Kolejne trzy
odgłosy wystrzałów.
Ostatnie trzy
precyzyjnie wymierzone strzały wprost w tarczę strzelniczą. Clarice zdjęła
ochraniacze na uszy i czekała na werdykt. Brigham poszedł i sprawdził jej
tarczę. Gdy z powrotem odwracał się do niej, jego kciuk był uniesiony do góry.
- Doskonale
Starling. Lepszy wynik niż ostatnio. Ćwiczyłaś widzę.
- Trochę –
przyznała skromnie.
- A teraz wy
mi odpowiedzcie, czemu jej wynik był taki dobry?
Brigham
skierował to pytanie do reszty grupy młodych ludzi, stojących za plecami
Starling. Nikt się nie odezwał.
- To ja wam
odpowiem – rzekł ich nauczyciel – Ponieważ Starling ćwiczy obie ręce.
Rozumiecie? Obie! Nie strzela jedynie ręką dominującą, a lewą również. Dzięki
temu jej zsumowany wynik bije was na głowę. Bierzcie z niej przykład. Koniec
zajęć.
Brigham
machnął ręką po tej przemowie i zgodnie z poleceniem wszyscy uczniowie się
rozeszli. Lekcja strzelania dobiegła końca. To były jedne z ulubionych lekcji
Clarice. Ponieważ wiedziała, że akurat ta umiejętność będzie jej przydatna do
końca życia. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co planowała.
- Świetnie ci
poszło, mała – to była Ardelia. Właśnie do niej podbiegała – Jak zwykle
zresztą. John Brigham nic tylko cię chwali i chwali.
- Po prostu
dużo ćwiczę.
- Zawsze tak
odpowiadasz. To co, idziemy pobiegać?
- Jasne.
Już od kilku
lat Clarice uczęszczała do Akademii. Ardelia Mapp dostała się tu razem z nią i
obecnie były tu współlokatorkami. Dziś umówiły się, że po zajęciach pójdą
pobiegać. Rzadko to robiły razem, zwykle Starling wolała to robić sama,
najlepiej rano.
- Słuchaj… -
zaczęła niepewnie Mapp, biegnąc tuż przy jej boku - …ze znajomymi zbieramy
ludzi na grupową randkę – jeszcze zanim Clarice zdążyła spanikować, Ardelia
dodała – Dobrze zrobiłam mówiąc, że cię nie będzie?
Dziewczyna
odetchnęła w duchu z ulgą.
- Tak, dobrze
zrobiłaś. Dziękuję.
Mapp już się
nie odezwała, ale widać było, że coś ją gryzie.
Godzinę
później, gdy były już po kolacji, a Clarice wyszła spod prysznica, temat
powrócił.
- Słuchaj,
Clarice. Mogę cię o coś zapytać? – głos Ardelii zdradzał niepewność. Jej
przyjaciółka siedziała na skraju swojego łóżka, a jej włosy zaczynała już
wysychać. Wykąpała się pierwsza. Ponieważ zwróciła się do niej po imieniu,
oznaczało to, że pyta serio.
- Oczywiście
– odrzekła wycierając włosy ręcznikiem i siadając na swoim łóżku, mieszczącym
się naprzeciwko łóżka Mapp. Miały dla siebie tylko to jedno pomieszczenie i
łazienkę, którą dzieliły z dziewczynami z sąsiedniego pokoju. Bardzo niewiele
ich tu było.
- Znamy się
już parę lat, co nie?
- No, od
pierwszego roku studiów.
Clarice była
zaskoczona tym jak bardzo polubiła Ardelię. Była chyba tak naprawdę jej
pierwszą przyjaciółką jaką kiedykolwiek miała. Czasem czuła się przez to
winna…ponieważ nie pozwoliła nigdy, aby Mapp ją poznała. Naprawdę ją poznała…
- No właśnie
– podjęła rozmówczyni – I przez ten cały czas nigdy nie widziałam, żebyś kogoś
miała. I nie wmawiaj mi, że nie było okazji! Było i to sporo. Sama widziałam
ilu gościom wpadłaś w oko, i nie wszyscy byli dupkami. Każdego spławiałaś, albo
nie zwracałaś na niego uwagi. Dlaczego? Możesz mi powiedzieć.
- To takie
dziwne, że nie interesują mnie randki? – kupowała sobie czas, aby wymyśleć jak
uciec z grząskiego gruntu.
- Z początku
nie, ale przez tak cholernie długi okres czasu jaki się znamy…tak to dziwne.
- Cóż…widzisz
to nie tak, że jestem w tym zielona. W liceum… - aby nie skłamać po prostu
urwała zdanie w tym miejscu i rzuciła sugestywne spojrzenie, dając do
zrozumienia o co jej chodzi.
- Czyli to
nie tak, że nie kręcą cię faceci?
- Nie –
zaśmiała się cicho, z domysłów Mapp.
- No to
dlaczego odkąd się znamy, nigdy nie miałaś faceta?
- Cóż… - już
wymyśliła na to odpowiedź. Rozczesując włosy i patrząc na nią pewnie odparła -
…powiedzmy, że nie schodzę poziomem niżej niż byłam. Nie zejdę poniżej
standardów, które miałam.
- To z kim ty
byłaś w liceum? Z księciem jakimiś, czy co? – rozmówczyni wyglądała jednak,
jakby była pod wrażeniem odpowiedzi przyjaciółki.
„Z
najbardziej fascynującym na świecie seryjnym mordercą” – pomyślała Clarice. Nie
odpowiedziała, wolała nie kłamać kiedy nie musiała.
Nieco
zmarkotniała i było to widać. To przez to, że Mapp użyła słowa „byłaś”, jakby
to już nie było aktualne. Oczywiście było tak z jej punktu widzenia, ale
Clarice wciąż uważała, że ona i doktor są razem. No bo w końcu…nigdy się nie
rozstali. Rozdzielono ich siłą w samym, nazwijmy to, środku. Nie mieli nawet
okazji porozmawiać. Ich ostatni fizyczny kontakt był podczas ich ostatniej nocy,
a potem jedynie udało im się nawiązać kontakt wzrokowy, gdy go aresztowali. A później
przez ten cały czas nie mieli ze sobą kontaktu. Nie było na to bezpiecznego
sposobu.
Clarice
szybko zdjęła z szafki nocnej swój pierścionek i założyła go z powrotem na
palec. Zdejmowała go zawsze jedynie na czas kąpieli. Poza tym się z nim nie
rozstawała, nawet do snu. Zawsze gdy go czuła lub po prostu na niego patrzyła,
czuła jak wracają jej siły i determinacja. Teraz też okrutne wspomnienie ich
ostatniego kontaktu zostało odegnane. Do dziś czuła ból na samo wspomnienie.
Mógłby ktoś pomyśleć, że czas zatarł siłę jej uczucia lub zmniejszył jej chęć,
by osiągnąć swój cel, lecz tak nie było. Starling dbała o to, aby jej
wspomnienia nie zatarły się, wracała do nich praktycznie każdej nocy, w pałacu
pamięci. Dzięki temu nic się w niej nie zmieniało. Żałowała jedynie, że widzi
obraz dawnego doktora i nie jest w stanie dowiedzieć się jak wygląda obecnie.
- Lubisz ten
pierścionek, co nie? – Ardelia celowo zeszła z tematu. Nie chciała bardziej
naciskać, skoro Clarice nie paliła się do rozmowy.
- Bardzo…To
cenna pamiątka.
O niczym
więcej ważnym nie rozmawiały. Poszły spać, od rana znów miały zajęcia.
W akademii
FBI Clarice odnajdywała się bardzo dobrze. Okazało się, że rzeczywiście się do
tego nadawała. Choć faktycznie, im więcej klas zaliczała, tym częściej
spotykała się z niechęcią ze strony starszych. Zupełnie jakby bali się
konkurencji…w dodatku kobiecej. Kobiet było tu tyle co kot napłakał. Niesamowite
jak słowa Lectera sprzed lat znajdowały już tak szybko potwierdzenie.
Oczywiście, że miał rację.
Jednakże
Clarice nie zamierzała nigdy zacząć pracy w tym zawodzie na poważnie. A
przynajmniej miała nadzieję, że się bez tego obejdzie. Że zanim dojdzie do
końca, uda jej się osiągnąć swój cel. Liczyła na to w ciągu najbliższych dwóch
lat. Tak liczyła obiektywnie.
Uczęszczanie
do akademii miało jednak jeszcze jedną bardzo dużą zaletę…studenci tego miejsca
mieli dostęp do archiwum FBI, dzięki czemu Clarice mogła dostać o wiele więcej
informacji o sprawie doktora Lectera niż kiedykolwiek wcześniej. Wcześniej
miała informacje jedynie z gazet i prac innych, a teraz mogła patrzeć w
oficjalne raporty ze śledztwa. Dowiedziała się dzięki temu sporo rzeczy, które
zachłannie przyswajała.
Na przykład
dane jego ofiar i możliwe czasy zgonu. Ostatnie znane ofiary zginęły w okresie
czasu, gdy się praktycznie nie rozstawali, co oznacza, że doktor zabijał
praktycznie pod jej nosem. Jego ostatnia ofiara została zabita w gabinecie, bo
znaleziono na jego ciele włókno pasujące do sofy Lectera. Nie potrzeba wielkich
umiejętności dedukcji by zgadnąć, że Clarice musiała znajdować się dosłownie za
ścianą, gdy Lecter zabijał. Jak przez mgłę pamiętała ten dzień, gdy Hannibal
zakończył terapię nieco szybciej niż powinien. To wtedy wszystko zaczęło się
sypać, bo Graham odwiedził go wtedy po raz pierwszy.
Robił tak jak
obiecał…zabijał niedaleko niej. To były według niego te wskazówki. Zamiast być
tym wzburzoną oczywiście musiała zareagować nie jak normalny człowiek.
Frustracją, że nie zmierzyła się z tym wcześniej. Gdyby to zrobiła, mieliby
czas o tym porozmawiać, a tak sprawa została między nimi zawieszona.
Jedyną
porażką były próby zbliżenia się do Crowforda. Odkąd Starling zaczęła naukę,
spotkała go jedynie dwa razy i to przez kilka sekund. Nie było kiedy
przeciągnąć go na swoją stronę. Zdobycie dobrych znajomości nie było proste.
Clarice
otuliła się kołdrą i jak zwykle poleciała do swojego pałacu. Jej mózg dawał jej
ukojenie w tym czekaniu i pracy, wizualizując jej, jej wewnętrzną reprezentację
doktora. Razem odwiedzili ich wspólne pokoje, odświeżając wszystkie chwile,
jakie spędzili razem, nawet te sprzed związku, gdy jeszcze byli przyjaciółmi, a
ona nie była wolna. Teraz wydawało się, że było tych chwil zdecydowanie za
mało…potrzebowała więcej.
A minęło
przecież 8 lat od tego fatalnego dnia. Clarice nie była już nastolatką, a młodą
kobietą. Czuła jednak, że w pewien sposób jej życie stanęło w miejscu i ruszy
dopiero gdy znów ujrzy te piwne oczy. W pewnym stopniu zatrzymała się w czasie
i czekała na powrót jej życia. I żeby nie było…zatrzymała się bo chciała.
Czeka już tak
długo…ale wiedziała, że większość drogi już za nią. Jest o wiele bliżej niż
dalej. Już z górki, może jeszcze najwyżej dwa lata i będzie mogła znów złożyć
wniosek do szpitala, gdzie trzymano Lectera. Tym razem z prawie pewną szansą,
że otrzyma pozwolenie. Czekała 8, więc wytrzyma jeszcze 2.
Nie wiedziała
jednak, że się myliła. Dwa lata czekania wcale nie były już potrzebne. Jej
praca w końcu miała się opłacić i to już niedługo. Lada dzień jej życie znów
miało ruszyć…
***
Dr Lecter nie
spał nocami, robił to jedynie podczas dnia. Tutaj i tak nie mógł widzieć jaka
jest pora dnia. Od ośmiu lat nie widział świata zewnętrznego.
Rozsiadł się
właśnie na swoim jedynym, metalowym krześle i czytał przniesioną mu gazetę, a
właściwie jej luźne strony. Tylko taką wersję pozwalano mu mieć. Lecz ostatnimi
czasy, każda gazeta była na wagę złota.
A wszystko
przez coraz bardziej nagłaśnianą sprawę nowego seryjnego mordercy. Prasa
oczywiście musiała mu wymyśleć jakiś głupi przydomek tak jak wcześniej jemu i
Dolarhyde’owi. Tym razem był to Buffalo Bill.
Lecter
pochłaniał każdą wzmiankę o nim ponieważ od pierwszej chwili, gdy zaczęto mówić
o nim głośno, doktor dostał silnego przeczucia, że wie kim jest morderca. A
właściwie nie miał żadnych wątpliwości. Jego dawny znajomy nareszcie postanowił
się rozwinąć i chyba nieźle mu szło. Ma już na swoim koncie kilka dziewczyn, a
policja wciąż nic nie miała.
Rozkoszował
się świadomością, że wie o czymś, za co policja i FBI oddałoby wszystko by to
wiedzieć. Te informacje były cenne, chętnie by się nimi pobawił. Mógł, ale i
nie musiał rozgrywać tego na swoją korzyść. Wszystko zależy od rozrywki.
Tylko, czy w
ogóle będzie miał jakąś szansę? Po tym co zrobił Willowi raczej nie poproszą go
konsultację. Cóż…przynajmniej nie od razu. Przyjdą do niego, gdy staną się
zdesperowani. Ciekawe tylko kto będzie na tyle odważny, aby do niego przyjść i
jaką wymówkę przyniesie.
Hannibal
oczekiwał wizyty prędzej czy później. Znał tego mordercę. Po latach przygotowań
nie złapią go tak łatwo. Im ofiar będzie przybywać, tym drogi Jack będzie
bardziej zmuszony by w końcu kogoś do niego wysłać. Pewnie bardzo niechętnie.
Zamknął
gazetę nie znajdując tam nic nowego. Mógł resztę nocy różnie spędzić. Nie ruszy
się z miejsca i zamknie się w swojej głowie? Poczyta? Nie, znów naszła go
ochota poszkicować.
Spojrzał na
swój wiszący na ścianie rysunek Clarice. Lata zaczęły go niszczyć, powinien
zrobić nowy, ale nie taki sam. Jak tym razem powinien ją narysować? Jaka
szkoda…że nie mógł narysować twarzy. Ale z drugiej strony…dobrze że jedynie on
w swoim umyśle może widzieć jej twarz i nikt inny z obecnych w tym miejscu.
Nie wiedząc,
że jego dziewczynka robi obecnie dokładnie to samo, zatopił się we
wspomnieniach, a jego ręka sama z siebie wzięła wkład z ołówka i zaczęła
bezwiednie szkicować. Nie potrzebował całej uwagi, żeby wykonać tą czynność.
Doskonale wiedział co chce zobaczyć na papierze.
***
- Lynn,
natychmiast przestań!!!
Nastolatka
udała, że nic nie słyszy. Bez żadnego zerkania w stronę matki, pakowała swoje
ubrania do dużej torby. Jej matka dopiero teraz spostrzegła, że z jej pokoju
zniknęło większość rzeczy osobistych. Dziewczyna pakowała ostatnią ich część,
czyli ubrania.
- Jak możesz
tak po prostu mi z dnia na dzień oznajmiać, że się wyprowadzasz?! Masz dopiero
17 lat, nie jesteś jeszcze nawet pełnoletnia! Gdzie niby zamieszkasz, nie masz
gdzie, ani żadnych pieniędzy! Nie dam ci, rozumiesz?! Nie pozwolę ci się
wyprowadzić! Policja sprowadzi cię z powrotem, mam prawo to zgłaszać, dopóki
nie skończysz 18 lat!
Lynn nie
zwracała uwagi na żadne słowo swojej matki. Zapięła zapakowaną torbę i ruszyła
do wyjścia z pomieszczenia i dalej wgłąb. Jej matka biegła za nią i wciąż
krzyczała.
- To on cię
do tego namówił, prawda? Wiedziałam, że ten twój chłopak ma na ciebie zły
wpływ. To ten Damien każe ci się ubierać jak dziwka?! Zresztą nie tylko on. Nie
widzisz, że twoi przyjaciele to jacyś dewianci?! Twój ojciec też tak sądzi! Ten chłopak i jego
brat to jacyś psychopaci! Boję się, kiedy na mnie patrzą! Twoja przyjaciółka to
z kolei socjopatka, a tamci dwaj…nie żebym miała coś do homoseksualistów, ale
oni są dziwni…wiem, że to przykre co im się kiedyś przydarzyło…
Lynn
przyśpieszyła kroku, czując, że traci cierpliwość. Szybkim krokiem przemierzyła
schody. Będąc już w korytarzu, już tak blisko drzwi, jej matka w końcu nie
wytrzymała i szarpnęła za jej torbę, zmuszając córkę, aby stanęła z nią twarzą
w twarz.
- Nie wolno
ci, słyszysz! Mam ci przypomnieć, że jesteś pod moją opieką?! Poczekaj tylko,
aż ojciec wróci, a tak ci…
- Masz rację
w tym, mamo.
- Co? –
kobieta wyglądała na skonfundowaną.
- Masz rację
co do nich. To rzeczywiście dwaj psychopaci, jedna socjopatka i dwóch dziwnych
homo. Dlatego muszę ich pilnować. Sami jeszcze narozrabiają – powiedziała,
humorystycznym tonem.
- O czym ty…
- Moja
przeprowadzka jest już ustalona i nie tylko moja. W tej właśnie chwili Damien,
Al, Irene, Alex i Victor także pakują swoje rzeczy. Zamieszkamy wszyscy razem.
Dom jest od dawna gotowy.
- Jak…jak
śmiesz? – zabrakło jej słów na moment – Wystarczy telefon i policja sprowadzi cię
z powrotem. Pamiętaj o swoim wieku.
- Odpowiem ci
na kilka rzeczy – Lynn wyrwała torbę z uścisku matki i przywarła plecami do
drzwi – Jeśli chodzi o mój ubiór…Ja nie potrafię ubierać się inaczej. Nie mam
wyboru, nawet gdybym chciała.
To prawda,
Lynn nie umiała, nie mogła zmusić się, żeby ubierać się inaczej niż, jak jej
matka określiła, jak zdzira. I nie mogła temu zaprzeczyć. Nosiła zawsze ciemne
ubrania, które ledwo co zakrywały jej ciało. Odkąd była dzieckiem, z każdym
rokiem zakładała coraz mniej. A od dwóch lata nie włożyła żadnych innych butów
niż z obcasami. Chodzenie w nich dłużej na początku bolało, ale teraz już nie.
Nawet dziś,
jak zwykle miała szorty odsłaniające całe nogi, bluzka wystawała nad pępek i
miała spory dekolt. Przynajmniej ramiona były zakryte skórzaną kurtką, a to już
było coś. Tak, nie ubierała się stosownie, i to już od jakiegoś czasu, lecz
tylko w tym czuła się dobrze. Jedynie ten styl potrafiła nosić.
- A jeśli chodzi o mój wiek. Nie ważysz się
zadzwonić na policję. Ponieważ jeśli to zrobisz powiem im co ukrywasz…A
właściwie co ukrywa mój kochany kuzyn, a ty pomagasz mu i Margot to ukrywać w
zamian za pieniądze, które tak kochasz. Tak bardzo, że zapomniałaś o tym co mi
zrobił i zaczęłaś się nad nim trząść, gdy dr Lecter zmusił go by pokroił sobie
twarz. Odkąd to się stało, robisz wszystko, aby nie odwrócił się od nas i nie
przestawał nas wspomagać nas finansowo. Nie ma znaczenia dla ciebie to co
zrobił mi…
- Lynn… -
kobieta była w szoku. Jej córka jeszcze nigdy nie wyrzuciła jej tej prawdy w
twarz. Nie wiedziała, że w ogóle kiedyś śmie to zrobić, że ktokolwiek śmie.
Gdzieś tam w środku czuła, że robi źle, ale to jaka była było silniejsze.
- A ojciec
nic nie powie. W końcu Mason to syn jego brata i wie jaki on jest. On ma dumę,
nie tak jak ty. Tyle, że on przez te swoje wyrzuty sumienia nie jest w stanie
nawet na mnie patrzeć, bo czuje ból. Będzie mu lżej, gdy mnie nie będzie. A
tobie też…zniknie powód twego wstydu…W końcu co by sąsiedzi powiedzieli, gdyby
dowiedzieli się o tej haniebnej, zatuszowanej przeszłości.
To
powiedziawszy, zostawiła osłupiałą matkę i pchnęła drzwi i wyszła na zewnątrz.
Na podjeździe stał średnich rozmiarów van, a o jego drzwi opierał się 19-letni
Damien. Jako nastolatek, prawie że dorosły, chłopak był ogromny. Sporo
przewyższał Lynn, nawet gdy miała obcasy.
-
Przyjechałeś po mnie – powiedziała dziewczyna, uśmiechając się na wpół słodko,
na wpół złośliwie.
- Uwinęliśmy
się z Alem szybciej niż sądziliśmy… I chciałem sprawdzić, czy cię puści.
- Mówiłam, że
wiem jak się zająć matką. Reszta już jest na miejscu? – spytała, wrzucając
torbę na tylne siedzenie wozu.
- Powinni być
na równi z nami. Al pojechał po Irene, więc powinniśmy się zgrać.
Ten pomysł z
wyprowadzkami siedział im w głowie już od pewnego czasu. A kilka tygodni temu
odważyli się go wypowiedzieć na głos.
Całe
przedsięwzięcie udało się najbardziej, dzięki pomocy Irene. To ona przyczyniła
się najbardziej i bez niej by się nie powiodło. Do tej pory reszta grupy nie
miała pojęcia jak ona zdołała to wszystko zrobić. Nie tylko zrobiła coś, dzięki
czemu jej ojciec zgodził się na wyprowadzkę pomimo jedynie 17 lat na koncie,
ale nawet namówiła go, aby kupił im mieszkanie. Jak to zrobiła…pewnie się nie
dowiedzą.
Pozostały dwa
problemy do rozwiązania, czyli pieniądze na utrzymanie i osoby Lynn i Alexa,
którzy tak jak Irene nie byli pełnoletni (ona już jakoś to załatwiła, ale tamta
dwójka wtedy jeszcze nie). Reszta chłopców była pełnoletnia, nikt nie mógł im
tego zabronić.
Jak byliśmy
świadkami, Lynn już rozwiązała swój problem. Alex natomiast powiedział im, że
po prostu powie rodzicom o swojej orientacji. Tak zadecydował i kiedy wraz z
Damienem podjechali pod ich nowe lokum i zobaczyli obu przyjaciół pod domem,
już wiedzieli jaki był wynik rozmowy. Na policzku Alexa był siny ślad.
Para po
wyjściu z auta od razu do nich podbiegła.
- Aż tak źle?
– powiedziała Lynn zamiast powitania, natychmiast ostrożnie, przykładając dłoń
do policzka przyjaciela, sprawdziła czy potrzeba na to opatrunku.
- Pół na pół
– Alex próbował się uśmiechać, lecz widać było, że jest to sztuczne. Skrzywił
się lekko z bólu na gest przyjaciółki, ale nie zabronił jej tego – To ojciec mi
przywalił, krzycząc, że był dla mnie zbyt pobłażliwy, a matka rozpłakała się,
że to wszystko wina…no…wiadomo. Mówią na to incydent z przeszłości.
- Jeśli już
to ten „incydent”, powinien cię raczej na zawsze zrazić do homoseksualizmu, a
nie na odwrót. Twoi starzy to debile – powiedział Damien, oczywiście mało
delikatnie.
- Racja…ale
są pozytywy. Puścili mnie, pomimo 16 lat.
Ten pozytyw
jakoś nie odmalował się na twarzy chłopaka. Victor czując ten maskowany ból,
objął go w geście wsparcia. Lynn odsunęła się o krok, aby dać im przestrzeń,
ale nie za daleko. Damien nie wyglądał na zbyt przejętego, choć na czole
pojawiła się lekka zmarszczka zdradzająca, że jednak nie był taki obojętny.
Na razie pod
budynkiem stała jedynie ich czwórka. Ale nie na długo. Dosłownie minutę
później, nadjechało drugie auto. Po zaparkowaniu, wyszli z nich Al i Irene.
Rozmowa pod tytułem „aż tak źle poszło” znów się powtórzyła. Al zareagował
podobnie jak brat (choć jego zmarszczka była wyraźniejsza). Natomiast Irene
zdobyła się na podwójne pogłaskanie chłopaka po ramieniu. Jak na nią to było
naprawdę dużo.
Będąc w
komplecie, każdy chwycił swoją torbę i weszli do budynki. Ich mieszkanie
znajdowało się na przedostatnim piętrze. Nie były to luksusy do których każdy z
nich był przyzwyczajony, ale im wystarczyło. Zwłaszcza, że biednie także nie
było.
Mieszkanie
było sporawe, trzy sypialnie, dwie łazienki i salon połączony z kuchnią.
Najwidoczniej te standardy były dla taty Irene skromne. Większość rzeczy już od
tygodnia była albo kupiona, albo przemycona. Proces przeprowadzki toczył się w
tajemnicy od jakiegoś czasu, a dopiero dziś osiągnął finał.
- Wybaczcie,
że znów pytam… - zaczęła Lynn, niepewnie się rozglądając - …ale czy na pewno
uda nam się tu utrzymać?
Rachunki nie
były tanie, to nie była byle nora. A cała szóstka musiała coś jeść i pić.
Mogłoby się wydawać, że rozdzielenie rachunków za prąd itp. na 6 trochę ich
odciąży, ale pamiętajmy, że to wciąż byli nastolatkowie…kokosów nie mieli jak
zarobić.
- U nas spoko
– bracia niedbale rzucili swoje torby i beztrosko rozsiadli się na kanapie.
Mówił Al – Starzy będę nam przesyłać kasę. Pewnie z wdzięczności, że w końcu
mają nas z głowy. Wzorowymi dziećmi nigdy nie byliśmy.
- Moi też –
odezwał się Victor – Matka, po moim „incydencie” z ojcem, pozwala mi na
wszystko od lat. Sumienie inaczej jej nie pozwala. Nie miała nic przeciwko
przesyłaniu kasy, ani mojej orientacji. Zgadzać się będzie na wszystko pewnie
do końca życia.
Lynn i Alex
wymienili spojrzenia. Wychodziło na to, że oni jako jedyni będą pasożytami.
Tylko oni nie mieli jak liczyć na pomoc rodziców. Zniszczyli z nimi kontakty na
zawsze.
- Na róbcie
tych min! – Damien musiał zauważyć ich skrępowanie – Nawet bez tej kasy, razem
z Alem utrzymamy nas wszystkich. Nie martw się, kochanie. Jak się rozkręcimy to
nawet …zakładam że dwa lata wystarczą…znajdziemy coś na własność. Bez łaski
starych.
- Wiem,
ciągle mówicie, że żadne z nas nie musi iść do pracy, ale to dziwne.
- Jesteście
aż tak pewni? – Victor wciął się do rozmowy pary – Co ktoś w waszym wieku może
robić, aby zarobić wystarczająco, by utrzymać 6 osób w takim lokum? – Gdy
chłopak zwracał się z tym pytaniem do braci, ton jego głosy zdradzał, że zna
odpowiedź.
- Chwila! –
Lynn chyba chciała wszcząć alarm – Wy chyba nie…
- Ej! Ej! –
zarówno Al, jak i Damien podnieśli ręce w obronnym geście – Handel prochami to
nie nasza działka.
- To jest za
łatwe! Nie stanowi wyzwania.
Pozostała
czwórka spojrzała na siebie zdumiona. Według tych bliźniaków handel narkotykami
jest za łatwy?!
- Mamy lepszy
pomysł – powiedział Damien, z zagadkowo perfidnym uśmiechem – Możemy się i
wykazać i mamy…nazwijmy to warunki.
- Dobra, już
dobra – Lynn ramiona opadły – Róbcie co chcecie, ale nie dajcie się złapać –
nie miała złudzeń, robota braci na pewno nie była do końca legalna.
- Nie ma
nawet takiej opcji – Al był wyjątkowo pewny swego – Chodźcie tu.
Było wiadomo
do kogo mówi, zwłaszcza, że wyczekujące spojrzenie rzucił również jego brat. Dziewczyny
nie okazały niechęci. Bez zastanawiania się, podeszły i obie usiadły na kolanach
swoich chłopaków. Ani Victora, ani Alexa nie zawstydziła ta wymiana czułości,
byli przyzwyczajeni od lat. Jakby biorąc z nich przykład, by się rozgościć w
nowym domu, obaj usiedli naprzeciwko nich i rozsiedli się, opierając się o
siebie ramionami.
Victor z
Alexem wymienili krótki śmiech, potem spojrzeli na siebie by jeszcze głośniej
zachichotać. Wszystko dlatego, że oboje pomyśleli o tym samym i to nie po raz
pierwszy. Ta sekwencja często się powtarzała.
Pierwszy
śmiech wywoływało spostrzeżenie iż dwie pary przed nimi naprawdę rzucają się w
oczy. Gdy Damien z Lynn wyglądali jak Ken i Barbie tyle, że bardziej wersja dla
dorosłych. Druga para jeszcze mocniej się rzuca w oczy. Bestia i nieurodziwa
blondynka o zerowej ekspresji emocji. Nie wspominając, że zaczęli swoje związki
jako dzieciaki i wciąż byli razem. Kiedy chłopaki po pierwszym śmiechu
spoglądali na siebie przypominali sobie, że przecież sami stanowili jeszcze
bardziej niecodzienną parę niż tamta czwórka
i popadali w głośniejszy śmiech.
Ich związek
nie zaczął się jednak tak prosto jak tamtych. Kiedy Victor zdobył się na wyznanie
uczuć, Alex nieco spanikował. Przeszłe doświadczenia odcisnęły takie piętno, że
pogodzenie się z tym jakim się było, nie przychodziło mu łatwo. W tamtym czasie
po raz pierwszy i ostatni w grupie zapanowało napięcie. Wówczas liderka, Lynn
wkroczyła i razem z Alexem rozmawiali sami kilka godzin. Reszta nie miała do
dziś pojęcia co tam zaszło, lecz po ich powrocie Alex zaakceptował uczucia
Victora i postanowił z nim być. Obaj trochę się bali reakcji braci i oczywiście
było to irracjonalne. Tutaj nikt nikogo nie odrzucał. Bliźniacy tylko wzruszyli
wtedy ramiona i powiedzieli, że zwisa im co tamci robią.
- Wiecie co…
- zaczęła Lynn, przypominając sobie tamte wydarzenia.
- Hmm?
- Ciekawe, że
dr Lecter miał rację co do nas, aż do tego stopnia.
Na dźwięk
tego nazwiska wszyscy podnieśli na nią wzrok.
- Powiedział
nam… - kontynuowała - …że z czasem społeczeństwo zacznie nas odrzucać, ale my
sobie nigdy tego nie zrobimy. Ile czasu minęło zanim zaczęły się te zaczepki,
znęcanie i bójki? Albo zanim rodzice zaczęli dziwnie się nam przyglądać? A
teraz…spójrzcie na nas. Razem, na swoim, będącym jedynymi którzy się akceptują
bezwarunkowo. Nikt inny nas nie…
Nie
dokończyła. Damien położył dłoń na jej włosach i przycisnął do siebie.
-
Wiedzieliśmy, że miał rację. Tak samo jak kwestii, że to ty trzymasz nas razem.
- Nie wiem…
- Wierz mi.
Będzie dobrze. Damy sobie radę, akurat my na pewno podołamy wszystkiemu.
Słaby, ale
jednak uśmiech, zagościł na jej twarzy. Wszystkim atmosfera nagle złagodniała i
poczuli się jak w domu.
- Mnie
ciekawi, czy kiedyś przestaniecie udawać takich twardych – Alex nie mógł
powstrzymać nadchodzącego dobrego humoru i musiał trochę podrażnić bliźniaków.
- Że niby
co?! – krzyknęli naraz Damien i Al. Lynn i Irene na ich kolanach musiały
zasłonić usta, aby ukryć uśmiech.
- No weź, to
pocieszanie było słodkie. Ten proces jak zaczynacie być przy dziewczynach
bardziej ludzcy jest uroczy.
- Znudziło ci
się oddychanie prostym nosem? – wysyczał Damien, złowróżbnie.
- Do bycia
ludzkimi jest nam tak daleko jak wam do bycia hetero – Mimo łagodniejszych
słów, to twarz Ala wyglądała groźniej niż u brata.
Alex nie
wyglądał na przestraszonego, wciąż trzymała się go radosna złośliwość. Wszyscy
wiedzieli, że nie mają się czego bać ze strony reszty. Nigdy nie podnieśli na
siebie ręki i nie zamierzali.
- Doprawdy? –
uniósł brew, iście aktorskim gestem – To czemu macie takie włosy? – na to
pytanie retoryczne, Victor sam wydał krótki chichot, a bliźniacy zgrzytnęli zębami.
Chodziło w
tej zaczepce o samego Victora. Wszyscy wiedzieli, czemu chłopak nie może się
zdobyć, aby obciąć porządnie włosy. Od czasów dzieciństwa były długie i
nierówne przystrzyżone w wielu miejscach, a grzywka zasłaniała sporą część
twarzy, którą chciał ukryć podświadomie. Alex już dawno zapuścił swoje do pasa,
aby mu dotrzymać towarzystwa i w pewien sposób pocieszyć, pokazać, że nie jest
sam. Lecz kilka lat temu przeżyli spore zaskoczenie. Damien i Al co prawda nie
zapuścili swoich ciemnych czupryn, ale sami zaczęli je strzyc i specjalnie
robili to nierówno. Od razu pozostali wiedzieli, dla kogo to zrobili. Teraz
cała czwórka mężczyzn miała dziwne fryzury, a Victor im królował.
- Ogolę się
na łyso, to może się zamkniesz – to powiedział Al.
- Tylko spróbuj!
– Irene sama okazała nagle ludzką stronę wybuchając – A ukatrupię!
Kolejna salwa
śmiechu, spowodowana tą gwałtowną reakcją. Irene albo nie lubiła łysych…albo
bardzo lubiła tą czuprynę swojego chłopaka. W takich właśnie, wydawało się
dziecinnych wybuchach, pokazywała, że nawet jej potrafi zależeć.
Lynn po ataku
śmiechu, z westchnieniem ulgi oparła się o pierś Damiena i wzięła głęboki
wdech. Czuła się spokojna i we właściwym miejscu.
Teraz, będąc
tu wszyscy razem, wydawało się, że odrzucenie przez innych, nawet w różnych
stopniach przez swoich rodziców, nie jest już ważne. Będąc razem, nie tylko
parami, ale też grupą przyjaciół, podarowali sobie coś, co tak naprawdę nie
otrzymuje się za często. Coś bardzo ważnego.
Absolutnie
szczerą, bezwarunkową akceptację. Akceptację ich zalet, wad i skaz z
przeszłości. Mieli tą pewność…że to
się nie zmieni.
Dziewczyna
pomyślała, że jak długo utrzyma ich wszystkich razem, tak długo będą
szczęśliwi. Nikt inny nie zaakceptuje ani jej ubioru, sztywności Irene, agresji
braci, czy dziwnego wyglądu i orientacji seksualnej Alexa i Victora. Zwłaszcza
w połączeniu z tym…że wszyscy już zobojętnieli na przemoc, oprócz bliźniąt,
którzy bardzo się nią cieszyli. Choć reszcie też w pewnych momentach świeciły
się oczy, czy to na konkretny cios, czy na widok krwi. Kto zaakceptuje to, że w
każdy bagażu nastolatków była broń, a biznes, który Damien i Al zamierzali się
zająć to fałszerstwo dokumentów?
Może jedna
osoba przychodziła to głowy…ale to był ich stworzyciel, który od dawna siedział
w więzieniu.
***
- Nie!
Mimo iż
nikogo nie było w gabinecie, Crowford musiał przerwać panującą wokół niego
ciszę. Zmagał się z czymś i ta walka wyczerpywała jego nerwy.
I jeszcze
Bella…jej choroba nie ułatwiała mu jasności myślenia. Za każdym razem, jak już
sądził, że podjął odpowiednią decyzję, zaraz nachodziły go wątpliwości.
Pojawiały się myśli, że osobista tragedia pozbawia go zdolności oceny. Ale taka
prawda, w domu, w łóżku jego żona praktycznie konała pod okiem wynajętej
pielęgniarki, a on tu w pracy po raz kolejny w życiu ścigał seryjnego maniaka.
Do tej pory
znaleziono pięć ciał młodych kobiet z odciętymi kawałkami skóry. Prasa znów
dała z siebie wszystko i nadała kolejny nic nie znaczący pseudonim, tym razem
tytułem żartu. I tak zaczęto go nazywać Buffalo Bill.
Tropów nie
było za dużo, jak to zwykle przy zabójcach, którzy polują na nieznane sobie
ofiary dla jedynie im znanego motywu bywało. Góra żądała wyników i to szybko,
zanim dziennikarze znudzą się sensacją obecnego mordercy i zaczną wyśmiewać
niekompetencję policji, nagle przypominając sobie, że osoba , którą tak
zaciekle opisują jest zła i należy ją złapać, a nie się nią ekscytować.
Jack obmyślał
kolejny krok działań. Bez poszlak był w kropce. Pamiętał ostatnią taką
sytuację. Poszedł wtenczas do Willa, co miało dobre skutki dla śledztwa, ale
fatalne dla Grahama. Biedak zapijaczał się gdzieś na Florydzie. Jego pomoc już
nie wchodziła w grę. Zresztą wyrzuty sumienia nie pozwalały mu nawet, aby tego
spróbować.
Jednakże coś
go wciąż kuło z tyłu głowy. Przypominało, że ostatnim razem Will zobaczył się z
Lecterem i ta rozmowa, choć zaobfitowała w późniejsze okropne wypadki, dała
również byłemu agentowi sporo do myślenia. Dała mu trop, po którym zaczął
węszyć, tyle że zapłacił za to ogromną cenę.
Crowford nie
chciał znów zniżać się do prób wymuszenia pomocy u Lectera. Ostatnim razem
przykre konsekwencje tego zdecydowanie zmiażdżyły ilością pozytywne strony. Za
jego pomoc Will zapłacił ogromną cenę i zresztą Jack w pewnym stopniu także,
choć przy Willu to było nic.
A teraz znów
kombinował jak wyciągnąć od doktorka chociażby ochłap informacji bez żadnych
potwornych skutków. Brzydził się tym, że chciał jego oceny sytuacji, ale
jednocześnie nie widział innych opcji.
Wiedział, że jeśli
już, to nie może tego zrobić wprost. Dr Lecter prędzej użyje swoich sztuczek,
aby ich poniżać, wyśmiać ich lub spowodować szkody. Przekupstwo też niewiele
da, zwłaszcza że do zaoferowania nie było dużo, a słyszał to już nie raz.
Jedynym wyjściem było zarzucenie przynęty i pozwolenie mu się rozgadać i
liczyć, że powie coś za dużo. Trzeba kogoś do niego wysłać pod jakąś
przykrywką. Nie można z tym działać otwarcie, inaczej szansa przepadnie.
Na jego
biurku leżały akta studentki akademii, którą od lat skrycie obserwował. Ona
pewnie nawet tego nie wiedziała. Clarice Starling była zdolna. Mogła naprawdę
zostać cennym nabytkiem FBI. Na jej roku była w grupie najlepszych. Idealny
materiał na protegowaną. Kogoś, kto przy jego pomocy zajdzie wysoko. Odkąd
niechcący na nią wpadł na korytarzu kilka lat temu, miał na nią oko. Jej wyniki
były o wiele ponad przeciętne, zarówno teoretyczne jak i praktycznie. Poza tym
nie raz widziano ją jak studiuje w archiwum przypadek Lectera. Wiedział, że
interesują ją takie rzeczy. Teraz był idealny czas, aby ją sprawdzić jak działa
w terenie.
Tylko,
że…wciąż miał złe przeczucia. Lecter zawsze był niebezpieczny, nawet zza krat.
Crowford nienawidził go całym sercem. To przez niego jego protegowany skończył
z taką twarzą, w taki sposób. Brzydził się myślą, że chce jego pomocy. Bał
się…bał się znów wysłać do niego kogokolwiek. Przeczucie mówiło mu, że stanie
się znów coś złego. Jakby wysyłał niewinnego na śmierć. A jednocześnie pomysł
kusił, aby go sprawdzić…
Zajęło mu to
dużo czasu, lecz w końcu podjął decyzję.
***
- Crowford
cię wzywa, Starling.
Clarice
spojrzała zaskoczona na Brighama.
- Mnie? – w
jej głosie było niedowierzanie.
- Tak, idź
szybko.
Clarice nie
zwlekała. Truchtem pokonała drogę do głównego budynku akademii. Gabinet
Crowforda był na piętrze. Była zmęczona porannym biegiem, więc wybrała windę.
Podczas tej
drogi zastanawiała się, o co mogło chodzić. Do tej pory uzyskanie znajomości w
postaci Jacka Crowforda było porażką. Raz, po innym wykładzie tutaj napisała do
niego, wspominając przypadkowe spotkanie sprzed lat, ale nigdy nie dostała
odpowiedzi.
Przed
drzwiami gabinetu napełniła ją motywacja, aby wykorzystać tą szanse,
niezależnie od powodu wezwania. Znajomości to właśnie to, czego jej jeszcze
brakowało. Gdyby nie to, dotarcie do Hannibala byłoby o wiele prostsze.
Zapukała
ostrożnie. Natychmiast kazano jej wejść. Crowford siedział za swoim biurkiem.
Wyglądał na lekko zmęczonego, ale poza tym nie wyrażał żadnych emocji. Był
śmiertelnie poważny. Gdy weszła, podniósł na nią wzrok i bez długich powitań,
wskazał jej miejsce.
Clarice
usiadła. Przywdziała maskę profesjonalizmu, jaką nosiła, gdy rozmawiała z osobami
stojącymi wyżej niż ona.
- Clarice M.
Starling. Mam do ciebie niecodzienne pytanie. I zadanie, którego możesz nie
przyjąć, jeśli zechcesz. Chociaż sądzę, że będzie ono dla ciebie atrakcyjne.
- Słucham
więc.
- Czy łatwo
cię przestraszyć, panno Starling?
Udała, że
pytanie ją nie zaskoczyło. Postawiła na prawdę.
- Nie sądzę.
„Jestem
dziewczyną seryjnego mordercy. Spróbuj mnie przestraszyć, jeśli potrafisz” –
dodała w duchu. Zawsze rozbawiało ją wyobrażanie sobie min ludzi, gdyby
wypowiedziała na głos tego typu kwestie.
- Widzi Pani…
- jej rozmówca chyba wreszcie przechodził do rzeczy - …jest robota i pomyślałem
o tobie. Choć bardziej to ćwiczenie praktyczne.
- Podejmę się
go, jeśli trzeba – jeszcze nic nie przeczuwała. Pomyślała, że to pomoże jej się
wkupić w łaski Crowforda.
- Myślę, że
to coś dla ciebie. Z tego co wiem, leży to w twoich zainteresowaniach.
Zrobił pauzę,
aby zebrać się w sobie. Nie widać było, ale sporo go to kosztowało.
- Pewien
program badawczy… - wrócił do tematu - …którego przedmiotem są przestępstwa
popełnione z użyciem przemocy, sporządził kwestionariusz. Można go stosować
wobec wszystkich znanych nam wielokrotnych morderców. Staramy się obecnie
przesłuchać i zbadać wszystkich 32 wielokrotnych morderców, których mamy teraz
pod kluczem. Większość z nich poszła z nami na współpracę, lecz wciąż nie
jesteśmy w stanie uzyskać niczego od człowieka, na którym najbardziej nam
zależy. Chcę, żebyś odwiedziła go jutro w szpitalu dla psychicznie chorych.
Jack czuł się
ohydnie. Kłamał jak z nut. Od początku, nawet od zawsze, wiedział, że Lecter
nigdy nie zgodzi się na kwestionariusz i naprawdę niewielu z owej grupy
badawczej liczyli na jego pomoc. Było zaledwie dwóch takich idiotów. Ten
kwestionariusz był wymówką. Chciał, aby Lecter złapał się na przynętę i ze
złości, że go poniżył coś wychlapał. Clarice była dla niego ręką, którą
wyciągał wobec doktora, aby powiedział coś o Buffalo Billu. Na pewno ma jakieś spostrzeżenia.
Miał wyrzuty
sumienia, że tak perfidnie wykorzystuje i okłamuje Starling, ale wmawiał sobie,
że potem jej to wynagrodzi, polecając ją do Sekcji Behawioralnej oraz tym, że
spełnia jej skryte marzenie, ponieważ doktor jak i podobni jemu stanowią punkt
zainteresowań tej kobiety.
Clarice nagle
stała się czujna. Do tej pory była nastawiona na pokazanie kompetencji, wiedzy
i zaangażowania, aby mężczyzna ją zapamiętał na przyszłość, aby jej pomógł
nieświadomie w osiągnięciu celu. Tajne podlizywanie się, bardziej
niestandardowe. Lecz po tych słowach poczuła jak jej świat zamarł. Przypływ
nadziei, której dostała mógł być zabójczy, jeśli spełźnie na niczym.
- Kto to
jest?
Crowford nie
zwrócił uwagi na niewielką zmianę w jej tonie głosu, ani na podkreśloną
rzeczowość tego pytania.
- To
psychiatra, dr Hannibal Lecter.
Wybuch.
Gdyby Jack
Crowford miał super słuch mógłby w tym momencie usłyszeć jak krew w żyłach
młodej kobiety niebezpiecznie przyśpieszyła w jej żyłach, pompowana przez
pędzące jak szalone serce. Na jej twarzy nic nie było widać. Wciąż wyglądała na
profesjonalnie opanowaną i uprzejmą. Żaden mięsień na twarzy jej nawet nie
drgnął, ale w środku rozpętała się prawdziwa burza.
- Cóż…w
porządku – wydusiła z siebie. Nigdy nie musiała kontrolować się tak bardzo jak
teraz – Czy sprawa jest pilna, skoro mam iść już jutro? Ma to coś wspólnego z
bieżącym dochodzeniem?
Była szybka.
Crowford ciągnął swoje łgarstwa.
- Nie. Po
prostu jesteś pod ręką, a wiem że on cię interesuję. Jednakże chcę, abyś mnie uważnie
wysłuchała.
Nie
wybaczyłby sobie, gdyby nie ostrzegł dziecka przed pójściem samemu do ciemnego
lasu.
- Tak, sir.
- Bądź bardzo
ostrożna z Hannibalem Lecterem. Na miejscu przedstawią ci procedurę
postępowania z nim. Nie naruszaj jej. Pod żadnym pozorem! Jeśli Lecter będzie z
tobą rozmawiał to tylko po to, aby się czegoś o tobie dowiedzieć. To ten rodzaj
ciekawości jak u węża wpatrujące się w ptasie gniazdo. Nie zdradzaj mu żadnych
szczegółów na swój temat. Nie może znać żadnych faktów z twojego życia. Chyba
wiesz co się stało Willowi Grahamowi.
- „Za późno.
On wie o mnie wszystko” – pomyślała Clarice, a głośno powiedziała – Czytałam o tym
w gazetach – to była prawda, w pewnym stopniu.
- Will trochę
się odkrył. Skończył z nożem do linoleum w brzuchu. To cud, że przeżył. To
przez Lectera twarz Grahama wygląda, jakby namalował ją cholerny Picasso. Rób
co do ciebie należy i ani na moment nie zapominaj kim on jest. To potwór. Poza
tym nikt nie umie powiedzieć nic pewnego. Nie pozwól, aby wniknął do twojej
głowy.
Nie wiedział,
że spóźnił się z tym ostrzeżeniem kilka lat. Było za późno…
Crowford
wyłożył jej jeszcze godziny, w których ma mu oddać raport ze spotkania, a na
koniec uśmiechnął się do niej, ale jego oczy pozostały martwe.
Clarice, ostrożniej
niż trzeba, wstała i wyszła z gabinetu. Tak się w niej gotowało, że wiedziała iż
nie wytrzyma zbyt długo. Czuła, że od wybuchu dzielą ją sekundy. Modliła się
tylko, że zdąży wyjść z pomieszczenia zanim maska spadnie jej z twarzy.
Kiedy
zamknęły się za nią drzwi, nogi gwałtownie jej zmiękły. Musiała szybko
podeprzeć się o ścianę, aby nie upaść. Jej twarz wreszcie odmalowała całą gamę
emocji, które ją rozsadzały. Tego było tak dużo, że nogi nie mogły jej utrzymać,
a ręce zaczęły się trząść.
To uczucie
można nieco przyrównać do sytuacji, gdy oczekujemy, że babcia da nam 50 na urodziny,
a dostajemy 100. Albo gdy liczymy na 4 ze sprawdzianu, a otrzymujemy 5. Gdy na
święta dostajemy cały zestaw prezentów o których marzyliśmy, a liczyliśmy
jedynie na jeden z nich. To wszystko podobne uczucia, lecz to co czuła Starling
było milion razy intensywniejsze.
Nie mogła w
to uwierzyć. Bała się, że to sen, albo jej wyobraźnia. Była pewna, że jej cel
stanie się do osiągnięcia za jakieś 2 lata, a tutaj coś takiego…Szok i
szczęście pomieszały jej w umyśle.
Tyle lat…tyle
pracy…tyle udawania i kłamania…tyle utrzymywania pozorów i gry aktorskiej…tyle
bólu i wytrzymałości…tyle cierpliwości…tyle starań…to wszystko skumulowało się w
tej jednej, jedynej chwili, aby ją oszołomić w każdym możliwym stopniu.
Bezwiednie
ścisnęła lewą dłoń, aby czuć pierścionek, aby uwierzyć, że to rzeczywistość.
Chociaż to nie to uświadomiło jej, że otacza ją prawdziwy świat. A mianowicie
jej wewnętrzna reprezentacja doktora, która od lat żyła w jej pałacu pamięci…zniknęła.
Nie było go. Poza tym, ta zasłona mgły, która od lat zasłaniała jej wzrok, w
końcu się podniosła.. Poczuła, jakby jej życie, które od 8 lat stało w miejscu,
było wstrzymane, znów ruszyło z miejsca. Ostatni raz widziała tak wyraźnie i
czuła przemijający czas tamtego dnia, zanim wyszła zza zakrętu i zobaczyła
moment aresztowania.
A więc to
była prawda…Dotarło to do niej.
Wybuchła w
niej taka doza energii, że musiała ją wyładować. Zmęczenie rozpłynęło się. Rzuciła
się do biegu jeszcze będąc w budynku. Nie przejmowała się mijanymi ludźmi.
Biegła dalej z ogromnym uśmiechem na ustach. Biegała już dzisiaj, ale teraz to
było bez znaczenia, odbyło się w tamtej imitacji życia.
Będąc już na
zewnątrz pobiegła w stronę północy, aby oddalić się od ludzi i znaleźć się na
terenie bez siedzib ludzkich. Chciało jej się krzyczeć, śmiać i płakać.
Właściwie po jakimś czasie rzeczywiście zaczęły jej płynąć pierwsze od 8 lat
łzy. Ucieszyła się z nich jeszcze bardziej.
W końcu, znalazłszy
się daleko od ludzi, od całej akademii, rozładowała całe napięcie krzykiem.
- Tak!!!
Nie miała już
siły by dalej biec. Mogła tylko ulżyć gardłu, przestając krzyczeć, usiąść pod
drzewem i pozwolić oddechowi powrócić do normy po długim biegu. Siedziała tak z
pół godziny, uśmiechnięta i szczęśliwa, pozwalając łzom płynąć. Lata pracy nie
poszły na marne i przyniosły owoce.
- Nareszcie…nareszcie…
- znów czuła, że żyje.
Jedno było
pewne…nie uda jej się dziś zasnąć bez pomocy środków nasennych.
***
Clarice była
bliska eksplozji. Dla tego momentu poświęciła osiem lat życia. Właśnie tyle lat
wykazywała się anielską cierpliwością i wytrwałością. A dziś jej cel miał się
spełnić. Miała znów ujrzeć doktora. W końcu odbyć rozmowę, którą powinni odbyć
lata temu. I teraz jedyną przeszkodą na jej drodze był…ten obrzydliwy kutasina.
Dr Chilton
szybko obudził jej niesmak. Czy on naprawdę myślał, że ona nie dostrzega jego
wulgarnego spojrzenia? Zawsze widziała, a ten był wyjątkowo obleśny. Poczuła
złośliwą satysfakcję, przypominając sobie, że dr Lecter lata temu poniżył go,
publikując własne wyniki i robiąc z niego idiotę, zanim Chilton cokolwiek
napisał o swoich badaniach nad nim. Nienawiść wobec niego zaczęła się jej
udzielać. Doktor musiał nie znosić faktu, że ktoś taki sprawuje nad nim nadzór.
Prowadził ją
do niego…robił to przeraźliwie wolno. Clarice dnia wczorajszego odzyskała równowagę
i znów mogła spokojnie grać, choć z każdym krokiem było jej coraz trudniej. Z
całych sił powstrzymywała drżenie dłoni.
- Nie wolno
dotykać szyby, ani się do niej zbliżać. Niech mu Pani podaje tylko cienki
papier, żadnych ołówków, długopisów, czy spinaczy do papieru – Chilton podawał
jej zasady postępowania, jednocześnie prowadząc ją do coraz niżej położonych
pomieszczeń. Było widać, że nie skąpią na zabezpieczeniach i zdawali sobie,
mniej więcej sprawę, jak ostrożnie trzeba postępować z Lecterem. Aż tak nie
byli krótkowzroczni – Proszę korzystać tylko z szuflady. Jeśli będzie chciał
Pani coś przekazać, proszę tego nie brać. Zrozumiała Pani?
- Zrozumiałam
– „A teraz zostaw mnie już i pozwól mi go zobaczyć!”
Cieszyła się,
że Chilton przyśpieszył kroku. Cierpliwość jej się kończyła. Chciała pobiec i
ominąć jak najszybciej tych wszystkich strażników.
- Pokażę Pani
dlaczego stosujemy takie środki ostrożności.
Dr Chilton,
przy jednych z ostatnich kratowanych drzwi do piwnic, przystanął i wyjął z
kieszeni jakieś zdjęcie i pokazał je
Starling.
- Rok po
umieszczeniu tutaj, Lecter skarżył się na ból w piersi. Zabrano go do
ambulatorium. Podczas EKG zdjęto mu siatkę z twarzy. Gdy siostra pochyliła się
nad nim, zrobił jej to.
Clarice
wzięła zdjęcie. Nie skrzywiła się na ten widok. Starała się ukryć
zafascynowanie tym, co potrafiły te usta, które tak dobrze kiedyś znała.
Naprawdę igrała z ogniem będąc kiedyś tak blisko niego skoro potrafił…to.
- Lekarzom
udało się ustawić jej szczękę i uratować jedno oko. Puls nie podskoczył mu
powyżej 85, nawet jak połykał jej język.
Jeśli sądził,
że ją przestraszy to się przeliczył. Clarice z obojętnością oddała mu zdjęcie.
Nie była
zaskoczona, że doktor odwalił taki numer. Znajdował się w takim miejscu, pod
nadzorem ludzi, którzy nie sięgali mu do pięt. Musiał się nudzić…A może i
chciał ich trochę przestrzec, aby go nie lekceważyli. I możliwe, że ta siostra
tez coś przeskrobała.
Wreszcie…wreszcie
zostawił ją samą. Zostali tylko pielęgniarze. Jeden wydawał się nawet w
porządku. Ale nie spodobało jej się jego czujne oko.
- Jest na
końcu, w ostatniej celi. Tam gdzie stoi krzesło. Proszę trzymać się prawej
strony – powiedział ów pielęgniarz, zdaje się, Barney – Będę pilnował obraz z
kamer. Nic Pani nie grozi.
To akurat jej
nie uspokoiło. Będzie widział ich reakcje, kiedy się zobaczą. Całe szczęście,
że przynajmniej nie usłyszą.
To było to.
Nadszedł ten moment, ta chwila.
Jeszcze
chwilę temu Clarice była gotowa biec, aby tu dotrzeć, ale teraz zaczęła się
denerwować. Nerwy przed tak ważną chwilą, brały nad nią górę.
Ruszyła w
końcu wzdłuż korytarza. Robiła wszystko co w jej mocy, aby ignorować dźwięki
dochodzące z cel, które mijała. Wlepiała wzrok w ostatnią celę, na końcu
korytarza, tam gdzie stało krzesło. Serce biło jej tak mocno, że aż dudniło jej
w uszach. Była świadoma każdego swojego kroku. Miała wrażenie, że idzie w
zwolnionym tempie. Ogarnął ją irracjonalny lek, że w tamtej celi nikogo nie
będzie, albo że to nie będzie on.
- Czuję
zapach twojej cipy – powiedział ktoś, po lewej, z któreś celi.
Clarice udała,
że tego nie słyszała. Ledwo to nawet wychwyciła. Liczyło się dla niej tylko
jedno. Nie oddychała już równo, napięcie ogarnęło całe jej ciało. Wciąż jakoś
nie mogła uwierzyć, że to się działo naprawdę.
Minęło chyba
100 lat zanim w końcu dotarła do celi. Z bijącym sercem zajrzała do środka…i
oddech jej uwiązł w gardle.
Tam był … on.
Leżał na metalowym łóżku, ale widziała, że to on. Starszy o kilka lat, ale to on.
Poznałaby go wszędzie. Poznałaby to uczucie, które nią ogarnęło w całym ciele.
Chciała coś
powiedzieć, zawołać go, ale gula w gardle nie pozwoliła jej mówić. Teraz, gdy
widziała go tam, drzemiącego poczuła, że zwyciężyła. Udało jej się. To była naprawdę
jej rzeczywistość. Przyszła po niego…Ta praca nie była bezsensowna. Znów
zapiekły ją oczy.
Ponownie
ogarnął ją spokój i przeświadczenie, że wszystko będzie dobrze, choć jeszcze
jej nie zauważył. Ale to się zaraz miało zmienić.
Tymczasem dr
Lecter jedynie udawał, że śpi. W taki zwykły dzień wolał udawać, że jest
niedostępny dla świata. Odciąć się. Jego umysł i tak był ciekawszym miejscem.
Tutaj jedynie Barney był dobrym towarzyszem rozmów i tylko do niego się
odzywał, ale niezbyt często. Czasem wyśmiewał jeszcze jakiś idiotów, co
myśleli, że mogą go zbadać, ale poza tym praktycznie nie mówił.
A propo tych
idiotów…Usłyszał nagle czyjeś kroki w korytarzu. Dźwięk pantofli…to kobieta.
Szła tutaj, był pewien.
Nie przejął
się tym w najmniejszy sposób. Może się odezwie, może nie. Jeśli to kretynka
skończy z płaczem, a jeśli będzie inteligentna, zaszczyci ją słowem. Zobaczymy
jak u niej z uprzejmością, choć przyznawał się przed sobą, że był ciekaw celu
wizyty.
Kroki ustały.
Ta osoba stała przy jego celi. Nie zrobił nic żeby się podnieść, czy pokazać,
że nie śpi. Był absolutnie obojętny. Ale może trochę rozrywki mu się przyda.
Wymyślił już kilka pomysłów, aby ją zranić słowem, gdy nagle…
…do jego
nozdrzy doleciał zapach.
Znał go,
wydawał się mu znajomy. Ten zapach wbił się w jego umysł i otworzył jedną z map
myśli, skojarzeń, których od dawna nie używał. Woń sama otworzyła jedno z wielu
drzwi w jego umyśle, a za nimi ukazała mu postać uśmiechniętej dziewczyny.
Clarice…
Dr Lecter
otworzył oczy tak gwałtownie, że ledwo dało się to zauważyć. Zerwał się z łóżka
i natychmiast skupił wzrok na postaci, która stała za szkłem. Do tej chwili nie
mógł uwierzyć…ale ona jednak tam stała, nie mylił się.
Pierwszy raz
od ośmiu lat ich oczy się spotkały. Rozpoznali się i ogarnęło ich natychmiastowe
uczucie szczęścia, mogąc wreszcie ujrzeć jakie zmiany zaszły w ich wyglądzie.
- A więc
miałem rację – odezwał się dr Lecter – Wiedziałem, że przepięknie rozkwitniesz.
Clarice
uśmiechnęła się na dźwięk tego głosu, w którym słychać było nową, metaliczną
nutę.
Doktor
zobaczył w jej oczach, oprócz początków łez, spojrzenie, które miał nadzieję znów
kiedyś zobaczyć. Ponowne spojrzenie, z tym samym intensywnym uczuciem co zawsze…
co kiedyś. Nic się nie zmieniło.
Jeszcze zanim coś powiedziała, wiedział już, że ona
nic się nie zmieniła. W uczuciach także… Tak jak on…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz