, a następnie ciemność zasnuła jego wzrok.
Dr Lecter
pozwolił, aby ciało agenta FBI spadło na ziemię. Specjalnie nie hamował siły,
chciał, aby Will nie wytrzymał bólu i zemdlał. Niektórych dawek nikt nie
wytrzyma, a doktor wiedział jak celować i jak ciąć, a także czym, aby
cierpienie było największe. A nóż do linoleum nadawał się do tego.
Przez równo
dwie sekundy obserwował jak krew wolnym strumienie spływa z rany, na podłogę.
Następnie szybko odłożył zwisającą słuchawkę telefonu. I tutaj naszło go
krótkie wahanie.
Will wciąż
żył. Mógł go albo wykończyć, albo dać szansę na przeżycie i tak go zostawić.
Niestety…nie zdążył podjąć decyzji.
Czy to przez
owo wahanie, czy przez atakujący nozdrza zapach krwi…nie wiadomo, ale na chwilę
jego zmysły zostały stępione i dopiero teraz do jego uszu doszedł nieprzyjemny
dźwięk, a mianowicie dźwięk odbezpieczanej broni.
- Ręce do
góry!
Lecter
zerknął do tyłu i zobaczył umundurowanego mężczyznę, z wymierzonego w jego
stronę pistoletem. Facet był wystraszony, ale zdeterminowany.
Cholera, Will
Graham nie był sam. Ktoś albo na niego czekał na zewnątrz, albo (co było
bardziej prawdopodobne) był umówiony, że go ktoś stąd odbierze o określonej
godzinie.
- Dzień
dobry, panie funkcjonariuszu – ton głosu doktora był tak przyjazny i spokojny,
jakby właśnie mijał na ulicy starego znajomego. Nijak ten głos pasował do
kogoś, kto ma lufę pistoletu wymierzoną w głowę
i stoi nad ciałem człowieka, którego właśnie pchnął nożem.
- Odsuń się
od niego, już! Pod ścianę, ręce za głowę!
Dr Lecter
posłusznie i bez pośpiechu wykonał polecenie. Nadal nie wydawał się przejęty
sytuacją. Oficer nie bardzo wiedział w jakiej kolejności wykonać wszystkie
czynności. Ledwo to ogarnął. Skucie Lectera, wezwanie posiłków i karetki,
jednoczesne tamowanie krwotoku Grahama i pilnowanie, aby doktor nie wywinął
numeru.
Hannibal, jak
zwykle opanowany, w duchu bardzo mocno liczył na to, że Clarice uda się umknąć
tej sensacji, która miała lada moment wybuchnąć. Ale mimo wszystko poczuł
ukłucie żalu. Naprawdę szkoda było myśleć, że jej nie zobaczy, nie dotknie…
Przywiązał
się o wiele mocniej, niż sądził.
***
Clarice
zatrzymała się w biegu, czując że musi wziąć głębszy oddech. Chyba traciła
kondycje, musi częściej biegać, a nie ciągle dawać się doktorowi podwozić.
Reszta drogi
przeszła pieszo, spacerując. I tak jej się nie śpieszyło, a dopiero w drodze
odkryła, że według grafiku, kiedy dojdzie do gabinetu i tak będzie musiała
długo czekać. Zwolniła więc i układała sobie w głowie, jak powinna zacząć
planowaną rozmowę.
No…łatwo nie
miała. Temat rozmowy był, delikatnie rzecz biorąc, niecodzienny. Dziewczyna
zauważyła, ze zdziwieniem, że mimo iż lekko się stresowała tym co powie i
usłyszy to… nie bała się. Nie bała się o siebie. Żywiła niesamowicie mocne
przekonanie, że Lecter jej nie skrzywdzi.
Jeśli już się
czegoś bała…to siebie. Zareagowała zbyt spokojnie jak na normalnego człowieka.
Wmawiała sobie, że to przez to, iż jest niepewna i zareaguje poprawnie, jeśli
to okaże się prawdą, ale nie potrafiła okłamywać samej siebie. Jej reakcja się
nie zmieni, ale dlaczego? Co jej się stało? Od kiedy jest taka…?
Idąc tak i
bijąc się z myślami, ledwo spostrzegła, że była coraz bliżej. Zestresowana
własnymi reakcjami emocjonalnymi i nadchodzącą rozmowę, nie zauważyła, że
praktycznie gabinet doktora jest za rogiem ulicy, którą właśnie szła.
Nie wiedziała
jednakże… że kiedy wyjdzie za ten róg, jej świat roztrzaska się na kawałki.
Szła niczego
nieświadoma, aż w końcu skręciła i …zastygła w bezruchu.
Mały budynek,
w którym ostatnimi czasu przebywała tak często, był przysłonięty przez stojące
przy ulicy radiowozy, karetkę pogotowia i małego tłumu umundurowanych
policjantów. Wokół kręciło się też sporo
osób bez mundurów, ale z jakimiś legitymacjami, zawieszonymi na szyi. Budynek
otoczono taśmą, przy których stała
grupka gapiów.
Dosłownie od
razu pod gabinet zajechał kolejny wóz, furgonetka, z której wyskoczyli
podnieceni dziennikarze. Zrobili to idealnie w chwili, gdy z budynku zaczęto
wynosić nosze. Ratownicy medyczni nieśli kogoś prosto do karetki. Clarice mogła
z daleka powiedzieć, że to nie był Hannibal… Mignęła jej głowa, ale to nie był
jego ciemny kolor włosów.
Zaraz dostała
potworne potwierdzenie swoich przypuszczeń.
Po odjechaniu
karetki na sygnale, z budynki wyszli kolejni ludzie. Grupa oficerów prowadziła
kogoś w kajdankach. Gdy dziennikarze, którzy przed chwilą próbowali zrobić
zdjęcie mężczyźnie, wynoszonemu na noszach i wciągnąć do rozmowy najbliższych
policjantów, teraz podskoczyli jak oparzeni i rzucili się jak szaleni na taśmę
i zaczęli robić zdjęcia, chcąc uchwycić twarz. Aresztowany mężczyzna wydawał
się nie zwracać na to uwagi i z miną, jakby był na niedzielnym spacerze w
parku, pozwolił się prowadzić do radiowozu.
Clarice z
początku nie chciała wierzyć własnym oczom. Rozpoznawała mężczyznę zakutego w
kajdanki, ale nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Jej ukochany, jej dr
Hannibal Lecter został aresztowany. Nie pomyliła się, wiedziała za co, a jej
instynkt podpowiadał już kto zranił faceta, wynoszonego na noszach.
Kiedy doktor
znalazł się przy radiowozie i otwierano przed nim drzwi, aby go tam posadzić,
Hannibal mimowolnie podniósł głowę i spojrzał na przeciwległą ulicą. Zobaczył
tam zdruzgotaną Clarice, która aż musiała złapać się latarni, aby się
podtrzymać. Widząc ją poczuł ulgę, że czas tak idealnie się zgrał, żeby śledczy
do niej nie dotarli w domu, a jednocześnie żal, że nie mógł z nią porozmawiać.
Ich krótki
kontakt wzrokowy został zerwany, kiedy doktora wepchnięto do radiowozu.
Starling na ten widok dostała przenikliwego bólu w klatce piersiowej.
Zrozumiała,
że już pewnie nigdy nie wejdzie do tego gabinetu. Zrozumiała, że nie może
wrócić do domu Lectera, który w ostatnich dniach sam również stał się dla niej
domem. Zrozumiała, że planowana rozmowa nie będzie miała miejsce. Że już nigdy
nie będzie mieć miejsca. Nie zobaczy Lectera, nie porozmawia z nim, nie usłyszy
jego głosu, nie poczuje jego przenikliwego spojrzenia, nie dotknie go… Nigdy.
Zabrali go od niej, na zawsze.
Ból i niechęć
by uwierzyć w tą przerażającą rzeczywistość, stały się nie do zniesienia.
Kłucie potwornie się wzmogło, gdy wóz policyjny z doktorem odjechał. Gdy
obserwowała odjeżdżający samochód, doświadczyła najsilniejszego uczucia
bezradności w swoim życiu.
Radiowóz
zniknął w końcu z pola widzenia, a ona wciąż tam stała i patrzyła się w pusto w
punkt, w którym zniknął.
Z odrętwienia
wyrwało ją dopiero czyjeś wołanie. Alarm rozbrzmiał w jej głowie, gdy
zobaczyła, że jakiś policjant pod budynkiem wskazuje na nią i na nią macha.
Pewnie zwróciła jego uwagę swoim dziwnym zachowaniem.
Clarice nie
myślała, nie zastanawiała się. Zadziała ponownie zgodnie ze swoim instynktem.
Odzyskała władze w nogach, obróciła do tyłu i zerwała się do biegu. Obcy głos w
jej głowie kazał jej uciekać i krzyczał, że była za daleko, aby funkcjonariusz
ją zapamiętał z twarzy, więc teraz musi tylko nie dać się złapać.
Nie wiadomo
skąd, dostała potężnego zastrzyku energii. Biegła na oślep, najszybciej jak
potrafiła. Przez chwilę słyszała za sobą czyjś szybki krok, ale jej chaotyczny
bieg przyniósł rezultaty i zdołała uciec.
Gdy już była pewna,
że nikt jej nie goni, że oddaliła się od gabinetu, padła na chodnik, na kolana.
Nie na długo, potrzebowała minuty, aby wstać i ruszyć przed siebie. Jednakże
nie wiedziała, gdzie idzie. Jej umysł był tak pusty jak wzrok. Gdyby ktoś
spytał ją wiele dni później, gdzie była przez resztę dnia i przez noc, nie
potrafiłaby odpowiedzieć…Nie pamiętała co robiła przez następne 24 godziny.
Przez czarną mgłę przebijało się jedynie stare uczucie mokrych od łez
policzków.
***
Następnego
dnia był dzień powszedni. Clarice nie zjawiła się w sierocińcu, ani w szkole.
Lecz tak samo jak ona, do szkoły nie poszła również grupka innych, młodszych
dzieci, które na trochę zniknęły ze sceny, aby teraz powrócić.
- Nie wierć
się tak, Alex.
- Ale piecze!
- Mama mówi,
że powinno piec.
Kilka
przecznic od prywatnej szkoły podstawowej, w zaułku pomiędzy budynkami, przy
schodkach pożarowych, siedziało ukrytych sześcioro dzieci, z czego trójka nie
nadawała się do pokazania nauczycielom.
Damien i Al
siedzieli na schodkach pożarowych, pierwszy miał podbite oko, a drugi rozciętą
wargę. Nad nimi uwijał się Victor i próbował ich opatrzeć, pomimo oporów dwójki
braci. Tuż obok, na skrzyni siedział Alex, który był w znacznie gorszym stanie.
Jego opatrywała Lynn, tyle że ona nie spotkała się z oporem. Kawałek dalej, na ziemi, siedziała Irene i
przeglądała gazety, które kupiła wczoraj i najnowszą, kupioną przed chwilą, od
przysypiającego gazeciarza. Dwa egzemplarze. Potrzebowała czymś zająć umysł,
skoro nie była w szkole, a czytać potrafiła o wiele lepiej niż rówieśnicy. Nie
zwracała za bardzo uwagi na kolegów.
W tym roku
praktycznie nie było śniegu, a chłód raz dokuczał, raz nie, choć pogoda zawsze
była w jakiś sposób pod psem. Dzieci musiały rozłożyć sobie kurtki tam, gdzie
chciały siedzieć. Dobrze że zostały uprzedzone i połowa z nich wzięła dodatkowe
płaszcze.
Dzieci
chodziły do różnych klas, ale do tej samej szkoły. Przeniosły się po skończonej
terapii, chciały być bliżej siebie. I właśnie dziś, gdy Lynn zaczynała zajęcia
później niż reszta (Irene była w tym samym wieku, ale chodziła do innej klasy,
z innym planem), dostała telefon od Victora. Chłopiec zadzwonił z budki i
poprosił tylko, aby wzięła apteczkę i przyszła w ich ulubione miejsce. Lynn bez
wahania, udała, że idzie do szkoły, a tak naprawdę pobiegła w to miejsce i
zastała resztę paczki, tyle że Damien, Al i Alex byli pobici. Czym prędzej
zaczęła z Victorem ich opatrywać. Tak naprawdę tylko ona potrafiła to robić i
dyktowała Victorowi kolejne kroki. Poprosiła kiedyś swoją ulubioną służącą by
ją nauczyła pierwszej pomocy, bo czuła, że kiedyś to się może przydać,
zwłaszcza że w tej grupce to ona pełniła funkcję lidera.
- Powiecie mi
co się stało? – spytała, przykładając do rozciętej brwi Alexa nasiąknięty
gazik.
- A nie
widać?! – rzekł rozdrażniony Al. Nikt nie przyłożył wagi do jego wrogiego i
wrednego tonu, gdyż chłopiec praktycznie zawsze mówił w ten sposób – Te starsze
dupki, znęcały się nad Alexem, więc jak to zobaczyliśmy to z Damienem,
zaczęliśmy go bronić i tak skończyliśmy.
- Rozumiem,
że daliście im popalić? – spytała z nadzieją.
- I to jak! –
odpowiedział z entuzjazmem Damien – Dostali za swoje, aż miło. Tyle, że Alex
skończył jak skończył.
- Ja z Irene…
- odezwał się Victor - …byliśmy w drodze do szkoły i zobaczyliśmy tę bójkę na
boisku. Oni rzeczywiście bronili Alexa. Jak dobiegliśmy to tamci uciekli.
Zadzwoniliśmy do ciebie, bo nie mogliśmy ich zabrać do pielęgniarki. Damien i
Al znowu by oberwali.
- Rozumiem –
oderwała wacik i spojrzała na kolegę ze współczuciem – Czego oni znowu od
ciebie chcieli?
- Nie…wiem –
chłopczyk cicho pochlipywał – Nic im…nie zrobiłem…a oni…wciąż nie dają mi
spokoju…czemu mnie biją…
- Bo się
dajesz – rzekł głośniej Al, nie próbując nawet być wrażliwym – Musisz się
postawić i się bronić…Choć w sumie nie mam nic przeciwko by się bić za ciebie.
Można się wyżyć.
- Czemu…mnie
obroniliście? – spytał ciszej, Alex, wciąż płacząc.
- Co to za
pytanie? – odpowiedział Damien – Jesteś jednym z nas. Nie będę patrzeć jak
dręczą naszego, nie ma mowy. Muszą się nauczyć, że naszej szóstce nie wchodzi
się w drogę i koniec.
- Widzisz? –
Lynn uśmiechnęła się pocieszycielsko do przyjaciela – Nie daj się, nie pozwalaj
by tobą rządzili. A jeśli zrobi się niebezpiecznie, jak dziś, uciekaj do
Damiena lub Ala. Oni cię obronią.
- Dobrze… -
Alex po raz pierwszy uśmiechnął się przez łzy.
- Nie tylko
jego – powiedział Damien, próbując odgonić Victora z kolejnym wacikiem –
Obronimy każdego z nas. Zostawcie obronę mnie i Alowi. W bijatykach nie mamy
sobie równych.
- Ale dziś
oberwaliście – zauważył Victor.
- Bo było ich
pięciu, a nas dwóch – rzekł z irytacją Al, po czym dodał z dziwnym uśmiechem –
Ale i tak wygraliśmy.
Lynn chciała
coś odpowiedzieć, ale nie zdążyła. Rozmowę przerwał im okrzyk Irene, która do
tej pory udawała, że jej tu nie ma. Przez jej nieoczekiwany krzyk, mały Alex aż
podskoczył.
- Co się
stało? – pierwszy spytał Victor. W tym towarzystwie to on i Irene byli najmniej
ekspresywni i najbardziej cisi, więc on był najbardziej zaskoczony jej
wybuchem.
Dziewczynka,
do tej pory odwrócona tyłem, siedząca na ziemi, obróciła się w ich stronę,
wywołując jeszcze większy szok. Irene, zwykle chłodna i poważna, teraz
wyglądała na wstrząśniętą i bliską płaczu. Chyba po raz pierwszy, odkąd ją
znali, przypominała człowieka, a nawet dziewczynkę. Wskazywała paluszkiem na
rozłożoną na ziemi, przed nią, gazetę.
- Dr Lecter…
- rzuciła głucho w przestrzeń, czym wywołała reakcję wybuchową.
Wszystkie
dzieci zerwały się z miejsca, w którym się znajdowały i razem otoczyli Irene,
pochylając się nad gazetą. To co zobaczyli, wstrząsnęło ich młodymi nerwami.
Wszyscy naraz gwałtownie wciągnęli powietrze, a i Lynn wydała podobny okrzyk,
co przed chwilą jej przyjaciółka. Nie potrzeba było dużo czasu, aby oprócz
Alexa, dziewczynki same zajęły się łzami. Jedynie bracia i Victor się nie
popłakali, ale smutek także nimi owładnął. Maska wrogości spadła z twarzy nawet
Alowi.
Na pierwszej
stronie, tej najnowszej gazety, nagłówek kłuł w oczy. Irene nie zauważyła tego
wcześniej, gdyż egzemplarz był złożony tak, że widać było tylko tylną stronę, a
przednia była schowana.
- Tu…pisze to
co myślę? – spytał zapłakany Alex, gdyż jego umiejętność czytania była najmniej
rozwinięta, w porównaniu z pozostałymi.
- Skoro
płaczesz, to tak – rzekł, niespotykanie cicho, Al.
Krzykliwy
nagłówek przekazywał jasną informację, tak samo jak zamieszczona fotografia. Aż
nazbyt głośno przekazano informację, że Rozpruwacz z Chesapeake został
aresztowany i że okazał się nim znany doktor psychiatrii, Hannibal Lecter.
Dzieci
skuliły się jeszcze bardziej obok siebie. Dziewczynki nie przestawały płakać,
więc bracia odruchowo je przytulili. Victor nawet też odruchowo objął Alexa,
sam oferując wsparcie płaczącemu przyjacielowi. Ścisnęli się tak blisko, że
fizycznie zdawali się być połączeni. Co prawda Lynn, Alex i Victor mieli
problemy ze znoszeniem dotyku innych, przez swoją przeszłość, ale już dawno
odkryli, że w swoim towarzystwie nie odczuwają tego dyskomfortu.
- Jak…jak go
złapali? Nie wierzę… - pierwsza zdołała odzyskać głos Irene, choć wciąż nie
chciała się wyswobodzić z uścisku Ala.
- Ale zrobili
to – odpowiedział Damien, głaszcząc Lynn po głowie – Widocznie twój kuzyn to
nie jego jedyna ofiara.
- Nie dbam o
to! – krzyknęła dziewczynka.
- Ani ja –
odpowiedziała naraz cała reszta.
- Mam gdzieś
co zrobił! To on nas połączył!
Zgadzali się
z nią. Dla nich nic innego nie wydawało się ważniejsze, nawet czyjeś życie.
Lynn pierwsza
wyszła z kręgu. Przysiadła przy gazecie i patrzyła się twardo w nagłówek, jakby
o czymś myślała. Już nie płakała. Za jej plecami stał Damien, po jej lewej
przystanęli Al, obejmujący chlipiącą Irene, a po prawej Victor z Alexem
(chłopczyk też już nie płakał, ale pewnie przez to, że nie miał już czym).
- On jest
silny – powiedziała z przekonaniem – Da sobie radę. To, że nas nic nie obchodzi
co zrobił, tak samo go podziwiamy, nic dla niego nie zmieni.
Zwiesili
głowy nieco niżej na jej słowa.
- Ale jak
mówiłam, on da sobie radę. A my nic nie możemy zrobić. Jesteśmy tylko dziećmi,
ale… - uniosła dłoń i spojrzała na jej wierzch - …kiedyś przestaniemy nimi być.
Jej
przyjaciele nie do końca wiedzieli do czego zmierza, a ona się do niech nadal
nie odwracała.
- To czego
nas nauczył doktor, nie pójdzie na marne. Nawet jeśli go mają, to on się nie
podda. I my…także. Alex… - chłopczyk drgnął - …zapomnij co ci przed chwilą
powiedziałam.
- Huh?
Nie tylko on
był zdziwiony. Wszyscy mieli zdumione twarze. Lecz, kiedy dziewczynka w końcu
się do nich odwróciła, jedynie Damien musiał się uśmiechnąć, widząc jej
zdeterminowany wzrok.
- Nie uciekaj
do Damiena, ani Ala, kiedy się boisz. Do nikogo nie uciekaj. A wy… - wskazała
palcem po kolei na każdego z braci - …nie będziecie nas ochraniać. Mam do was
inną prośbę – wstała z ziemi i wyprostowała się dumnie – Nauczycie nas jak się
bić. Pokażecie jak się bronić. Nam wszystkim, mnie, Alexowi, Irene i Victorowi.
Staniemy się tak silni jak wasza dwójka i sami będziemy się bronić.
Al nie
wyglądał na zbyt przekonanego, ale jego brat już owszem.
- Będzie jak
każesz.
Pozostali
jakby nie dowierzali w to co słyszą, ale się nie sprzeciwiali.
- Staniemy
razem na równi – zdecydowała Lynn, znów zerkając na gazetę – I nigdy nie
zapomnimy kto nas ocalił. Pewnie niedługo zaczną do nas i rodziców przychodzić
z policji. Nie wolno nam nic mówić, czy to jasne?
- Tak –
odpowiedziała chórem reszta. Wiedzieli, że należy słuchać przywódcy. Żadne z
nich już nie płakało, choć żal w sercu pozostał.
- Staniemy
się silniejsi… - Lynn powiedziała to z mocą, która wydawała się od razu sprawić
iż stała się prawdą. Już poczuli się silniejsi przez jej dziecięcą charyzmę.
Damien, który
z nich wszystkich był najdojrzalszy, lubił obserwować. Z Victora zawsze
niewiele potrafił wyczytać, i to nie tylko przez długą na pół twarzy grzywkę,
ale teraz wydawał się i owszem wciąż smutny, lecz i zdecydowany zarazem. Irene
znów stała się poważna. Al ponownie uśmiechał się w ten szalony sposób. Alex
może i struchlały, ale odważnie gotowy na wszystko. W każdym z nich wciąż tkwił
smutek, z powodu tego czego się dowiedzieli, ale Lynn potrafiła ich pocieszyć i
wywołać determinację, o jaką siebie nie podejrzewali.
Jeszcze kilka
minut temu uważał, że jest najlepszy, a teraz chciał stać się jeszcze
silniejszy…Nic dziwnego, że to właśnie Lynn, dr Lecter wybrał na lidera.
Podnosiła ich na duchu i trzymała razem jak żaden z nich by tego nie potrafił.
Damien wciąż
był dzieckiem, dlatego jeszcze nie pojął, że jego czarnowłosa przyjaciółka i
przywódczyni paczki, jest dla niego oczywiście ważna jak reszta tej rodzinki,
ale także i „wyjątkowa”. Cóż…wciąż miał czas. I nie tylko on. Resztę też to
czekało, w stosunku do siebie.
***
Media,
dosłownie wszystkie, wrzały. Telewizja i prasa nie mówiły o niczym innym. Dr
Hannibal Lecter, okrzyknięty już nie „Rozpruwaczem”, a „Hannibalem Kanibalem”,
był na ustach wszystkich. Seryjnemu mordercy udzielono więcej uwagi niż
celebrytom, pewnie przez jego wykształcenie i status. Szok, że ktoś taki jak on
był poszukiwanym zabójcą, nie ominął nikogo. Zwłaszcza ci co go znali, nie
mogli w to uwierzyć.
Will Graham
przeżył. Po trafieniu do szpitala, zajęli się jego raną profesjonalni lekarze.
Will ocknął się na szpitalnym łóżku. Przypomniawszy sobie co przeżył, odruchowo
chwycił się za brzuch, gdzie odkrył bandaże. Gdy je o wiele później zdjęto,
ukazała się jego nowa blizna. Od tamtej pory, aż do końca życia, Will widząc
ją, przypominał sobie ten ostry ból i skojarzone światełko czerwonych
punkcików.
Crowford
odwiedzał go regularnie i opowiadał o przebiegu śledztwa. Poinformował również,
że termin rozprawy zostanie wyznaczony, gdy Graham opuści szpital. W końcu był
ważnym świadkiem. Niestety, w czasie pobytu w tej placówce, jednemu
dziennikarzowi udało się włamać i zrobić Willowi zdjęcia. A dokładnie Freddy
Lounds…
Will nie
powiedział jeszcze Jackowi, że gdy rozprawa Lectera się skończy i kiedy go
skarzą, zamierza odejść z FBI.
Kiedy znano
już sprawcę, o dowody było już prościej. Przeszukano cały budynek, w którym mieścił
się gabinet doktora oraz jego dom. To co przesądziło o jego winie to zawartość
jego lodówki oraz … piwnica. Policjant, który aresztował Lectera, Stewart, po
obejrzeniu tej piwnicy, odszedł z policji i zaczął prowadzić motel.
Po zobaczeniu
lodówki stało się jasne, po co morderca zabierał narządy ofiar. Lecter je
zjadał. Ta informacja dostała się jakoś do wiadomości publicznej.
Powoli
pojawiały się nowe fakty, jak zamaskowane połączenia doktora z ofiarami, a
także nowi poszkodowani jak np. Mason Verger.
Rozmowy z
osobami, które znały doktora niewiele dały. Każdy przejawiał szok w czystej
postaci. Lecter doskonale się przed nimi kamuflował. Uchodził za wzór manier i
elegancji. Jego znajomi to była sama śmietanka towarzystwa. W ich ego to
szczególnie uderzyło, że przyjaźnili się z mordercą. Wielu próbowało
zaprzeczać, że go znało. Chociaż osoby, które uczestniczyły w jego ostatnim
przyjęciu, po usłyszeniu co najpewniej zjedli podczas kolacji, przez dłuższy
czas mieli problemy żołądkowe. Zresztą prawie każdy, kto o tym usłyszał czuł
się niedobrze.
Sprawdzono
także pacjentów, w tym także byłych. Zaniepokojono się, że są wśród nich też
dzieci. Jednakże i one nie mogły nic dodać do sprawy (choć kilku nie mogło
pozbyć się wrażenia, że dzieci te są jakieś dziwne). Nie stwierdzono przypadków
znęcania się nad pacjentami, czy zatajania dowodów w trakcie pomagania policji
w przeszłości.
Dowodów i tak
było mnóstwo, nawet bez świadków. Sam atak na Grahama był mocny. Ponadto ilość
zabezpieczonych narzędzi, noży, zarówno w domu jak i gabinecie, leków i innych
środków, które zwykły psychiatra nie powinien posiadać, czy też zawartość
piwnicy to też silne dowody. Wisienką na torcie były narządy w lodówce, które
po zbadaniu rzeczywiście należały do znalezionych ofiar.
Dr Lecter był
przygwożdżony. Jego wyrok za 9 zabójstw był przesądzony. Nie wiadomo było tylko
na co go skarzą. Groziła mu nawet kara śmierci. Sam zainteresowany milczał jak
grób. Ignorował śledczych po mistrzowsku. Np. na przesłuchaniu zamiast
odpowiadać, zrobił ze zdjęć origami. Nie reagował na prośby, krzyki czy
groźby…na nic. Psychiatrzy i psychologowie próbowali go badać bez skutku i
wszyscy publikowali odmienne opinie na temat jego zdrowia psychicznego. Nikt z
nich nie mógł dotrzeć do prawdy.
Jednakże…mimo
iż sprawa morderstw i winy doktora wydawała się jasna, to pojawiła się podczas
śledztwa pewna zagadka, której nie potrafiono rozwikłać.
Podczas przeszukiwań
domu doktora natrafiono na ślady jeszcze czyjejś obecności. Łóżko było
ewidentnie używane przez dwie osoby, w łazience były dwie używane szczoteczki,
a w szafie znaleziono kilka kobiecych ubrań (z początku jakiś głupi policjant
rzucił uwagę iż może Lecter przebiera się w zaciszu w kobiece ciuchy, ale każdy
kto widział doktora i te ubrania widział, że nie było szans, aby ten facet w
nie wszedł).
Ślady jasno
mówiły, że w domu przebywała często jakaś kobieta. Doktor nie posiadał żadnej
znanej rodziny, więc ponownie przepytano jego znajomych, pacjentów i sąsiadów.
Znaczna większość nie miała o niczym pojęcia. Dr Lecter uchodził za samotnego,
nikt nie wiedział, czy miał kogoś, nigdy nic nie wspominał, ani nikogo nie
przedstawiał. Co prawda kiedyś widywano go czasami w towarzystwie jakiś pań,
ale od dawna nic takiego nie miało miejsca. Uważano powszechnie, że Lecter
nikogo nie miał.
Jednakże
zaczęły pojawiać się kolejne ślady. Sąsiedzi zeznali, że od jakiegoś czasu
widywali pod jego drzwiami jakąś dziewczynę. Czasem siedziała na ganku, czasem
wchodziła towarzysząc doktorowi. Nie potrafili jej szczegółowo opisać. Zawsze
widywali ją z okna, w słabej widoczności i z daleka. Jedyne co mogli o niej
powiedzieć to to, że była bardzo młoda.
Natomiast
jedna z pacjentek, po dłuższej chwili zastanowienia i ciągłego wypytywania,
przypomniała sobie, że kiedyś, kiedy wychodziła z gabinetu, minęła jakąś
dziewczynę. Zdziwiła się, ponieważ wyglądała na bardzo biedną, więc raczej nie
mogła sobie pozwolić na terapię u doktora Lectera. Nie pamiętała jej dokładnie,
widziała ją przez sekundy, w dodatku kilka miesięcy wcześniej i wtenczas
chciała ją celowo zignorować. Czas zatarł tamto wspomnienie. Powiedziała tylko,
że oprócz oczywistej biedy, dziewczyna była bardzo młoda, nastolatka,
najpewniej licealistka i chyba nawet całkiem ładna.
Znalazła się
nawet sprzedawczyni w markowym sklepie odzieżowym, w którym Lecter często robił
zakupy. Powiedziała, że raz kiedyś doktor rzeczywiście przyprowadził ze sobą
dziewczynę. Nastolatkę i kupił jej sukienkę. Na pytanie, czy pamięta jak
wyglądała, odpowiedziała jedynie:
- Wie Pan ilu
ja mam codziennie klientów? Spamiętać ich wszystkich to niemożliwe. Tego
kanibala zapamiętałam, bo był stałym klientem, a tamta dziewczyna była u nas
tylko raz. Była ładna to na pewno, a jej ubrania wyglądały na tanie. Tylko tyle
pamiętam.
Wniosek
nasuwał się sam. Oczywiście trzeba było sprawdzić inną opcję, mogła to być nieślubna
córka, wpadka z młodości, czy coś. Ale nie tylko śledczym ta opcja wydawała się
absurdalna i naciągana. Zresztą znalezione w jego śmieciach zużyte prezerwatywy
mówiły same za siebie. Dr Lecter miał nastoletnią kochankę.
Trzymał w
tajemnicy jej istnienie, to było jasne. Nie było jak jej zidentyfikować, a
mogła być ważnym świadkiem. Niektórzy nawet mówili, że przyszłą ofiarą. Z
początku sądzono, że ta dziewczyna sama się zgłosi, gdy dowie się, kim był jej
kochanek, ale nikt się nie pojawił. Później jeden z policjantów przypomniał
sobie o uciekającej nastolatce, którą zobaczył na miejscu aresztowania.
Wyglądała mu na zdruzgotaną, ale niestety mu uciekła. Na pytanie, czy
zapamiętał twarz, padła odpowiedź, że była za daleko. Zawsze to samo…ta
dziewczyna zawsze była za daleko.
Skoro nikt
nigdy jej dokładnie nie zapamiętał, a Lecter jej nikomu nie przedstawił, była
nie do odnalezienia. Było za mało informacji. Ona sama nigdy nie przyszła na
policję. Zapytany o nią dr Lecter, nie zareagował, tak jak na każde z
poprzednich pytań. Rozmawiał jedynie z osobami, które próbowały zaszufladkować
jego stan psychiczny, lecz jedynie po to, aby z nich szydzić.
Tożsamość
ukrywanej, nastoletniej kochanki pozostała tajemnicą.
***
Clarice
dostała kolejnego ataku ostrego kaszlu. Co prawda ostatnio było już lepiej, ale
wciąż zdarzały się te ataki.
Leżała w
łóżku w pokoju, w sierocińcu. Nie nadawała się do niczego, ani fizycznie, ani
psychicznie.
Tamtego dnia, nie pamiętała gdzie była
ani przez resztę dnia, ani w nocy. Jak przez mgłę pamiętała jedynie, że
chodziła, ale gdzie to nie miała pojęcia. Ocknęła się dopiero tutaj, w łóżku.
Obok stał wezwany lekarz. Podobno znaleziono ją nad ranem na progu sierocińca.
Wszystko ją bolało i miała otarcia na stopach. Tak się wyziębiła chodzeniem po
nocy, że dorobiła się zapalenia oskrzeli. Lekarz przepisał antybiotyk i zalecił
odpoczynek, aby zapalenie nie przeszło na płuca.
Minął
tydzień, a choroba powoli ustępowała. Clarice oczywiście nie bywała w szkole,
ani na zewnątrz. Praktycznie zamknęła się tu, w łóżku.
Dziewczyna
wzrokiem, który nadal był tak samo pusty jak tydzień temu, omiatała sufit. W
końcu z letargu wybiło ją pukanie do drzwi.
- Proszę –
powiedziała automatycznie.
Do środka
weszła dwójka dzieci, chłopców. W ogóle, dzieci w ośrodku chyba bardziej się o
nią martwiły niż opiekunowie.
- Jak się
czujesz, Starling? – spytał chłopak na przodzie.
- Tak jak
wczoraj – podniosła się słabo do pozycji siedzącej, ale nie wyszła z łóżka.
-
Rozmawialiśmy z chłopakami … - zaczął, odwrócił się kolegi, aby nabrać odwagi i
wreszcie zapytał – Chcemy wiedzieć, czy może coś dla ciebie zrobić? Zanudzisz
się tu na śmierć.
- Nic mi… -
zaczęła z początku, ale zatrzymała się gwałtownie wpół drogi. Jej myśl
sprawiła, że aż potrzebowała głębszego wdechu – Tak, możecie coś dla mnie
zrobić.
- Co?
- Załatwicie
mi gazety?
- Gazety?
- Jakie się
da. Wszystkie, które wyszły odkąd zachorowałam. I dzisiejsza też.
- Hmm… -
drugi chłopak się zastanowił – To da się zrobić. Segregujemy tu makulaturę.
Możemy zwinąć jakieś gazety, ale dzisiejszą to trzeba będzie kupić.
- Dam wam na
nią… - chciała zaoferować dziewczyna, ale młodszy kolega ją uprzedził.
- Jedną
gazetkę kupić to pryszcz – powiedział i uśmiechnął się jak tylko dwunastolatek
potrafi – Daj nam godzinkę na zwinięcie tych gazet z piwnicy. Jeszcze dziś ci
przyniesiemy.
- Wielkie
dzięki, chłopaki.
Rzeczywiście,
godzinę później chłopaki wrócili z małym stosikiem gazet. Po wymienieniu
podziękowań, chłopaki zostawili ją samą, życząc zdrowia i każąc dalej
wypoczywać.
Clarice
pierwszy raz od tygodnia zaczęła jasno myśleć. Zeszła w końcu z łóżka i zaczęła
przeglądać wszystkie egzemplarze gazet. Nie pomyliła się, dosłownie każda
roztrząsała temat Hannibala Lectera.
Trochę się
przestraszyła, kiedy odkryła, że rozpisują się też o niej jak o jakiejś
zagadce, ale dokładnie przemyślawszy sprawę doszła do wniosku, że nie mają jak
do niej dotrzeć. Jest bezpieczna. Pewnie dlatego doktor chciał, aby ich związek
był sekretem… o to od początku chodziło. Aby ją chronić.
Tamtego dnia,
gdy zrozumiała, że dr Lecter może być mordercą i pobiegła do gabinetu, aby
usłyszeć to z jego ust, nie zdołała wydedukować jednej rzeczy i dopiero teraz
się o niej dowiedziała, z tych artykułów.
Ponownie
przeżyła szok, gdy przeczytała o przyjęciu, na którym doktor podał potrawy ze
swoich ofiar, w tym jego pacjenta, flecisty B.Raspaila. Okrzyknięto go nowym
przezwiskiem – „Hannibal Kanibal”.
Clarice
złapała się za usta. Wspomnienia wróciły jak żywe. Skończona przed czasem
terapia z jakimś pacjentem, dosłownie w dniu, w którym pojawił się ten agent
FBI.
- Zabił go,
gdy byłam za ścianą… - wyszeptała i nie było to pytanie do samej siebie.
Potem
przypomniała sobie ich ostatnią spędzoną razem noc. Ten jego pełen pasji i
podekscytowania wzrok, gdy patrzył jak je przygotowaną przez niego kolację.
Naprawdę był wtedy poruszony. Tak intensywnie wtedy patrzył…po jedzeniu wręcz
rzucili się wtedy na siebie, takie panowały emocje w powietrzu.
To nie był
pierwszy raz, gdy jadła w jego towarzystwie, ale pierwszy raz to on zareagował
wtedy w taki sposób. Czyżby…
- Ja…jadłam
ludzkie mięso – prawda uderzyła w nią. To znów nie było pytanie.
Druga ręką Starling
złapała się za brzuch, czekając na jakieś mdłości, ale żadne objawy nie
nadeszły.
Dziewczyna
zaczęła się denerwować, ale nie dlatego, że zrozumiała iż jadła ludzki narząd,
a dlatego iż nie zareagowała normalnie. Nie było mdłości, wymiotów. Nic… Nie
powinna przyjąć tego tak po prostu.
Chociaż
przecież wcześniej też zareagowała zbyt spokojnie…
Tego było za
dużo. Clarice znów musiała uciec. Co z tego, że była noc? Że była chora?
Potrzebowała przewietrzyć umysł, natychmiast.
Ubrała się i
wymknęła z budynku. Wiedziała, że niedługo kucharka przyniesie jej kolację i
tym samym odkryje jej ucieczkę, ale miała to gdzieś. Wszystko miał gdzieś…
Kilkanaście
minut później była już w parku miejskim. Przyjechała autobusem, bo nie mogła
biegać. Przez swoje zapalenie szybko traciła oddech. Teraz siedziała na zimnej
trawie i patrzyła się w jezioro. Praktycznie była tu sama. Cisza wokół zdawała
się bardziej przytłaczająca niż w jej pokoiku. Nie było nawet liści na
drzewach, aby coś szumiało.
Clarice, z
kolanami pod brodą…czuła się wykończona…słaba…bezsilna. Czy tak się czuje
człowiek, którego świat się zawalił?
- Co mam
teraz zrobić? – spytała się i niespodziewanie…
- A co byś chciała zrobić?
Głos dr Lectera rozbrzmiał w jej głowie jak
żywy. Wystarczyło jedno mrugnięcie i Clarice nie znajdowała się już w parku, a
w swoim własnym, niedawno wybudowanym, pałacu pamięci. Stała w wyłożonym
brązowo-złotą cegłą korytarzu jej zamku, we własnym umyśle, a przed nią stał
nikt inny jak Hannibal Lecter we własnej osobie i uśmiechał się enigmatycznie w
jej stronę.
- Czemu się dziwisz, moja droga? – zapytał.
Dziewczyna mogłaby przysiąc, że naprawdę go słyszy. Ta technika naprawę była
niesamowita – Mówiłem ci przecież, że nie dam ci odejść. Już dawno wszedłem do
twojej głowy i nigdy z niej nie wyjdę.
- Doktorze… - tutaj, w swoim pałacu pamięci
nie mogła płakać, ale miała ochotę – Tyle się wydarzyło…
- Powiedz mi wszystko, Clarice. Wyrzuć to z
siebie.
Dziewczyna zebrała się w sobie i zaczęła
mówić.
- Coś jest ze mną nie tak!
Doktor, a właściwie jej wewnętrzna
reprezentacja jego osoby, spokojnie czekał, aż wypowie wszystko co jej leży na
sercu.
- Tamtego dnia…rano…przestałam uciekać od
prawdy i wszystko stało się jasne, ale moja reakcja…tak nie reaguje normalna
osoba na takie wieści. A mimo to, chciałam z panem o tym porozmawiać. Nie
dzwonić na policję, ale porozmawiać. Tamtego ranka poczułam, że wszystkie
puzzle wskoczyły na swoje miejsce. W ogóle nie byłam zaskoczona. Gdy
zrozumiałam kim Pan jest to stało się to takie oczywiste, jakby była to część
pana osobowości. Doskonale Pan pasował. Pański obraz stał się kompletny i cały,
a ja… to nie była normalna reakcja.
- Owszem, nie była. Zaakceptowałaś mnie
takiego jakim jestem, ale wiedziałaś, że nie powinnaś.
- Tak. Ale jakby się tak zastanowić to nigdy
nie reagowałam jak normalna osoba. Już kiedy się poznaliśmy…powiedział mi Pan
takie rzeczy, że każdy inny człowiek wyszedłby i nigdy do Pana nie wracał. A ja
przybiegłam do Pana dosłownie kilka dni później. Przyleciałam niczym ćma do
ognia. Starałam się o pana względy i zostaliśmy parą, mimo iż wiedziałam, że
chciał mi Pan zrobić pranie mózgu bym myślała, że jestem Pana siostrą…Ja to
wszystko zrobiłam i…
Spojrzała na niego, szukając pomocy, ale nie
znalazła.
- Czytałam gazety. Wiem, ze zabił Pan
najmniej 9 osób.
- 10, Clarice – poprawił ją doktor.
- No tak – drgnęła, przypomniawszy sobie o
tym – Pan zabił siostrę Teresę, prawda? – nie odpowiedział – Powinnam iść na
policję…I powiedzieć im o tym, ale nie chcę…Nie mogę tego zrobić! Dlaczego?
Nie odzywał się, dalej na nią tylko patrzył.
- Dlaczego?! – tym razem krzyknęła – Zabiłeś
10 osób! Chciałeś mną manipulować i zmienić w kogoś, kim nie jestem! I co z
tego, że cię od tego odwiodłam?! Krzywdzisz innych i robisz z nich swoje
marionetki! Dałeś mi do jedzenia ludzkie mięso! Więc czemu ja to akceptuję?! Czemu wciąż cię kocham? – upadła na
kolana i schowała twarz w dłoniach – Dlaczego czuję, jakbym kochała cię jeszcze
mocniej niż wcześniej, teraz, gdy w końcu cię poznałam?! Nie boję się, nie
czuję obrzydzenia, nie nienawidzę…kocham cię jeszcze silniej…Dlaczego?! Co te
uczucia ze mnie czynią?!
- Moją – nie krzyczał, odpowiedział
zaskakująco cicho.
Clarice zabrała dłonie i spojrzała na niego,
trochę zaskoczona. On podniósł rękę do góry i wskazał coś wysoko. Dziewczyna
uniosła głowę, aby zobaczyć co wskazuje. Na górze nie było sufitu. Starling
umieściła w swoim pałacu, na górze, nocne niebo, aby móc patrzeć na
gwiazdy…gwiazdy?
Zrozumienie przyszło szybko i łatwo.
- Nasze gwiazdy są takie same… - wyszeptała
w przestrzeń.
- Tak – doktor podszedł do niej i
przyklęknął przy niej – Jesteśmy podobni w wielu kwestiach, moja droga. Tyle,
że inni ludzie nie są podobni do nas…
- Rozumiem…Nie pasujemy do reszty.
- Gdybyśmy byli sobą przy innych,
zostalibyśmy odrzuceni. Ty…prawdziwa ty, którą uwolniłem od wpływu tatusia taka
właśnie jest.
Clarice opuściła głowę i napotkała jego
wzrok. Wyrzuciła ostatnie wyznanie, które leżało jej na sercu o wiele mocniej
niż to pierwsze.
- Oni…zabrali mi Pana. Zabrali mi ciebie.
- Wiem – przytulił ją, a ona odwzajemniła
uścisk. To nie był prawdziwy dotyk, ale jego wspomnienie, a mimo to poczuła się
lepiej.
- To boli…To tak strasznie boli. Myśl, że
cię tu nie ma…to nie do zniesienia! Nienawidzę tego…boli…
- Wiem…wiem, najdroższa.
Pozwalał jej przez kilka chwil się do niego
tulić, aż powoli się odsunął i wstał, ciągnąć ją za sobą. Poprowadził ją za
rękę dalej korytarzem.
- Dokąd idziemy?
- To twój pałac. Wiesz dobrze. Idziemy do
miejsca, które dzielimy razem.
Stanęli po chwili przy pewnych drzwiach.
Dziewczyna rzeczywiście pamiętała co sama za nimi umieściła. Oboje, wciąż
trzymając się za ręce, weszli do środka i stanęli nagle w samym środku gabinetu
doktora. Patrzyli na nich samym, obecnie siedzących na sofie w czułym objęciu.
Clarice wiedziała co to za wspomnienie i co za chwilę zostanie powiedziane.
Ale ową kwestię nie wypowiedział jedynie
doktor we wspomnieniu, ale także ten, stojący obok i ściskający jej dłoń. Obaj
naraz rzekli:
- Mój mały wojownik, który może być tak
silny jak tylko zechce. Tak. Możesz być tak silna jak tylko zechcesz.
Lecter stojąc obok odwrócił ją tak, aby
stali naprzeciw siebie i po raz drugi zapytał:
- Clarice…Co chcesz teraz zrobić?
Starling
otworzyła oczy. Ponownie znajdowała się w parku. Opuściła pałac pamięci. Tyle,
że w jej martwym od tygodnia wzroku, znów zagościła iskierka życia.
- Czego chcę?
Clarice
wstała, lekko się chwiejąc, ale to przez swoje słabe w chorobie ciało.
Spojrzała w
niebo, ale rozczarowała się, gdyż było zachmurzone i nie mogła zobaczyć gwiazd,
tym razem prawdziwych.
Zaskakująco
szybko poradziła sobie z pogodzeniem się ze swoją, nazwijmy to, mroczną stroną.
Ale ostatnimi czasy wszystko zachodziło w niej jakoś nienormalnie. Taka już
jest. Ta prawdziwa Clarice chyba nie była dobrą osobą, jeśli wziąć pod uwagę
ogólną definicję tego słowa. Ale nie zamierzała się już tym przejmować.
Nikogo w
okolicy nie było, a dziewczyna potrzebowała uzewnętrznić swoje myśli, więc
powiedziała je na głos.
- Nie
odpowiedziałam na jego pytanie…czym dla mnie jest miłość? Ja…chyba kocham
egoistycznie. Nie obchodzi mnie nic i nikt. Po prostu chcę tej osoby, nie ważne
za jaką cenę. Nie ważne kogo poświęcę…nie ważne kim się stałam… A osobą, której
chcę jest on. Chcę Hannibala Lectera! A skoro zabrali go ode mnie…
Wyprostowała
się dumnie i w ciemności, dosłownie na sekundę, w jej oczach zabłysło coś
czerwonego.
- …muszę sama
po niego pójść.
Nie było
opcji, aby tamta noc była ostatnią. Skoro mogła stać się tak silna jak chciała,
to zamierzała zdobyć tej siły tyle, aby dostać się do Lectera. Nie ważne ile
lat to zajmie, ona i tak dostanie się do niego i znów go zobaczy. A dalej...
Clarice,
bogata o nowe siły i determinację, wróciła do sierocińca. Musiała tam długo
przepraszać kucharkę i prosić ją, aby nic nie mówiła nikomu o jej ucieczce.
Przysięgła także, że to się już nie powtórzy. Choć bez kazania się nie obeszło.
W pokoju,
zanim położyła się do łóżka, aby do końca wyzdrowieć, musiała na moment rzucić
okiem na to, co schowała do szuflady. Były tam trzy przedmioty, które od teraz
miały służyć za jej talizmany i skarby. Pierwszy, różaniec z nawleczonymi
tygrysimi oczkami. Drugi był klucz do mieszkania doktora, którego już nigdy nie
będzie mogła użyć (a za niedługo to nie miało być nawet możliwe, bo zarówno dom
Lectera jak i jego gabinet miał zostać wyburzony, gdyż nikt nie wynajął by
miejsc o takiej przeszłości). Trzecią rzeczą był jej pierścionek. Clarice
musiała go tu schować, aby opiekunki nie nabrała podejrzeń. Wolała nie wymyślać
wymówki, skąd wzięła tak drogi przedmiot.
Musiała teraz
wyzdrowieć. Czeka ją mnóstwo pracy, aby zdobyć to co chciała.
- Poczekaj
doktorze. Już do ciebie idę.
Znów mogła
spać spokojnie, utulona w milczenie owiec, które już pewnie nigdy jej nie
zbudzą. Nie miała tego snu od tamtego dnia w kostnicy i już nie miała mieć, aż
do końca życia.
***
Minęło kilka
miesięcy.
Właśnie miała
miejsce ceremonia zakończenia roku szkolnego, lecz zamiast na niej być, Clarice
po raz ostatni korzystała z jednej z ławek na zewnątrz budynku. Trzeba było
korzystać z ładnej, czerwcowej pogody. Dziewczyna jednak najbardziej była
zainteresowana czytaną przez nią gazetą. W artykule, który czytała, informowano
czytelnika, że w końcu zapadł wyrok na „Hannibalu Kanibalu”. Został uznany za
chorego psychicznie, co uratowało go od kary śmierci. Osadzono go w Stanowym
Szpitalu Dla Psychicznie Chorych Przestępców.
- Ten
przydomek jest irytujący – orzekła, będąc pewną, że doktor w chwili obecnej
także tak uważa.
Ogólnie była
zadowolona. Obawiała się kary śmierci, ale na szczęście uszedł z życiem…i był w
miejscu do którego mogła dotrzeć, jeśli się postara. W sumie przez cały poprzedni
semestr uczyła się i pracowała jak szalona, aby zbliżyć się do celu. Dotarcie
do doktora napędzało ją bardziej nawet niż jej stare marzenie.
- Clarice…
Dziewczyna
podniosła głowę i zobaczyła swoją jedyną tu koleżankę, Joan. Ostatni raz tak
naprawdę rozmawiały miesiące temu, gdy dziewczyna pomagała jej z zaległościami
po jej chorobie i załamaniu. Potem trochę się rozdzieliły przez zapracowanie
Starling.
- Cześć –
odpowiedziała jej z uśmiechem – Nareszcie koniec, co?
- Tak –
wydawała się nerwowa – Clarice ja…
- Pozwól, że
ja najpierw coś powiem – dziewczyna wstała i stanęła naprzeciw koleżanki –
Dziękuję ci – Joan drgnęła nieznacznie – Za to, że próbowałaś się ze mną
zaprzyjaźnić. Wiele razy mi pomogłaś i jestem za to wdzięczna. Chciałam ci to
powiedzieć teraz, gdy nasze drogi się rozchodzą.
- Och… to nic
– uśmiechnęła się, ale nieco nerwowo – Czyli…już się nie zobaczymy?
Najwidoczniej
to o co chciała poprosić na początku to o to, aby utrzymywały kontakt.
- Pewnie nie.
Idę na Uniwersytet Virginia. Jeszcze dziś wyprowadzam się z tej filii
Luterańskiego Sierocińca i wyjeżdżam stąd.
- Och… -
jęknęła ponownie zawiedziona – Czyli idziesz za swoim marzeniem?
- W pewnym
sensie – podała Joan dłoń – Trzymaj się.
- Ty też,
Starling – odwzajemniła uścisk.
Za dwa lata
Clarice miała się dowiedzieć, że Joan zginęła w wypadku samochodowym wraz ze
swoim chłopakiem, który prowadził pod wpływem.
Dziewczyna po
powrocie do sierocińca dokończyła pakowanie rzeczy do walizki, uważając w
szczególności na swoje skarby. Cieszyła się, że na uniwersytecie będzie mogła
zacząć wszystko od nowa co oznacza, że będzie mogła nosić swój pierścionek.
Nikt nie będzie jej robił problemów, może kłamać, ze dostała go w spadku lub
coś.
Zamierzała
studiować, to co planowała na początku. Kryminologię z domieszką psychologii.
Ponownie mierzyła w FBI. Ale z innego powodu.
Nie cofała
się, to była tak naprawdę jej nowa droga. Na wizytę do ośrodka, w którym
osadzono dr Lectera mogło się dostać jedynie kilka grup ludzi: psychiatrzy,
psychologowie i …agenci FBI. I w to mierzyła Clarice!
Pamiętała co
kiedyś powiedział jej doktor. Że ona nadaje się do pracy w FBI i że na początku
będą ją przyjmowali z otwartymi ramionami. Dopiero później mieli zacząć ją
dyskryminować, gdy zrobi się za dobra. Gdy okaże się, że to ta praca nie jest
dla niej. I właśnie zamierzała to wykorzystać. Wykorzysta FBI zanim oni
wykorzystają ją.
Nie cofała
się. Szła do przodu, z nowym celem.
Domknęła
walizkę i na zawsze opuściła mury sierocińca.
- Czekaj na
mnie, doktorze…Nadchodzę!
W tym samym
czasie, z ramionami skrzyżowanymi za głową, dr Lecter leżał na łóżku w swojej
celi. Nie wiedzieć czemu, uśmiechnął się.
- Mój mały wojownik… - miał ciekawy sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz