niedziela, 13 maja 2018

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 12


Kolejne trzy odgłosy wystrzałów.
Ostatnie trzy precyzyjnie wymierzone strzały wprost w tarczę strzelniczą. Clarice zdjęła ochraniacze na uszy i czekała na werdykt. Brigham poszedł i sprawdził jej tarczę. Gdy z powrotem odwracał się do niej, jego kciuk był uniesiony do góry.
- Doskonale Starling. Lepszy wynik niż ostatnio. Ćwiczyłaś widzę.
- Trochę – przyznała skromnie.
- A teraz wy mi odpowiedzcie, czemu jej wynik był taki dobry?
Brigham skierował to pytanie do reszty grupy młodych ludzi, stojących za plecami Starling. Nikt się nie odezwał.
- To ja wam odpowiem – rzekł ich nauczyciel – Ponieważ Starling ćwiczy obie ręce. Rozumiecie? Obie! Nie strzela jedynie ręką dominującą, a lewą również. Dzięki temu jej zsumowany wynik bije was na głowę. Bierzcie z niej przykład. Koniec zajęć.
Brigham machnął ręką po tej przemowie i zgodnie z poleceniem wszyscy uczniowie się rozeszli. Lekcja strzelania dobiegła końca. To były jedne z ulubionych lekcji Clarice. Ponieważ wiedziała, że akurat ta umiejętność będzie jej przydatna do końca życia. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co planowała.
- Świetnie ci poszło, mała – to była Ardelia. Właśnie do niej podbiegała – Jak zwykle zresztą. John Brigham nic tylko cię chwali i chwali.
- Po prostu dużo ćwiczę.
- Zawsze tak odpowiadasz. To co, idziemy pobiegać?
- Jasne.
Już od kilku lat Clarice uczęszczała do Akademii. Ardelia Mapp dostała się tu razem z nią i obecnie były tu współlokatorkami. Dziś umówiły się, że po zajęciach pójdą pobiegać. Rzadko to robiły razem, zwykle Starling wolała to robić sama, najlepiej rano.
- Słuchaj… - zaczęła niepewnie Mapp, biegnąc tuż przy jej boku - …ze znajomymi zbieramy ludzi na grupową randkę – jeszcze zanim Clarice zdążyła spanikować, Ardelia dodała – Dobrze zrobiłam mówiąc, że cię nie będzie?
Dziewczyna odetchnęła w duchu z ulgą.
- Tak, dobrze zrobiłaś. Dziękuję.
Mapp już się nie odezwała, ale widać było, że coś ją gryzie.
Godzinę później, gdy były już po kolacji, a Clarice wyszła spod prysznica, temat powrócił.
- Słuchaj, Clarice. Mogę cię o coś zapytać? – głos Ardelii zdradzał niepewność. Jej przyjaciółka siedziała na skraju swojego łóżka, a jej włosy zaczynała już wysychać. Wykąpała się pierwsza. Ponieważ zwróciła się do niej po imieniu, oznaczało to, że pyta serio.
- Oczywiście – odrzekła wycierając włosy ręcznikiem i siadając na swoim łóżku, mieszczącym się naprzeciwko łóżka Mapp. Miały dla siebie tylko to jedno pomieszczenie i łazienkę, którą dzieliły z dziewczynami z sąsiedniego pokoju. Bardzo niewiele ich tu było.
- Znamy się już parę lat, co nie?
- No, od pierwszego roku studiów.
Clarice była zaskoczona tym jak bardzo polubiła Ardelię. Była chyba tak naprawdę jej pierwszą przyjaciółką jaką kiedykolwiek miała. Czasem czuła się przez to winna…ponieważ nie pozwoliła nigdy, aby Mapp ją poznała. Naprawdę ją poznała…
- No właśnie – podjęła rozmówczyni – I przez ten cały czas nigdy nie widziałam, żebyś kogoś miała. I nie wmawiaj mi, że nie było okazji! Było i to sporo. Sama widziałam ilu gościom wpadłaś w oko, i nie wszyscy byli dupkami. Każdego spławiałaś, albo nie zwracałaś na niego uwagi. Dlaczego? Możesz mi powiedzieć.
- To takie dziwne, że nie interesują mnie randki? – kupowała sobie czas, aby wymyśleć jak uciec z grząskiego gruntu.
- Z początku nie, ale przez tak cholernie długi okres czasu jaki się znamy…tak to dziwne.
- Cóż…widzisz to nie tak, że jestem w tym zielona. W liceum… - aby nie skłamać po prostu urwała zdanie w tym miejscu i rzuciła sugestywne spojrzenie, dając do zrozumienia o co jej chodzi.
- Czyli to nie tak, że nie kręcą cię faceci?
- Nie – zaśmiała się cicho, z domysłów Mapp.
- No to dlaczego odkąd się znamy, nigdy nie miałaś faceta?
- Cóż… - już wymyśliła na to odpowiedź. Rozczesując włosy i patrząc na nią pewnie odparła - …powiedzmy, że nie schodzę poziomem niżej niż byłam. Nie zejdę poniżej standardów, które miałam.
- To z kim ty byłaś w liceum? Z księciem jakimiś, czy co? – rozmówczyni wyglądała jednak, jakby była pod wrażeniem odpowiedzi przyjaciółki.
„Z najbardziej fascynującym na świecie seryjnym mordercą” – pomyślała Clarice. Nie odpowiedziała, wolała nie kłamać kiedy nie musiała.
Nieco zmarkotniała i było to widać. To przez to, że Mapp użyła słowa „byłaś”, jakby to już nie było aktualne. Oczywiście było tak z jej punktu widzenia, ale Clarice wciąż uważała, że ona i doktor są razem. No bo w końcu…nigdy się nie rozstali. Rozdzielono ich siłą w samym, nazwijmy to, środku. Nie mieli nawet okazji porozmawiać. Ich ostatni fizyczny kontakt był podczas ich ostatniej nocy, a potem jedynie udało im się nawiązać kontakt wzrokowy, gdy go aresztowali. A później przez ten cały czas nie mieli ze sobą kontaktu. Nie było na to bezpiecznego sposobu.
Clarice szybko zdjęła z szafki nocnej swój pierścionek i założyła go z powrotem na palec. Zdejmowała go zawsze jedynie na czas kąpieli. Poza tym się z nim nie rozstawała, nawet do snu. Zawsze gdy go czuła lub po prostu na niego patrzyła, czuła jak wracają jej siły i determinacja. Teraz też okrutne wspomnienie ich ostatniego kontaktu zostało odegnane. Do dziś czuła ból na samo wspomnienie. Mógłby ktoś pomyśleć, że czas zatarł siłę jej uczucia lub zmniejszył jej chęć, by osiągnąć swój cel, lecz tak nie było. Starling dbała o to, aby jej wspomnienia nie zatarły się, wracała do nich praktycznie każdej nocy, w pałacu pamięci. Dzięki temu nic się w niej nie zmieniało. Żałowała jedynie, że widzi obraz dawnego doktora i nie jest w stanie dowiedzieć się jak wygląda obecnie.
- Lubisz ten pierścionek, co nie? – Ardelia celowo zeszła z tematu. Nie chciała bardziej naciskać, skoro Clarice nie paliła się do rozmowy.
- Bardzo…To cenna pamiątka.
O niczym więcej ważnym nie rozmawiały. Poszły spać, od rana znów miały zajęcia.
W akademii FBI Clarice odnajdywała się bardzo dobrze. Okazało się, że rzeczywiście się do tego nadawała. Choć faktycznie, im więcej klas zaliczała, tym częściej spotykała się z niechęcią ze strony starszych. Zupełnie jakby bali się konkurencji…w dodatku kobiecej. Kobiet było tu tyle co kot napłakał. Niesamowite jak słowa Lectera sprzed lat znajdowały już tak szybko potwierdzenie. Oczywiście, że miał rację.
Jednakże Clarice nie zamierzała nigdy zacząć pracy w tym zawodzie na poważnie. A przynajmniej miała nadzieję, że się bez tego obejdzie. Że zanim dojdzie do końca, uda jej się osiągnąć swój cel. Liczyła na to w ciągu najbliższych dwóch lat. Tak liczyła obiektywnie.
Uczęszczanie do akademii miało jednak jeszcze jedną bardzo dużą zaletę…studenci tego miejsca mieli dostęp do archiwum FBI, dzięki czemu Clarice mogła dostać o wiele więcej informacji o sprawie doktora Lectera niż kiedykolwiek wcześniej. Wcześniej miała informacje jedynie z gazet i prac innych, a teraz mogła patrzeć w oficjalne raporty ze śledztwa. Dowiedziała się dzięki temu sporo rzeczy, które zachłannie przyswajała.
Na przykład dane jego ofiar i możliwe czasy zgonu. Ostatnie znane ofiary zginęły w okresie czasu, gdy się praktycznie nie rozstawali, co oznacza, że doktor zabijał praktycznie pod jej nosem. Jego ostatnia ofiara została zabita w gabinecie, bo znaleziono na jego ciele włókno pasujące do sofy Lectera. Nie potrzeba wielkich umiejętności dedukcji by zgadnąć, że Clarice musiała znajdować się dosłownie za ścianą, gdy Lecter zabijał. Jak przez mgłę pamiętała ten dzień, gdy Hannibal zakończył terapię nieco szybciej niż powinien. To wtedy wszystko zaczęło się sypać, bo Graham odwiedził go wtedy po raz pierwszy.
Robił tak jak obiecał…zabijał niedaleko niej. To były według niego te wskazówki. Zamiast być tym wzburzoną oczywiście musiała zareagować nie jak normalny człowiek. Frustracją, że nie zmierzyła się z tym wcześniej. Gdyby to zrobiła, mieliby czas o tym porozmawiać, a tak sprawa została między nimi zawieszona.
Jedyną porażką były próby zbliżenia się do Crowforda. Odkąd Starling zaczęła naukę, spotkała go jedynie dwa razy i to przez kilka sekund. Nie było kiedy przeciągnąć go na swoją stronę. Zdobycie dobrych znajomości nie było proste.
Clarice otuliła się kołdrą i jak zwykle poleciała do swojego pałacu. Jej mózg dawał jej ukojenie w tym czekaniu i pracy, wizualizując jej, jej wewnętrzną reprezentację doktora. Razem odwiedzili ich wspólne pokoje, odświeżając wszystkie chwile, jakie spędzili razem, nawet te sprzed związku, gdy jeszcze byli przyjaciółmi, a ona nie była wolna. Teraz wydawało się, że było tych chwil zdecydowanie za mało…potrzebowała więcej.
A minęło przecież 8 lat od tego fatalnego dnia. Clarice nie była już nastolatką, a młodą kobietą. Czuła jednak, że w pewien sposób jej życie stanęło w miejscu i ruszy dopiero gdy znów ujrzy te piwne oczy. W pewnym stopniu zatrzymała się w czasie i czekała na powrót jej życia. I żeby nie było…zatrzymała się bo chciała.
Czeka już tak długo…ale wiedziała, że większość drogi już za nią. Jest o wiele bliżej niż dalej. Już z górki, może jeszcze najwyżej dwa lata i będzie mogła znów złożyć wniosek do szpitala, gdzie trzymano Lectera. Tym razem z prawie pewną szansą, że otrzyma pozwolenie. Czekała 8, więc wytrzyma jeszcze 2.
Nie wiedziała jednak, że się myliła. Dwa lata czekania wcale nie były już potrzebne. Jej praca w końcu miała się opłacić i to już niedługo. Lada dzień jej życie znów miało ruszyć…

***

Dr Lecter nie spał nocami, robił to jedynie podczas dnia. Tutaj i tak nie mógł widzieć jaka jest pora dnia. Od ośmiu lat nie widział świata zewnętrznego.
Rozsiadł się właśnie na swoim jedynym, metalowym krześle i czytał przniesioną mu gazetę, a właściwie jej luźne strony. Tylko taką wersję pozwalano mu mieć. Lecz ostatnimi czasy, każda gazeta była na wagę złota.
A wszystko przez coraz bardziej nagłaśnianą sprawę nowego seryjnego mordercy. Prasa oczywiście musiała mu wymyśleć jakiś głupi przydomek tak jak wcześniej jemu i Dolarhyde’owi. Tym razem był to Buffalo Bill.
Lecter pochłaniał każdą wzmiankę o nim ponieważ od pierwszej chwili, gdy zaczęto mówić o nim głośno, doktor dostał silnego przeczucia, że wie kim jest morderca. A właściwie nie miał żadnych wątpliwości. Jego dawny znajomy nareszcie postanowił się rozwinąć i chyba nieźle mu szło. Ma już na swoim koncie kilka dziewczyn, a policja wciąż nic nie miała.
Rozkoszował się świadomością, że wie o czymś, za co policja i FBI oddałoby wszystko by to wiedzieć. Te informacje były cenne, chętnie by się nimi pobawił. Mógł, ale i nie musiał rozgrywać tego na swoją korzyść. Wszystko zależy od rozrywki.
Tylko, czy w ogóle będzie miał jakąś szansę? Po tym co zrobił Willowi raczej nie poproszą go konsultację. Cóż…przynajmniej nie od razu. Przyjdą do niego, gdy staną się zdesperowani. Ciekawe tylko kto będzie na tyle odważny, aby do niego przyjść i jaką wymówkę przyniesie.
Hannibal oczekiwał wizyty prędzej czy później. Znał tego mordercę. Po latach przygotowań nie złapią go tak łatwo. Im ofiar będzie przybywać, tym drogi Jack będzie bardziej zmuszony by w końcu kogoś do niego wysłać. Pewnie bardzo niechętnie.
Zamknął gazetę nie znajdując tam nic nowego. Mógł resztę nocy różnie spędzić. Nie ruszy się z miejsca i zamknie się w swojej głowie? Poczyta? Nie, znów naszła go ochota poszkicować.
Spojrzał na swój wiszący na ścianie rysunek Clarice. Lata zaczęły go niszczyć, powinien zrobić nowy, ale nie taki sam. Jak tym razem powinien ją narysować? Jaka szkoda…że nie mógł narysować twarzy. Ale z drugiej strony…dobrze że jedynie on w swoim umyśle może widzieć jej twarz i nikt inny z obecnych w tym miejscu.
Nie wiedząc, że jego dziewczynka robi obecnie dokładnie to samo, zatopił się we wspomnieniach, a jego ręka sama z siebie wzięła wkład z ołówka i zaczęła bezwiednie szkicować. Nie potrzebował całej uwagi, żeby wykonać tą czynność. Doskonale wiedział co chce zobaczyć na papierze.

***

- Lynn, natychmiast przestań!!!
Nastolatka udała, że nic nie słyszy. Bez żadnego zerkania w stronę matki, pakowała swoje ubrania do dużej torby. Jej matka dopiero teraz spostrzegła, że z jej pokoju zniknęło większość rzeczy osobistych. Dziewczyna pakowała ostatnią ich część, czyli ubrania.
- Jak możesz tak po prostu mi z dnia na dzień oznajmiać, że się wyprowadzasz?! Masz dopiero 17 lat, nie jesteś jeszcze nawet pełnoletnia! Gdzie niby zamieszkasz, nie masz gdzie, ani żadnych pieniędzy! Nie dam ci, rozumiesz?! Nie pozwolę ci się wyprowadzić! Policja sprowadzi cię z powrotem, mam prawo to zgłaszać, dopóki nie skończysz 18 lat!
Lynn nie zwracała uwagi na żadne słowo swojej matki. Zapięła zapakowaną torbę i ruszyła do wyjścia z pomieszczenia i dalej wgłąb. Jej matka biegła za nią i wciąż krzyczała.
- To on cię do tego namówił, prawda? Wiedziałam, że ten twój chłopak ma na ciebie zły wpływ. To ten Damien każe ci się ubierać jak dziwka?! Zresztą nie tylko on. Nie widzisz, że twoi przyjaciele to jacyś dewianci?!  Twój ojciec też tak sądzi! Ten chłopak i jego brat to jacyś psychopaci! Boję się, kiedy na mnie patrzą! Twoja przyjaciółka to z kolei socjopatka, a tamci dwaj…nie żebym miała coś do homoseksualistów, ale oni są dziwni…wiem, że to przykre co im się kiedyś przydarzyło…
Lynn przyśpieszyła kroku, czując, że traci cierpliwość. Szybkim krokiem przemierzyła schody. Będąc już w korytarzu, już tak blisko drzwi, jej matka w końcu nie wytrzymała i szarpnęła za jej torbę, zmuszając córkę, aby stanęła z nią twarzą w twarz.
- Nie wolno ci, słyszysz! Mam ci przypomnieć, że jesteś pod moją opieką?! Poczekaj tylko, aż ojciec wróci, a tak ci…
- Masz rację w tym, mamo.
- Co? – kobieta wyglądała na skonfundowaną.
- Masz rację co do nich. To rzeczywiście dwaj psychopaci, jedna socjopatka i dwóch dziwnych homo. Dlatego muszę ich pilnować. Sami jeszcze narozrabiają – powiedziała, humorystycznym tonem.
- O czym ty…
- Moja przeprowadzka jest już ustalona i nie tylko moja. W tej właśnie chwili Damien, Al, Irene, Alex i Victor także pakują swoje rzeczy. Zamieszkamy wszyscy razem. Dom jest od dawna gotowy.
- Jak…jak śmiesz? – zabrakło jej słów na moment – Wystarczy telefon i policja sprowadzi cię z powrotem. Pamiętaj o swoim wieku.
- Odpowiem ci na kilka rzeczy – Lynn wyrwała torbę z uścisku matki i przywarła plecami do drzwi – Jeśli chodzi o mój ubiór…Ja nie potrafię ubierać się inaczej. Nie mam wyboru, nawet gdybym chciała.
To prawda, Lynn nie umiała, nie mogła zmusić się, żeby ubierać się inaczej niż, jak jej matka określiła, jak zdzira. I nie mogła temu zaprzeczyć. Nosiła zawsze ciemne ubrania, które ledwo co zakrywały jej ciało. Odkąd była dzieckiem, z każdym rokiem zakładała coraz mniej. A od dwóch lata nie włożyła żadnych innych butów niż z obcasami. Chodzenie w nich dłużej na początku bolało, ale teraz już nie.
Nawet dziś, jak zwykle miała szorty odsłaniające całe nogi, bluzka wystawała nad pępek i miała spory dekolt. Przynajmniej ramiona były zakryte skórzaną kurtką, a to już było coś. Tak, nie ubierała się stosownie, i to już od jakiegoś czasu, lecz tylko w tym czuła się dobrze. Jedynie ten styl potrafiła nosić.
-  A jeśli chodzi o mój wiek. Nie ważysz się zadzwonić na policję. Ponieważ jeśli to zrobisz powiem im co ukrywasz…A właściwie co ukrywa mój kochany kuzyn, a ty pomagasz mu i Margot to ukrywać w zamian za pieniądze, które tak kochasz. Tak bardzo, że zapomniałaś o tym co mi zrobił i zaczęłaś się nad nim trząść, gdy dr Lecter zmusił go by pokroił sobie twarz. Odkąd to się stało, robisz wszystko, aby nie odwrócił się od nas i nie przestawał nas wspomagać nas finansowo. Nie ma znaczenia dla ciebie to co zrobił mi…
- Lynn… - kobieta była w szoku. Jej córka jeszcze nigdy nie wyrzuciła jej tej prawdy w twarz. Nie wiedziała, że w ogóle kiedyś śmie to zrobić, że ktokolwiek śmie. Gdzieś tam w środku czuła, że robi źle, ale to jaka była było silniejsze.
- A ojciec nic nie powie. W końcu Mason to syn jego brata i wie jaki on jest. On ma dumę, nie tak jak ty. Tyle, że on przez te swoje wyrzuty sumienia nie jest w stanie nawet na mnie patrzeć, bo czuje ból. Będzie mu lżej, gdy mnie nie będzie. A tobie też…zniknie powód twego wstydu…W końcu co by sąsiedzi powiedzieli, gdyby dowiedzieli się o tej haniebnej, zatuszowanej przeszłości.
To powiedziawszy, zostawiła osłupiałą matkę i pchnęła drzwi i wyszła na zewnątrz. Na podjeździe stał średnich rozmiarów van, a o jego drzwi opierał się 19-letni Damien. Jako nastolatek, prawie że dorosły, chłopak był ogromny. Sporo przewyższał Lynn, nawet gdy miała obcasy.
- Przyjechałeś po mnie – powiedziała dziewczyna, uśmiechając się na wpół słodko, na wpół złośliwie.
- Uwinęliśmy się z Alem szybciej niż sądziliśmy… I chciałem sprawdzić, czy cię puści.
- Mówiłam, że wiem jak się zająć matką. Reszta już jest na miejscu? – spytała, wrzucając torbę na tylne siedzenie wozu.
- Powinni być na równi z nami. Al pojechał po Irene, więc powinniśmy się zgrać.
Ten pomysł z wyprowadzkami siedział im w głowie już od pewnego czasu. A kilka tygodni temu odważyli się go wypowiedzieć na głos.
Całe przedsięwzięcie udało się najbardziej, dzięki pomocy Irene. To ona przyczyniła się najbardziej i bez niej by się nie powiodło. Do tej pory reszta grupy nie miała pojęcia jak ona zdołała to wszystko zrobić. Nie tylko zrobiła coś, dzięki czemu jej ojciec zgodził się na wyprowadzkę pomimo jedynie 17 lat na koncie, ale nawet namówiła go, aby kupił im mieszkanie. Jak to zrobiła…pewnie się nie dowiedzą.
Pozostały dwa problemy do rozwiązania, czyli pieniądze na utrzymanie i osoby Lynn i Alexa, którzy tak jak Irene nie byli pełnoletni (ona już jakoś to załatwiła, ale tamta dwójka wtedy jeszcze nie). Reszta chłopców była pełnoletnia, nikt nie mógł im tego zabronić.
Jak byliśmy świadkami, Lynn już rozwiązała swój problem. Alex natomiast powiedział im, że po prostu powie rodzicom o swojej orientacji. Tak zadecydował i kiedy wraz z Damienem podjechali pod ich nowe lokum i zobaczyli obu przyjaciół pod domem, już wiedzieli jaki był wynik rozmowy. Na policzku Alexa był siny ślad.
Para po wyjściu z auta od razu do nich podbiegła.
- Aż tak źle? – powiedziała Lynn zamiast powitania, natychmiast ostrożnie, przykładając dłoń do policzka przyjaciela, sprawdziła czy potrzeba na to opatrunku.
- Pół na pół – Alex próbował się uśmiechać, lecz widać było, że jest to sztuczne. Skrzywił się lekko z bólu na gest przyjaciółki, ale nie zabronił jej tego – To ojciec mi przywalił, krzycząc, że był dla mnie zbyt pobłażliwy, a matka rozpłakała się, że to wszystko wina…no…wiadomo. Mówią na to incydent z przeszłości.
- Jeśli już to ten „incydent”, powinien cię raczej na zawsze zrazić do homoseksualizmu, a nie na odwrót. Twoi starzy to debile – powiedział Damien, oczywiście mało delikatnie.
- Racja…ale są pozytywy. Puścili mnie, pomimo 16 lat.
Ten pozytyw jakoś nie odmalował się na twarzy chłopaka. Victor czując ten maskowany ból, objął go w geście wsparcia. Lynn odsunęła się o krok, aby dać im przestrzeń, ale nie za daleko. Damien nie wyglądał na zbyt przejętego, choć na czole pojawiła się lekka zmarszczka zdradzająca, że jednak nie był taki obojętny.
Na razie pod budynkiem stała jedynie ich czwórka. Ale nie na długo. Dosłownie minutę później, nadjechało drugie auto. Po zaparkowaniu, wyszli z nich Al i Irene. Rozmowa pod tytułem „aż tak źle poszło” znów się powtórzyła. Al zareagował podobnie jak brat (choć jego zmarszczka była wyraźniejsza). Natomiast Irene zdobyła się na podwójne pogłaskanie chłopaka po ramieniu. Jak na nią to było naprawdę dużo.
Będąc w komplecie, każdy chwycił swoją torbę i weszli do budynki. Ich mieszkanie znajdowało się na przedostatnim piętrze. Nie były to luksusy do których każdy z nich był przyzwyczajony, ale im wystarczyło. Zwłaszcza, że biednie także nie było.
Mieszkanie było sporawe, trzy sypialnie, dwie łazienki i salon połączony z kuchnią. Najwidoczniej te standardy były dla taty Irene skromne. Większość rzeczy już od tygodnia była albo kupiona, albo przemycona. Proces przeprowadzki toczył się w tajemnicy od jakiegoś czasu, a dopiero dziś osiągnął finał.
- Wybaczcie, że znów pytam… - zaczęła Lynn, niepewnie się rozglądając - …ale czy na pewno uda nam się tu utrzymać?
Rachunki nie były tanie, to nie była byle nora. A cała szóstka musiała coś jeść i pić. Mogłoby się wydawać, że rozdzielenie rachunków za prąd itp. na 6 trochę ich odciąży, ale pamiętajmy, że to wciąż byli nastolatkowie…kokosów nie mieli jak zarobić.
- U nas spoko – bracia niedbale rzucili swoje torby i beztrosko rozsiadli się na kanapie. Mówił Al – Starzy będę nam przesyłać kasę. Pewnie z wdzięczności, że w końcu mają nas z głowy. Wzorowymi dziećmi nigdy nie byliśmy.
- Moi też – odezwał się Victor – Matka, po moim „incydencie” z ojcem, pozwala mi na wszystko od lat. Sumienie inaczej jej nie pozwala. Nie miała nic przeciwko przesyłaniu kasy, ani mojej orientacji. Zgadzać się będzie na wszystko pewnie do końca życia.
Lynn i Alex wymienili spojrzenia. Wychodziło na to, że oni jako jedyni będą pasożytami. Tylko oni nie mieli jak liczyć na pomoc rodziców. Zniszczyli z nimi kontakty na zawsze.
- Na róbcie tych min! – Damien musiał zauważyć ich skrępowanie – Nawet bez tej kasy, razem z Alem utrzymamy nas wszystkich. Nie martw się, kochanie. Jak się rozkręcimy to nawet …zakładam że dwa lata wystarczą…znajdziemy coś na własność. Bez łaski starych.
- Wiem, ciągle mówicie, że żadne z nas nie musi iść do pracy, ale to dziwne.
- Jesteście aż tak pewni? – Victor wciął się do rozmowy pary – Co ktoś w waszym wieku może robić, aby zarobić wystarczająco, by utrzymać 6 osób w takim lokum? – Gdy chłopak zwracał się z tym pytaniem do braci, ton jego głosy zdradzał, że zna odpowiedź.
- Chwila! – Lynn chyba chciała wszcząć alarm – Wy chyba nie…
- Ej! Ej! – zarówno Al, jak i Damien podnieśli ręce w obronnym geście – Handel prochami to nie nasza działka.
- To jest za łatwe! Nie stanowi wyzwania.
Pozostała czwórka spojrzała na siebie zdumiona. Według tych bliźniaków handel narkotykami jest za łatwy?!
- Mamy lepszy pomysł – powiedział Damien, z zagadkowo perfidnym uśmiechem – Możemy się i wykazać i mamy…nazwijmy to warunki.
- Dobra, już dobra – Lynn ramiona opadły – Róbcie co chcecie, ale nie dajcie się złapać – nie miała złudzeń, robota braci na pewno nie była do końca legalna.
- Nie ma nawet takiej opcji – Al był wyjątkowo pewny swego – Chodźcie tu.
Było wiadomo do kogo mówi, zwłaszcza, że wyczekujące spojrzenie rzucił również jego brat. Dziewczyny nie okazały niechęci. Bez zastanawiania się, podeszły i obie usiadły na kolanach swoich chłopaków. Ani Victora, ani Alexa nie zawstydziła ta wymiana czułości, byli przyzwyczajeni od lat. Jakby biorąc z nich przykład, by się rozgościć w nowym domu, obaj usiedli naprzeciwko nich i rozsiedli się, opierając się o siebie ramionami.
Victor z Alexem wymienili krótki śmiech, potem spojrzeli na siebie by jeszcze głośniej zachichotać. Wszystko dlatego, że oboje pomyśleli o tym samym i to nie po raz pierwszy. Ta sekwencja często się powtarzała.
Pierwszy śmiech wywoływało spostrzeżenie iż dwie pary przed nimi naprawdę rzucają się w oczy. Gdy Damien z Lynn wyglądali jak Ken i Barbie tyle, że bardziej wersja dla dorosłych. Druga para jeszcze mocniej się rzuca w oczy. Bestia i nieurodziwa blondynka o zerowej ekspresji emocji. Nie wspominając, że zaczęli swoje związki jako dzieciaki i wciąż byli razem. Kiedy chłopaki po pierwszym śmiechu spoglądali na siebie przypominali sobie, że przecież sami stanowili jeszcze bardziej niecodzienną parę niż tamta czwórka  i popadali w głośniejszy śmiech.
Ich związek nie zaczął się jednak tak prosto jak tamtych. Kiedy Victor zdobył się na wyznanie uczuć, Alex nieco spanikował. Przeszłe doświadczenia odcisnęły takie piętno, że pogodzenie się z tym jakim się było, nie przychodziło mu łatwo. W tamtym czasie po raz pierwszy i ostatni w grupie zapanowało napięcie. Wówczas liderka, Lynn wkroczyła i razem z Alexem rozmawiali sami kilka godzin. Reszta nie miała do dziś pojęcia co tam zaszło, lecz po ich powrocie Alex zaakceptował uczucia Victora i postanowił z nim być. Obaj trochę się bali reakcji braci i oczywiście było to irracjonalne. Tutaj nikt nikogo nie odrzucał. Bliźniacy tylko wzruszyli wtedy ramiona i powiedzieli, że zwisa im co tamci robią.
- Wiecie co… - zaczęła Lynn, przypominając sobie tamte wydarzenia.
- Hmm?
- Ciekawe, że dr Lecter miał rację co do nas, aż do tego stopnia.
Na dźwięk tego nazwiska wszyscy podnieśli na nią wzrok.
- Powiedział nam… - kontynuowała - …że z czasem społeczeństwo zacznie nas odrzucać, ale my sobie nigdy tego nie zrobimy. Ile czasu minęło zanim zaczęły się te zaczepki, znęcanie i bójki? Albo zanim rodzice zaczęli dziwnie się nam przyglądać? A teraz…spójrzcie na nas. Razem, na swoim, będącym jedynymi którzy się akceptują bezwarunkowo. Nikt inny nas nie…
Nie dokończyła. Damien położył dłoń na jej włosach i przycisnął do siebie.
- Wiedzieliśmy, że miał rację. Tak samo jak kwestii, że to ty trzymasz nas razem.
- Nie wiem…
- Wierz mi. Będzie dobrze. Damy sobie radę, akurat my na pewno podołamy wszystkiemu.
Słaby, ale jednak uśmiech, zagościł na jej twarzy. Wszystkim atmosfera nagle złagodniała i poczuli się jak w domu.
- Mnie ciekawi, czy kiedyś przestaniecie udawać takich twardych – Alex nie mógł powstrzymać nadchodzącego dobrego humoru i musiał trochę podrażnić bliźniaków.
- Że niby co?! – krzyknęli naraz Damien i Al. Lynn i Irene na ich kolanach musiały zasłonić usta, aby ukryć uśmiech.
- No weź, to pocieszanie było słodkie. Ten proces jak zaczynacie być przy dziewczynach bardziej ludzcy jest uroczy.
- Znudziło ci się oddychanie prostym nosem? – wysyczał Damien, złowróżbnie.
- Do bycia ludzkimi jest nam tak daleko jak wam do bycia hetero – Mimo łagodniejszych słów, to twarz Ala wyglądała groźniej niż u brata.
Alex nie wyglądał na przestraszonego, wciąż trzymała się go radosna złośliwość. Wszyscy wiedzieli, że nie mają się czego bać ze strony reszty. Nigdy nie podnieśli na siebie ręki i nie zamierzali.
- Doprawdy? – uniósł brew, iście aktorskim gestem – To czemu macie takie włosy? – na to pytanie retoryczne, Victor sam wydał krótki chichot, a bliźniacy zgrzytnęli zębami.
Chodziło w tej zaczepce o samego Victora. Wszyscy wiedzieli, czemu chłopak nie może się zdobyć, aby obciąć porządnie włosy. Od czasów dzieciństwa były długie i nierówne przystrzyżone w wielu miejscach, a grzywka zasłaniała sporą część twarzy, którą chciał ukryć podświadomie. Alex już dawno zapuścił swoje do pasa, aby mu dotrzymać towarzystwa i w pewien sposób pocieszyć, pokazać, że nie jest sam. Lecz kilka lat temu przeżyli spore zaskoczenie. Damien i Al co prawda nie zapuścili swoich ciemnych czupryn, ale sami zaczęli je strzyc i specjalnie robili to nierówno. Od razu pozostali wiedzieli, dla kogo to zrobili. Teraz cała czwórka mężczyzn miała dziwne fryzury, a Victor im królował.
- Ogolę się na łyso, to może się zamkniesz – to powiedział Al.
- Tylko spróbuj! – Irene sama okazała nagle ludzką stronę wybuchając – A ukatrupię!
Kolejna salwa śmiechu, spowodowana tą gwałtowną reakcją. Irene albo nie lubiła łysych…albo bardzo lubiła tą czuprynę swojego chłopaka. W takich właśnie, wydawało się dziecinnych wybuchach, pokazywała, że nawet jej potrafi zależeć.
Lynn po ataku śmiechu, z westchnieniem ulgi oparła się o pierś Damiena i wzięła głęboki wdech. Czuła się spokojna i we właściwym miejscu.
Teraz, będąc tu wszyscy razem, wydawało się, że odrzucenie przez innych, nawet w różnych stopniach przez swoich rodziców, nie jest już ważne. Będąc razem, nie tylko parami, ale też grupą przyjaciół, podarowali sobie coś, co tak naprawdę nie otrzymuje się za często. Coś bardzo ważnego.
Absolutnie szczerą, bezwarunkową akceptację. Akceptację ich zalet, wad i skaz z przeszłości. Mieli tą pewność…że to się nie zmieni.
Dziewczyna pomyślała, że jak długo utrzyma ich wszystkich razem, tak długo będą szczęśliwi. Nikt inny nie zaakceptuje ani jej ubioru, sztywności Irene, agresji braci, czy dziwnego wyglądu i orientacji seksualnej Alexa i Victora. Zwłaszcza w połączeniu z tym…że wszyscy już zobojętnieli na przemoc, oprócz bliźniąt, którzy bardzo się nią cieszyli. Choć reszcie też w pewnych momentach świeciły się oczy, czy to na konkretny cios, czy na widok krwi. Kto zaakceptuje to, że w każdy bagażu nastolatków była broń, a biznes, który Damien i Al zamierzali się zająć to fałszerstwo dokumentów?
Może jedna osoba przychodziła to głowy…ale to był ich stworzyciel, który od dawna siedział w więzieniu.

***

- Nie!
Mimo iż nikogo nie było w gabinecie, Crowford musiał przerwać panującą wokół niego ciszę. Zmagał się z czymś i ta walka wyczerpywała jego nerwy.
I jeszcze Bella…jej choroba nie ułatwiała mu jasności myślenia. Za każdym razem, jak już sądził, że podjął odpowiednią decyzję, zaraz nachodziły go wątpliwości. Pojawiały się myśli, że osobista tragedia pozbawia go zdolności oceny. Ale taka prawda, w domu, w łóżku jego żona praktycznie konała pod okiem wynajętej pielęgniarki, a on tu w pracy po raz kolejny w życiu ścigał seryjnego maniaka.
Do tej pory znaleziono pięć ciał młodych kobiet z odciętymi kawałkami skóry. Prasa znów dała z siebie wszystko i nadała kolejny nic nie znaczący pseudonim, tym razem tytułem żartu. I tak zaczęto go nazywać Buffalo Bill.
Tropów nie było za dużo, jak to zwykle przy zabójcach, którzy polują na nieznane sobie ofiary dla jedynie im znanego motywu bywało. Góra żądała wyników i to szybko, zanim dziennikarze znudzą się sensacją obecnego mordercy i zaczną wyśmiewać niekompetencję policji, nagle przypominając sobie, że osoba , którą tak zaciekle opisują jest zła i należy ją złapać, a nie się nią ekscytować.
Jack obmyślał kolejny krok działań. Bez poszlak był w kropce. Pamiętał ostatnią taką sytuację. Poszedł wtenczas do Willa, co miało dobre skutki dla śledztwa, ale fatalne dla Grahama. Biedak zapijaczał się gdzieś na Florydzie. Jego pomoc już nie wchodziła w grę. Zresztą wyrzuty sumienia nie pozwalały mu nawet, aby tego spróbować.
Jednakże coś go wciąż kuło z tyłu głowy. Przypominało, że ostatnim razem Will zobaczył się z Lecterem i ta rozmowa, choć zaobfitowała w późniejsze okropne wypadki, dała również byłemu agentowi sporo do myślenia. Dała mu trop, po którym zaczął węszyć, tyle że zapłacił za to ogromną cenę.
Crowford nie chciał znów zniżać się do prób wymuszenia pomocy u Lectera. Ostatnim razem przykre konsekwencje tego zdecydowanie zmiażdżyły ilością pozytywne strony. Za jego pomoc Will zapłacił ogromną cenę i zresztą Jack w pewnym stopniu także, choć przy Willu to było nic.
A teraz znów kombinował jak wyciągnąć od doktorka chociażby ochłap informacji bez żadnych potwornych skutków. Brzydził się tym, że chciał jego oceny sytuacji, ale jednocześnie nie widział innych opcji.
Wiedział, że jeśli już, to nie może tego zrobić wprost. Dr Lecter prędzej użyje swoich sztuczek, aby ich poniżać, wyśmiać ich lub spowodować szkody. Przekupstwo też niewiele da, zwłaszcza że do zaoferowania nie było dużo, a słyszał to już nie raz. Jedynym wyjściem było zarzucenie przynęty i pozwolenie mu się rozgadać i liczyć, że powie coś za dużo. Trzeba kogoś do niego wysłać pod jakąś przykrywką. Nie można z tym działać otwarcie, inaczej szansa przepadnie.
Na jego biurku leżały akta studentki akademii, którą od lat skrycie obserwował. Ona pewnie nawet tego nie wiedziała. Clarice Starling była zdolna. Mogła naprawdę zostać cennym nabytkiem FBI. Na jej roku była w grupie najlepszych. Idealny materiał na protegowaną. Kogoś, kto przy jego pomocy zajdzie wysoko. Odkąd niechcący na nią wpadł na korytarzu kilka lat temu, miał na nią oko. Jej wyniki były o wiele ponad przeciętne, zarówno teoretyczne jak i praktycznie. Poza tym nie raz widziano ją jak studiuje w archiwum przypadek Lectera. Wiedział, że interesują ją takie rzeczy. Teraz był idealny czas, aby ją sprawdzić jak działa w terenie.
Tylko, że…wciąż miał złe przeczucia. Lecter zawsze był niebezpieczny, nawet zza krat. Crowford nienawidził go całym sercem. To przez niego jego protegowany skończył z taką twarzą, w taki sposób. Brzydził się myślą, że chce jego pomocy. Bał się…bał się znów wysłać do niego kogokolwiek. Przeczucie mówiło mu, że stanie się znów coś złego. Jakby wysyłał niewinnego na śmierć. A jednocześnie pomysł kusił, aby go sprawdzić…
Zajęło mu to dużo czasu, lecz w końcu podjął decyzję.

***

- Crowford cię wzywa, Starling.
Clarice spojrzała zaskoczona na Brighama.
- Mnie? – w jej głosie było niedowierzanie.
- Tak, idź szybko.
Clarice nie zwlekała. Truchtem pokonała drogę do głównego budynku akademii. Gabinet Crowforda był na piętrze. Była zmęczona porannym biegiem, więc wybrała windę.
Podczas tej drogi zastanawiała się, o co mogło chodzić. Do tej pory uzyskanie znajomości w postaci Jacka Crowforda było porażką. Raz, po innym wykładzie tutaj napisała do niego, wspominając przypadkowe spotkanie sprzed lat, ale nigdy nie dostała odpowiedzi.
Przed drzwiami gabinetu napełniła ją motywacja, aby wykorzystać tą szanse, niezależnie od powodu wezwania. Znajomości to właśnie to, czego jej jeszcze brakowało. Gdyby nie to, dotarcie do Hannibala byłoby o wiele prostsze.
Zapukała ostrożnie. Natychmiast kazano jej wejść. Crowford siedział za swoim biurkiem. Wyglądał na lekko zmęczonego, ale poza tym nie wyrażał żadnych emocji. Był śmiertelnie poważny. Gdy weszła, podniósł na nią wzrok i bez długich powitań, wskazał jej miejsce.
Clarice usiadła. Przywdziała maskę profesjonalizmu, jaką nosiła, gdy rozmawiała z osobami stojącymi wyżej niż ona.
- Clarice M. Starling. Mam do ciebie niecodzienne pytanie. I zadanie, którego możesz nie przyjąć, jeśli zechcesz. Chociaż sądzę, że będzie ono dla ciebie atrakcyjne.
- Słucham więc.
- Czy łatwo cię przestraszyć, panno Starling?
Udała, że pytanie ją nie zaskoczyło. Postawiła na prawdę.
- Nie sądzę.
„Jestem dziewczyną seryjnego mordercy. Spróbuj mnie przestraszyć, jeśli potrafisz” – dodała w duchu. Zawsze rozbawiało ją wyobrażanie sobie min ludzi, gdyby wypowiedziała na głos tego typu kwestie.
- Widzi Pani… - jej rozmówca chyba wreszcie przechodził do rzeczy - …jest robota i pomyślałem o tobie. Choć bardziej to ćwiczenie praktyczne.
- Podejmę się go, jeśli trzeba – jeszcze nic nie przeczuwała. Pomyślała, że to pomoże jej się wkupić w łaski Crowforda.
- Myślę, że to coś dla ciebie. Z tego co wiem, leży to w twoich zainteresowaniach.
Zrobił pauzę, aby zebrać się w sobie. Nie widać było, ale sporo go to kosztowało.
- Pewien program badawczy… - wrócił do tematu - …którego przedmiotem są przestępstwa popełnione z użyciem przemocy, sporządził kwestionariusz. Można go stosować wobec wszystkich znanych nam wielokrotnych morderców. Staramy się obecnie przesłuchać i zbadać wszystkich 32 wielokrotnych morderców, których mamy teraz pod kluczem. Większość z nich poszła z nami na współpracę, lecz wciąż nie jesteśmy w stanie uzyskać niczego od człowieka, na którym najbardziej nam zależy. Chcę, żebyś odwiedziła go jutro w szpitalu dla psychicznie chorych.
Jack czuł się ohydnie. Kłamał jak z nut. Od początku, nawet od zawsze, wiedział, że Lecter nigdy nie zgodzi się na kwestionariusz i naprawdę niewielu z owej grupy badawczej liczyli na jego pomoc. Było zaledwie dwóch takich idiotów. Ten kwestionariusz był wymówką. Chciał, aby Lecter złapał się na przynętę i ze złości, że go poniżył coś wychlapał. Clarice była dla niego ręką, którą wyciągał wobec doktora, aby powiedział coś o Buffalo Billu. Na pewno ma jakieś spostrzeżenia.
Miał wyrzuty sumienia, że tak perfidnie wykorzystuje i okłamuje Starling, ale wmawiał sobie, że potem jej to wynagrodzi, polecając ją do Sekcji Behawioralnej oraz tym, że spełnia jej skryte marzenie, ponieważ doktor jak i podobni jemu stanowią punkt zainteresowań tej kobiety.
Clarice nagle stała się czujna. Do tej pory była nastawiona na pokazanie kompetencji, wiedzy i zaangażowania, aby mężczyzna ją zapamiętał na przyszłość, aby jej pomógł nieświadomie w osiągnięciu celu. Tajne podlizywanie się, bardziej niestandardowe. Lecz po tych słowach poczuła jak jej świat zamarł. Przypływ nadziei, której dostała mógł być zabójczy, jeśli spełźnie na niczym.
- Kto to jest?
Crowford nie zwrócił uwagi na niewielką zmianę w jej tonie głosu, ani na podkreśloną rzeczowość tego pytania.
- To psychiatra, dr Hannibal Lecter.
Wybuch.
Gdyby Jack Crowford miał super słuch mógłby w tym momencie usłyszeć jak krew w żyłach młodej kobiety niebezpiecznie przyśpieszyła w jej żyłach, pompowana przez pędzące jak szalone serce. Na jej twarzy nic nie było widać. Wciąż wyglądała na profesjonalnie opanowaną i uprzejmą. Żaden mięsień na twarzy jej nawet nie drgnął, ale w środku rozpętała się prawdziwa burza.
- Cóż…w porządku – wydusiła z siebie. Nigdy nie musiała kontrolować się tak bardzo jak teraz – Czy sprawa jest pilna, skoro mam iść już jutro? Ma to coś wspólnego z bieżącym dochodzeniem?
Była szybka. Crowford ciągnął swoje łgarstwa.
- Nie. Po prostu jesteś pod ręką, a wiem że on cię interesuję. Jednakże chcę, abyś mnie uważnie wysłuchała.
Nie wybaczyłby sobie, gdyby nie ostrzegł dziecka przed pójściem samemu do ciemnego lasu.
- Tak, sir.
- Bądź bardzo ostrożna z Hannibalem Lecterem. Na miejscu przedstawią ci procedurę postępowania z nim. Nie naruszaj jej. Pod żadnym pozorem! Jeśli Lecter będzie z tobą rozmawiał to tylko po to, aby się czegoś o tobie dowiedzieć. To ten rodzaj ciekawości jak u węża wpatrujące się w ptasie gniazdo. Nie zdradzaj mu żadnych szczegółów na swój temat. Nie może znać żadnych faktów z twojego życia. Chyba wiesz co się stało Willowi Grahamowi.
- „Za późno. On wie o mnie wszystko” – pomyślała Clarice, a głośno powiedziała – Czytałam o tym w gazetach – to była prawda, w pewnym stopniu.
- Will trochę się odkrył. Skończył z nożem do linoleum w brzuchu. To cud, że przeżył. To przez Lectera twarz Grahama wygląda, jakby namalował ją cholerny Picasso. Rób co do ciebie należy i ani na moment nie zapominaj kim on jest. To potwór. Poza tym nikt nie umie powiedzieć nic pewnego. Nie pozwól, aby wniknął do twojej głowy.
Nie wiedział, że spóźnił się z tym ostrzeżeniem kilka lat. Było za późno…
Crowford wyłożył jej jeszcze godziny, w których ma mu oddać raport ze spotkania, a na koniec uśmiechnął się do niej, ale jego oczy pozostały martwe.
Clarice, ostrożniej niż trzeba, wstała i wyszła z gabinetu. Tak się w niej gotowało, że wiedziała iż nie wytrzyma zbyt długo. Czuła, że od wybuchu dzielą ją sekundy. Modliła się tylko, że zdąży wyjść z pomieszczenia zanim maska spadnie jej z twarzy.
Kiedy zamknęły się za nią drzwi, nogi gwałtownie jej zmiękły. Musiała szybko podeprzeć się o ścianę, aby nie upaść. Jej twarz wreszcie odmalowała całą gamę emocji, które ją rozsadzały. Tego było tak dużo, że nogi nie mogły jej utrzymać, a ręce zaczęły się trząść.
To uczucie można nieco przyrównać do sytuacji, gdy oczekujemy, że babcia da nam 50 na urodziny, a dostajemy 100. Albo gdy liczymy na 4 ze sprawdzianu, a otrzymujemy 5. Gdy na święta dostajemy cały zestaw prezentów o których marzyliśmy, a liczyliśmy jedynie na jeden z nich. To wszystko podobne uczucia, lecz to co czuła Starling było milion razy intensywniejsze.
Nie mogła w to uwierzyć. Bała się, że to sen, albo jej wyobraźnia. Była pewna, że jej cel stanie się do osiągnięcia za jakieś 2 lata, a tutaj coś takiego…Szok i szczęście pomieszały jej w umyśle.
Tyle lat…tyle pracy…tyle udawania i kłamania…tyle utrzymywania pozorów i gry aktorskiej…tyle bólu i wytrzymałości…tyle cierpliwości…tyle starań…to wszystko skumulowało się w tej jednej, jedynej chwili, aby ją oszołomić w każdym możliwym stopniu.
Bezwiednie ścisnęła lewą dłoń, aby czuć pierścionek, aby uwierzyć, że to rzeczywistość. Chociaż to nie to uświadomiło jej, że otacza ją prawdziwy świat. A mianowicie jej wewnętrzna reprezentacja doktora, która od lat żyła w jej pałacu pamięci…zniknęła. Nie było go. Poza tym, ta zasłona mgły, która od lat zasłaniała jej wzrok, w końcu się podniosła.. Poczuła, jakby jej życie, które od 8 lat stało w miejscu, było wstrzymane, znów ruszyło z miejsca. Ostatni raz widziała tak wyraźnie i czuła przemijający czas tamtego dnia, zanim wyszła zza zakrętu i zobaczyła moment aresztowania.
A więc to była prawda…Dotarło to do niej.
Wybuchła w niej taka doza energii, że musiała ją wyładować. Zmęczenie rozpłynęło się. Rzuciła się do biegu jeszcze będąc w budynku. Nie przejmowała się mijanymi ludźmi. Biegła dalej z ogromnym uśmiechem na ustach. Biegała już dzisiaj, ale teraz to było bez znaczenia, odbyło się w tamtej imitacji życia.
Będąc już na zewnątrz pobiegła w stronę północy, aby oddalić się od ludzi i znaleźć się na terenie bez siedzib ludzkich. Chciało jej się krzyczeć, śmiać i płakać. Właściwie po jakimś czasie rzeczywiście zaczęły jej płynąć pierwsze od 8 lat łzy. Ucieszyła się z nich jeszcze bardziej.
W końcu, znalazłszy się daleko od ludzi, od całej akademii, rozładowała całe napięcie krzykiem.
- Tak!!!
Nie miała już siły by dalej biec. Mogła tylko ulżyć gardłu, przestając krzyczeć, usiąść pod drzewem i pozwolić oddechowi powrócić do normy po długim biegu. Siedziała tak z pół godziny, uśmiechnięta i szczęśliwa, pozwalając łzom płynąć. Lata pracy nie poszły na marne i przyniosły owoce.
- Nareszcie…nareszcie… - znów czuła, że żyje.
Jedno było pewne…nie uda jej się dziś zasnąć bez pomocy środków nasennych.

***

Clarice była bliska eksplozji. Dla tego momentu poświęciła osiem lat życia. Właśnie tyle lat wykazywała się anielską cierpliwością i wytrwałością. A dziś jej cel miał się spełnić. Miała znów ujrzeć doktora. W końcu odbyć rozmowę, którą powinni odbyć lata temu. I teraz jedyną przeszkodą na jej drodze był…ten obrzydliwy kutasina.
Dr Chilton szybko obudził jej niesmak. Czy on naprawdę myślał, że ona nie dostrzega jego wulgarnego spojrzenia? Zawsze widziała, a ten był wyjątkowo obleśny. Poczuła złośliwą satysfakcję, przypominając sobie, że dr Lecter lata temu poniżył go, publikując własne wyniki i robiąc z niego idiotę, zanim Chilton cokolwiek napisał o swoich badaniach nad nim. Nienawiść wobec niego zaczęła się jej udzielać. Doktor musiał nie znosić faktu, że ktoś taki sprawuje nad nim nadzór.
Prowadził ją do niego…robił to przeraźliwie wolno. Clarice dnia wczorajszego odzyskała równowagę i znów mogła spokojnie grać, choć z każdym krokiem było jej coraz trudniej. Z całych sił powstrzymywała drżenie dłoni.
- Nie wolno dotykać szyby, ani się do niej zbliżać. Niech mu Pani podaje tylko cienki papier, żadnych ołówków, długopisów, czy spinaczy do papieru – Chilton podawał jej zasady postępowania, jednocześnie prowadząc ją do coraz niżej położonych pomieszczeń. Było widać, że nie skąpią na zabezpieczeniach i zdawali sobie, mniej więcej sprawę, jak ostrożnie trzeba postępować z Lecterem. Aż tak nie byli krótkowzroczni – Proszę korzystać tylko z szuflady. Jeśli będzie chciał Pani coś przekazać, proszę tego nie brać. Zrozumiała Pani?
- Zrozumiałam – „A teraz zostaw mnie już i pozwól mi go zobaczyć!”
Cieszyła się, że Chilton przyśpieszył kroku. Cierpliwość jej się kończyła. Chciała pobiec i ominąć jak najszybciej tych wszystkich strażników.
- Pokażę Pani dlaczego stosujemy takie środki ostrożności.
Dr Chilton, przy jednych z ostatnich kratowanych drzwi do piwnic, przystanął i wyjął z kieszeni  jakieś zdjęcie i pokazał je Starling.
- Rok po umieszczeniu tutaj, Lecter skarżył się na ból w piersi. Zabrano go do ambulatorium. Podczas EKG zdjęto mu siatkę z twarzy. Gdy siostra pochyliła się nad nim, zrobił jej to.
Clarice wzięła zdjęcie. Nie skrzywiła się na ten widok. Starała się ukryć zafascynowanie tym, co potrafiły te usta, które tak dobrze kiedyś znała. Naprawdę igrała z ogniem będąc kiedyś tak blisko niego skoro potrafił…to.
- Lekarzom udało się ustawić jej szczękę i uratować jedno oko. Puls nie podskoczył mu powyżej 85, nawet jak połykał jej język.
Jeśli sądził, że ją przestraszy to się przeliczył. Clarice z obojętnością oddała mu zdjęcie.
Nie była zaskoczona, że doktor odwalił taki numer. Znajdował się w takim miejscu, pod nadzorem ludzi, którzy nie sięgali mu do pięt. Musiał się nudzić…A może i chciał ich trochę przestrzec, aby go nie lekceważyli. I możliwe, że ta siostra tez coś przeskrobała.
Wreszcie…wreszcie zostawił ją samą. Zostali tylko pielęgniarze. Jeden wydawał się nawet w porządku. Ale nie spodobało jej się jego czujne oko.
- Jest na końcu, w ostatniej celi. Tam gdzie stoi krzesło. Proszę trzymać się prawej strony – powiedział ów pielęgniarz, zdaje się, Barney – Będę pilnował obraz z kamer. Nic Pani nie grozi.
To akurat jej nie uspokoiło. Będzie widział ich reakcje, kiedy się zobaczą. Całe szczęście, że przynajmniej nie usłyszą.
To było to. Nadszedł ten moment, ta chwila.
Jeszcze chwilę temu Clarice była gotowa biec, aby tu dotrzeć, ale teraz zaczęła się denerwować. Nerwy przed tak ważną chwilą, brały nad nią górę.
Ruszyła w końcu wzdłuż korytarza. Robiła wszystko co w jej mocy, aby ignorować dźwięki dochodzące z cel, które mijała. Wlepiała wzrok w ostatnią celę, na końcu korytarza, tam gdzie stało krzesło. Serce biło jej tak mocno, że aż dudniło jej w uszach. Była świadoma każdego swojego kroku. Miała wrażenie, że idzie w zwolnionym tempie. Ogarnął ją irracjonalny lek, że w tamtej celi nikogo nie będzie, albo że to nie będzie on.
- Czuję zapach twojej cipy – powiedział ktoś, po lewej, z któreś celi.
Clarice udała, że tego nie słyszała. Ledwo to nawet wychwyciła. Liczyło się dla niej tylko jedno. Nie oddychała już równo, napięcie ogarnęło całe jej ciało. Wciąż jakoś nie mogła uwierzyć, że to się działo naprawdę.
Minęło chyba 100 lat zanim w końcu dotarła do celi. Z bijącym sercem zajrzała do środka…i oddech jej uwiązł w gardle.
Tam był … on. Leżał na metalowym łóżku, ale widziała, że to on. Starszy o kilka lat, ale to on. Poznałaby go wszędzie. Poznałaby to uczucie, które nią ogarnęło w całym ciele.
Chciała coś powiedzieć, zawołać go, ale gula w gardle nie pozwoliła jej mówić. Teraz, gdy widziała go tam, drzemiącego poczuła, że zwyciężyła. Udało jej się. To była naprawdę jej rzeczywistość. Przyszła po niego…Ta praca nie była bezsensowna. Znów zapiekły ją oczy.
Ponownie ogarnął ją spokój i przeświadczenie, że wszystko będzie dobrze, choć jeszcze jej nie zauważył. Ale to się zaraz miało zmienić.
Tymczasem dr Lecter jedynie udawał, że śpi. W taki zwykły dzień wolał udawać, że jest niedostępny dla świata. Odciąć się. Jego umysł i tak był ciekawszym miejscem. Tutaj jedynie Barney był dobrym towarzyszem rozmów i tylko do niego się odzywał, ale niezbyt często. Czasem wyśmiewał jeszcze jakiś idiotów, co myśleli, że mogą go zbadać, ale poza tym praktycznie nie mówił.
A propo tych idiotów…Usłyszał nagle czyjeś kroki w korytarzu. Dźwięk pantofli…to kobieta. Szła tutaj, był pewien.
Nie przejął się tym w najmniejszy sposób. Może się odezwie, może nie. Jeśli to kretynka skończy z płaczem, a jeśli będzie inteligentna, zaszczyci ją słowem. Zobaczymy jak u niej z uprzejmością, choć przyznawał się przed sobą, że był ciekaw celu wizyty.
Kroki ustały. Ta osoba stała przy jego celi. Nie zrobił nic żeby się podnieść, czy pokazać, że nie śpi. Był absolutnie obojętny. Ale może trochę rozrywki mu się przyda. Wymyślił już kilka pomysłów, aby ją zranić słowem, gdy nagle…
…do jego nozdrzy doleciał zapach.
Znał go, wydawał się mu znajomy. Ten zapach wbił się w jego umysł i otworzył jedną z map myśli, skojarzeń, których od dawna nie używał. Woń sama otworzyła jedno z wielu drzwi w jego umyśle, a za nimi ukazała mu postać uśmiechniętej dziewczyny.
Clarice
Dr Lecter otworzył oczy tak gwałtownie, że ledwo dało się to zauważyć. Zerwał się z łóżka i natychmiast skupił wzrok na postaci, która stała za szkłem. Do tej chwili nie mógł uwierzyć…ale ona jednak tam stała, nie mylił się.
Pierwszy raz od ośmiu lat ich oczy się spotkały. Rozpoznali się i ogarnęło ich natychmiastowe uczucie szczęścia, mogąc wreszcie ujrzeć jakie zmiany zaszły w ich wyglądzie.
- A więc miałem rację – odezwał się dr Lecter – Wiedziałem, że przepięknie rozkwitniesz.
Clarice uśmiechnęła się na dźwięk tego głosu, w którym słychać było nową, metaliczną nutę.
Doktor zobaczył w jej oczach, oprócz początków łez, spojrzenie, które miał nadzieję znów kiedyś zobaczyć. Ponowne spojrzenie, z tym samym intensywnym uczuciem co zawsze… co kiedyś. Nic się nie zmieniło.
Jeszcze zanim coś powiedziała, wiedział już, że ona nic się nie zmieniła. W uczuciach także… Tak jak on…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz