Kilkadziesiąt
kilometrów od Memphis, gdzie dr Lecter otrzymał tymczasową, nową celę, na
obrzeżach Baltimore działo się coś interesującego.
Mężczyzna po
trzydziestce szybkim, niespokojnym krokiem chodził po zalesionej części parku.
Już dawno zboczył ze szlaków, więc nikogo w pobliżu nie było. Zresztą o tej
porze nie sposób natknąć się w parku na kogokolwiek, a co dopiero z dala od
utartych ścieżek. Beż oświetlenia łatwo można się było zgubić.
Mężczyzna
rozglądał się gwałtownie na boki. Wypatrywał w ciemności kogoś, kto powinien tu
być. Byli umówieni.
- Tutaj.
Mężczyzna
podskoczył na dźwięk obcego głosu, ale szybko się uspokoił, wreszcie dostrzegając
po swojej prawie stronie, opartego o drzewo chłopaka.
- Och, nareszcie
cię znalazłem.
- Czekam już
kilkanaście minut.
Mężczyzna
podszedł bliżej. Słabe światło księżyca i gwiazd prześwitywało przez gałęzie
drzew, lecz wystarczyło go, żeby zobaczyć, że jego rozmówca był jeszcze
nastolatkiem, a jego włosy były tak długie i tak nierówno przycięte w różnych
miejscach, że grzywka przysłaniała mu pół twarzy.
- Do rzeczy!
– warknął mężczyzna. Bardzo mu się śpieszyło – Dawaj towar.
Victor wyjął
rękę zza pleców i ukazał mały pakunek. Bez wahania podał go mężczyźnie. Ten
wyszarpnął mu ją z ręki i prędko rozwinął pakunek. Pod palcami poczuł kształt
pistoletu.
- Pojemność
magazynku?
- Taka jaką
uzgadnialiśmy – rzekł Victor spokojnie – Model, pojemność, wszystko się zgadza.
- Doskonale…
- westchnął, ponownie zawijając broń w opakowanie.
- Dlaczego
musiałeś kupić pistolet od nielegalnego handlarza? – zapytał Victor tonem,
który równie dobrze mógł być użyty przy rozmowie o pogodzie.
- A po kiego
chuja ci to wiedzieć? – odparł agresywnie, ale sprzedawca się nie przejął.
- Tak sobie…
Nie obchodzi mnie to dopóty, dopóki będziesz tego używał do rozsiewania chaosu.
Mężczyzna już
go nie słuchał, robił krok do tyłu.
- Nie
zapłaciłeś mi – powiedział Victor, widząc, że ten chce zwiać.
- Trzeba było
mówić zanim dałeś mi pistolet! – warknął, dalej się cofając – Teraz to ja mam i
broń i kasę, więc możesz mi nagwizdać, świrze.
- Ach… -
westchnął przeciągle nastolatek, nagle jakby będąc w lepszym humorze – To
jesteś jednym z tych. No mówi się trudno. Ja i moja rodzina robimy interesy
tylko z gentelmanami.
Mężczyzna,
będąc już w sporej odległości od handlarza, poczuł nagle coś wbijającego się w
tył jego głowy, ale…nie zdążył zareagować. Ostatnie co usłyszał to cichy śmiech
Victora.
Rozległ się
strzał. Nie był za głośny, dzięki tłumikowi. Cichutkie echo rozniosło się po
okolicy, nie kojarzyło się jednak z wystrzałem. Mężczyzna padł martwy na
ziemię, pakunek wypadł mu z ręki. Victor patrzył na to bez mrugnięcia okiem.
- Jeszcze raz
pytam…serio to ja jestem wam do tego potrzebny? – rzucił to pytanie niby w
powietrze, a jednak ktoś odpowiedział.
- Z całej
reszty tylko ty się nadajesz. Dziewczyny nie mogą, bo nikt ich nie weźmie na
serio.
- A
Alexa…jeszcze bardziej nie wezmą. Tylko ty możesz robić za pośrednika.
Z ciemności
wyłonili się Damien i Al. Tym który oddał zabójczy strzał był Al. Jego brat
stał za daleko, z zupełnie innej strony, a ich ofiara cofała się praktycznie w
jego kierunku, więc miał najlepszą pozycję.
- Dobra, nieważne…upierdliwe
to…
Al zaczął
przeszukiwać trupa (oczywiście w rękawiczkach), aby znaleźć pieniądze, co
zakończyło się sukcesem. Damien natomiast podniósł z ziemi pakunek z ich
bronią.
- Żeby wam to
nie zaszkodziło – rzucił niby to od niechcenia Victor – Wasz biznes nie
przetrwa, jeśli rozejdzie się wieść, że zamiast sprzedawać te pistoleciki i
fałszywe papiery, sprzątacie swoich klientów.
- Sprzątamy
tych, którzy nie trzymają się naszych zasad – powiedział Damien, a jego głos i
wzrok były niczym lód, bez uczuć – Musimy zasiać strach i wysłać wiadomość, że
z nami się nie zadziera. Grasz fair, to my też będziemy.
Nie zamienili
już więcej słów. Cała trójka, po zatarciu śladów, opuściła to pustkowie. Chociaż
Al odwrócił się jeszcze na sekundkę do tyłu, by nacieszyć oczy widokiem ciała w
kałuży krwi (w nocy wyglądała jak wielka czarna plama). Szli jak najciszej,
omijając ścieżki. Nie chcieli by ich ktoś widział.
Na parkingu
stało kilka aut. Bez wahania podeszli do jednego i wsiedli, Damien na przednie,
a Victor z Alem na tylne. Za kierownicą siedziała Lynn. Wolała zostać w środku,
bo jej ubiór przyciągał niepotrzebny wzrok.
- Jak poszło?
– spytała, lecz szybko dostrzegła pakunek w dłoniach chłopaka. Nie wydawała się
zła, a bardziej zmartwiona – Nic na was nie ma? – nie miała złudzeń co się
stało z klientem, z którym trójka miała się spotkać. Wydawała się gotowa do
działań, jakby w razie przeczącej odpowiedzi zamierzała sama zwieźć gliny.
- Nie powiążą
nas z tym, spokojnie – rzekł obojętnie Damien – Facet nie znał naszych
prawdziwych danych, zatarliśmy ślady, oficjalnie nie mamy z tym nic wspólnego.
Nikt nas nie widział po drodze. Jesteśmy ostrożni z tą robotą, spokojnie
kochanie. Zrobiliśmy wszystko jak kazałaś.
- Obyś się
nie mylił. Nie chcę mieć narzeczonego w pudle, bo mnie nie posłuchał!
- Hej, a my
to co? – krzyknęli z udawanym oburzeniem Victor i Al.
- Was też nie
chcę, głuptasy – odpaliła silnik i ruszyła w stronę wyjazdu – Alex i Irene są w
domu, żeby dać nam alibi. Ciała nie powinni znaleźć do jutra…Będzie dobrze.
W tym
biznesie, to owszem Damien i Al zdobywali klientów i materiały do sprzedaży,
czyli broń i fałszywe dokumenty, a Victor pokazywał się jako pośrednik, ale to
Lynn układała cały plan działania. Decydowała czy przyjąć klienta, gdzie
dokonać transakcji i kiedy, a także co zrobić w razie problemów. Wydawała
wszelkie instrukcje całej grupie.
Lider zawsze
był na miejscu, aby w razie czego ratować sytuację i trzymać rękę na pulsie.
Jak na razie szło jej…genialnie.
Nie mogła
jednak przewidzieć, że następnego dnia policja w kraju będzie miała inne rzeczy
na głowie niż zajmowanie się zwykłym zabójstwem. Byli bezpieczniejsi niż
sądziła.
***
Clarice, po
opuszczeniu domu Catherine Martin, nadal czuła się w gotowości do działania.
Konfrontacja z Krendlerem tylko ją rozbudziła. Nie miała już wiele czasu, aby
coś zrobić w sprawie Billa, a jedynie to „powinno” zajmować jej głowę.
Postanowiła więc…zaryzykować.
Wsiadła w
samolot do Memphis i dotarła na miejsce pod wieczór. Jej legitymacja służbowa
wciąż miała kilka dni ważności, mogła jej używać. Crowford dalej jej nie odebrał,
tak samo jak broni. Miała więc szansę, żeby wpuścili ją znów do Lectera.
Pilnowała go policja, a oni nie mieli pojęcia, że została odsunięta od
śledztwa. Mogli ją wpuścić, pod warunkiem, że nie natknie się na Chiltona. On
był jedynym ryzykiem.
Szło całkiem
gładko. W budynku, w którym go trzymano przebywało chyba z kilka komisariatów,
tak dużo było tu mundurowych. Clarice się to nie spodobało. Jak on miał stąd
uciec, skoro pilnowało go tak dużo uzbrojonych ludzi?
Udało się jej
bez większych przeszkód, odznaka zrobiła swoje. Wpuszczono ją. Kiedy weszła do sali,
zobaczyła ustawioną po środku celę. Była zdecydowanie większa niż stara cela.
Już z odległości mogła usłyszeć muzykę, która tam grała. Dr Lecter musiał sporo
wynegocjować.
- Zna Pani
zasady? – spytał ją jeden z dwóch policjantów, którzy pilnowali go osobiście.
- Tak.
Przesłuchiwałam go już.
Weszła w
głąb, w stronę celi. Dwoma glinami się nie przejmowała. Przebywali zdecydowanie
zbyt daleko, żeby usłyszeć ich wymianę zdań. Póki więc się nie zbliżą, lub
jeśli nie nadejdzie Chilton, byli bezpieczni.
Czuła się
dziwnie, gdy podeszła do barierek ustawionych tak, aby nie zbliżyć się zbytnio
do krat. Przyzwyczaiła się do szklanych ścian, które ją od niego oddzielały,
tym razem były tylko kraty.
W celi
rzeczywiście był magnetofon, z którego leciała muzyka fortepianowa. Na stoliku
leżało również kilka książek oraz akta sprawy. A przy stole…siedział on.
Przystanęła z
jego strony. Był odwrócony do niej plecami na krześle, ale wiedziała, że ją
wyczuł już, gdy wkroczyła do pomieszczenia.
- Witaj
Clarice. Spodziewałem się ciebie. Przyszłaś tu sama, czy z nakazu Jacka?
- Sama.
Doktor
odwrócił się w końcu i mogła zobaczyć wymalowane na jego twarzy zadowolenie.
- Bardzo
dobrze…
Wstał,
odłożył książkę i wyłączył magnetofon. Następnie jak najbliżej podszedł do
krat, w jej kierunku.
- Ostatnia
nasza rozmowa była niecodzienna. Wybacz.
- Nie
szkodzi, to było ciekawe wyzwanie – zerknęła na bok, upewniając się, że tamta
dwójka nie interesuje się ich rozmową.
- Tak… -
specjalnie przeciągnął to krótkie słowo, przykuwając jej uwagę. Widząc świecące
czerwone punkciki, poczuła znajome uczucie mrowienia na skórze głowy –
Powiedz…dlaczego przyszłaś, skoro mówiłem ci, że wykonałaś zadanie i teraz moja
kolej?
- Pomyślałam,
że…właściwie to wiem, że gdybym chciała za wszelką cenę odnaleźć Catherine,
spróbowałabym znów porozmawiać z Panem.
- A czemuż
to? – wyraźnie znał odpowiedź. Starling starała się zrozumieć do czego on
zmierza.
- Bo… -
zawahała się. Poczuła się niepewnie, jak za dawnych lat, gdy musiał wyciągać z
niej ukrytą prawdę siłą - …Bo nie powiedział pan prawdy. Billy Rubin to nie
jest nazwisko mordercy.
- Skąd to
przypuszczenie?
- Uważam, że
skłamał Pan w dwóch sprawach. W sprawie imienia oraz w sprawie ponoć „jednego
szczegółu”, który Pan o nim zapamiętał. Pan wie o nim wszystko, ale niby
pamięta tylko to, że chorował na wąglik afrykański. W biurze aż zaczęli skakać,
gdy dowiedzieli się, że to choroba szlifierzy noży. Gładko to przełknęli, tak
bardzo się podekscytowali. Rzucił im Pan to niczym kawał mięsa wygłodniałym
psom.
- Jak zwykle
wspaniale, najdroższa. Masz rację. Zarówno choroba jak i imię to zwykła blaga.
Głupcy, skomlą u mnie o garść nieprawdziwych informacji, gdy tak naprawdę wszystko
co potrzeba, aby schwytać Billa znajduje się w aktach sprawy.
Czekała na
to, czy powie coś więcej, ale się nie odzywał. Niezrozumienie w niej rosło, a
więc i frustracja.
- Chcesz o
coś zapytać, prawda? – za jego uśmieszkiem i wzrokiem kryło się wyraźne
droczenie. Bawił się z nią, niczym za dawnych lat. Nie rozumiała, czemu do tego
wracają, przecież…już tak długo traktował ją na równi z nim…co się stało?
- Dlaczego
Pan tak… - mówiła z wyraźną urazą i rozczarowaniem w głosie, lecz on jej
przerwał.
- Ponieważ to
ty się cofasz, Clarice – zniknął uśmiech, a zastąpiła go powaga – Ponownie
zatajasz przede mną swoje myśli, choć wiesz, że to bezcelowe. Nie ukrywaj się
przede mną!
- Nie
ukrywam, ja…
- Kłamiesz.
Wiesz, ze to wyczuwam. Powiedz mi!
Drgnęła, nagle
pozbawiona całej pewności siebie.
- Ja… - jak
przed laty, jego wzrok przeszywał ją niczym nóż. Próbowała odeprzeć tą niemoc i
niepewność – Ja…Znaczy Pan nigdy mi nie powiedział prawdziwego nazwiska
Billa…Myślałam, dlaczego przede mną też Pan to ukrywa i …
- O tym
myślałaś przed chwilą – poprawił ją, z nutką nagany – Ja pytam o to, czego tak
się boisz. Wyczuwam twój strach… - syknął, a ona ponownie drgnęła, z innego
jednak powodu.
Wzięła
głębszy wdech. Nic, nigdy nie potrafiła przed nim ukryć, nawet tego czego się
wstydziła.
- Boję się,
że…sny powrócą.
- Mniej
więcej prawda. Od tego możemy zacząć i przejść do prawdziwej kwestii – doktor
sam zerknął teraz w kierunku swoich strażników, lecz wszystko było w porządku –
Sprawa Catherine Martin przypomniała ci kim kiedyś byłaś i kim chciałaś być.
Przypomniała ci twoje koszmary o zabijanych, niewinnych owieczkach. Podoba ci
się polowanie, w którym uczestniczysz i nie chcesz, żeby mała Catherine
zginęła, ale…boisz się, że gdy już ją uratujesz, spodoba ci się to tak bardzo,
że twoje sny powrócą. Że wrócisz do punktu wyjścia i znów wkroczysz na drogę
ratowania innych. I że…przestaniesz mnie kochać.
- Nie chcę do
tego wracać! – wyznała, ledwo hamując swój głos – Nie chcę znów być taka jak
dawniej. Wtedy byłam nieszczęśliwa, nie chcę tego! Co jeśli…one znów zaczną
krzyczeć i ja…
- Strach jest
czymś z czym najlepiej się zmierzyć. Nie doceniasz siebie. Lęk przed tym, że
zbudzisz się ze swego snu, do którego cię ułożyłem, nic nie znaczy. Musisz się
zmierzyć z tym, kim jesteś.
- Nie rozumiem
– jęknęła, desperacko.
- Połówka
łuku nie może stać, zaraz się zawali. Jeśli zechcesz, możesz go dokończyć.
Wystarczy jedynie odrobina prostoty. A gdy w końcu stanie, wszystko pojmiesz.
Nie ma powrotu do twojego dawnego życia. Zniszczę wszystkie drogi twojej
ucieczki, Clarice. Chyba nie zapomniałaś, że powiedziałem ci, iż nigdy nie
pozwolę ci odejść? Sen, który śnisz jest głębszy niż sądzisz, z niego nie da się
wybudzić. Dokończ łuk i zobacz kim jesteś. Wówczas będziesz pewna, że żadna
owieczka już nigdy nie zawoła cię na pomoc.
-
Mam…dokończyć łuk? – ich kontakt wzrokowy wyniósł ją na poziom transu. Nie
istniała już ta sala, ta cela, te kraty, czy dwójka policjantów. Istniały
jedynie jego oczy i słowa.
- Nie ma już
dla nas powrotu do dawnego życia – zaczął powoli okrążać celę, a ona bezwiednie
podążała za nim – Nie jesteś już małą, zbuntowaną nastolatką, która
nienawidziła swojego sierocińca. Mój gabinet nie istnieje i nie możesz się już
w nim chować. Mój, nasz dom także zniknął. Nic nie zostało. Gdy dokończysz łuk,
będzie on bramą do nowego życia. Nadszedł czas, aby zamknąć stare drzwi i
otworzyć nowe. Nowe życie i nowy początek.
- Nowy
początek…
Dr Lecter nie
zdążył odpowiedzieć. Jego oczy wreszcie oderwały się od niej, przerywając tę
hipnotyczną sensację. Spojrzał gdzieś za nią i jego twarz szybko przeszła
przemianę. Wrócił do swojej ignorującej wszystko postawy.
Clarice
usłyszała za sobą kroki, jeszcze zanim się odwróciła.
- Dr Chilton.
Państwo się znają – jego metaliczny głos, przed chwilą poważny, elegancki i
charyzmatyczny, teraz był odprężony i drwiący.
Starling
odwróciła się i zobaczyła Chiltona z dwoma nowymi mundurowymi za plecami.
Strażnicy dołączyli, więc miał już czwórkę za ochroniarzy. Bez pardonu, doktor
Chilton podszedł do niej i ujął za łokieć. Próbowała się odsunąć, ale drogę
zagrodzili jej funkcjonariusze.
- Do windy z
nią – zakomenderował Chilton, aż czerwony na twarzy z wściekłości.
- Mamy rozkaz
Panią stąd wyprowadzić – powiedział jeden z policjantów, też robiąc ruch, aby
ją stąd usunąć.
- Wiedziałaś,
że doktor Chilton nie ma wykształcenia medycznego, Clarice? – zapytał dr Lecter
– Postaraj się o tym pamiętać w przyszłości.
- Sama pójdę,
więc proszę mnie puścić! – Clarice wyszarpnęła się z obu chwytów. Lecz zrobiła
to z taką siłą, że uderzyła o barierki.
- Ostrożnie,
Clarice. Oszczędzaj siły.
Kobieta
spojrzała z powrotem na celę, z powodu jego tonu głosu i zobaczyła jak Hannibal
podaje jej przez kraty teczkę z aktami sprawy.
- Moja rada,
zmierz się ze strachem i dokończ łuk. Weź te akta. Mnie już nie będą potrzebne.
Starling
wychyliła się za barierkę, o którą się opierała i chwyciła teczkę. I wtenczas…
…czas
niewiarygodnie zwolnił.
Jej palec
wskazujący dotknął palca Lectera. Ten malutki dotyk przeszył ich ciała prądem,
który kiedyś tak dobrze znali. W jego piwnych oczach coś się załamało.
Przestali cokolwiek udawać.
- Dziękuję,
Clarice.
- Dziękuję,
doktorze.
Nie
zamierzano czekać, aż się od siebie oderwą. Strażnicy ponownie chwycili ją za
łokcie i siłą oderwali od barierki. Clarice mogła bezsilnie patrzeć, jak
odciągają ją od celi. Jak sylwetka Lectera powoli maleje. Znów nie mogła nic
zrobić, żeby jej od niego nie zabierali.
Dr Lecter
również był bezsilny. Patrzył jak odciągają jego małą dziewczynkę od niego i
wywlekają, niczym przestępcę, poza budynek. Jej załamany wzrok nie chciał
odejść z jego umysłu. Dotknął krat, kiedy zabrano ją za drzwi i nie mógł już
jej widzieć. Palce zacisnęły się mocno na metalowym pręcie.
Przysiągł
sobie wówczas, że dzisiejszego dnia był ostatni raz, gdy zabierają siłą od
niego, jego małą Starling. Nigdy więcej nie będzie patrzył jak ją od niego
odciągają.
Z tą myślą,
czerwień w jego oczach zaiskrzyła, a język w ustach automatycznie przejechał po
miejscu…gdzie miał schowany swój klucz.
Tymczasem
Clarice została „uprzejmie” odprowadzona do drzwi z nakazem natychmiastowego
powrotu do Quantico. Kiedy zamknięto za nią drzwi i poczuła chłodne powietrze
na twarzy, wróciła jej jasność myślenia. Szybko oddaliła się stamtąd.
Idąc na
lotnisko, Starling nie mogła wyrzucić z pamięci wzroku Lectera i ich krótkiego
dotyku. Miała bardzo silne wrażenie, że już kiedyś coś takiego się wydarzyło,
że już kiedyś widziała podobne załamanie i brak udawania…
Nie
potrzebowała dużo czasu, aby ją olśniło. Dokładnie ten sam gest wykonali w
dniu, w którym się poznali. Gdy podawał jej upuszczone książki, ich palce
dotknęły się w identyczny sposób. Tamtego dnia widziała podobne załamanie w
oczach…przed chwilą wydarzyło się prawie
dokładnie to samo co ponad osiem lat temu, kiedy się zobaczyli po raz pierwszy!
Przystanęła
gwałtownie w miejscu. Uniosła dłoń, aby
przyjrzeć się swojemu palcu, który wciąż dziwnie mrowił przez wspomnienie
dotyku.
Ponad osiem
lat temu, od tego gestu wszystko się zaczęło. To był ich początek. A dziś dr
Lecter dotknął i spojrzał na nią dokładnie w ten sam sposób co w tamtej,
ciemnej alejce. Zrobił to celowo. Czy to mogło oznaczać…
- Nowy
początek?
Czyżby to
miało być…dziś?
***
Clarice
znalazła się w akademii późnym wieczorem. Czas szybko jej przeszedł koło nosa,
gdy była zatopiona we wspomnieniach jego słów. Gdy weszła do pokoju i rzuciła
akta sprawy na łóżko, wyglądała jakby jej głowa była w chmurach, lecz tak
naprawdę głęboko myślała. Tak mocno, że nie zauważyła braku Ardelii.
Zamierzała
właśnie pójść się umyć, gdy nagle drzwi pokoju otworzyły gwałtownie i z hukiem.
Mapp wpadła do pokoju jak burza.
- Ardelia, co
się… - Clarice nie dokończyła, wstrząśniętą jej miną. Jeszcze nigdy nie
widziała swojej przyjaciółki przestraszonej.
- Był telefon
– wydyszała ciężko. Musiała tu biec sprintem – Lecter uciekł!
Świat stanął
w miejscu. Starling była…w czystym szoku. Już uciekł?! Tak szybko?
- Jak? –
jęknęła cicho, chciała to pojąć.
Ardelia
opowiedziała wszystko co jej powiedziano przez telefon. Podobno, zaraz po tym
jak wyszła, doktorowi przyniesiono obiad. Przykuto go do kraty, aby móc wnieść
mu tacę z jedzeniem. Pilnowało go jedynie dwóch strażników. Jakimś cudem Lecter
otworzył jednak kajdanki. Nie znano dokładnego przebiegu wypadków, ale pierwszy
policjant został znaleziony sam przykuty do kraty i pobity pałką na śmierć.
Jeśli zaś
chodzi o drugiego…Lecter go zabił, zamienił się z nim ubraniami, a następnie …
wyciął twarz scyzorykiem. Okaleczone zwłoki wrzucił do szybu windy, a sam
położył się na podłodze, nałożył wyciętą twarz (czy raczej kawał mięsa, który z
niej został) strażnika na swoją i wszczął alarm strzałem z broni. Gdy przybyli
na miejsce, pomylono Lectera z policjantem. Wyczuli puls, więc wezwali do
rannego karetkę. Praktycznie wywieziono Lectera z budynku na noszach. Gdy
znaleziono drugie zwłoki już było za późno. Karetka zniknęła, właśnie jej
szukano.
- Crowford chce
cię widzieć – rzekła na koniec. Ciekawe, że Jack przebywał do tej godziny w
pracy. Może tu wrócił, usłyszawszy co się stało.
- Możesz mu
powiedzieć, że zaraz przyjdę? – powiedziała, siadając na łóżku – Potrzebuję
chwili czasu.
- Jasne,
powiem mu – zanim zamknęła drzwi, powiedziała – Nie martw się. Dopadną go. A
jak nie, to ja nie pozwolę, żeby coś ci zrobił – potem zniknęła za drzwiami.
Clarice w
ogóle jej nie słuchała. Jej umysł skupiał się na zupełnie innych sprawach.
Wstała i podbiegła do okna, aby ujrzeć nocne niebo.
- Zrobiłeś to
– szepnęła w ciemność, uśmiechając się szeroko – Jesteś…niesamowity! –
westchnęła.
Dr Lecter był
tam…wolny, pod tym samym niebem, gdzieś tam. Ostatni raz była taka szczęśliwa,
gdy dowiedziała się, że może go zobaczyć po latach rozłąki. Jednakże fala
szczęścia nie działała już tak obezwładniająco. Bardziej jak łagodna, ciepła
fala. Pewnie dlatego iż się tego spodziewała.
Udało im się!
Udało…Był wolny…Takie szczęście… kolejna zabójcza jego dawka. Mogłaby zacząć
krzyczeć i cieszyć się w głos, ale…nie mogła. Lecz tylko na razie.
Gdy to do
niej dotarło, Clarice odwróciła się i spojrzała na swoje łóżko, na ułożone tam
akta sprawy Buffalo Billa. Wiele myślała przez ostatnie godziny, a wiadomość o
sukcesie ich działań sprawiły, że poczuła się niezwyciężona. Wygrana była
słodka, a nagroda przyjdzie gdy znów będą razem, lecz najpierw…
Zamierzała
znaleźć Buffalo Billa i uratować Catherine. A te akta miały jej wskazać drogę,
jak sam rzekł doktor. Wystarczy odrobina prostoty…
Przez cały
lot zastanawiała się o co doktorowi chodziło z określeniem „dokończyć łuk”. I
pojęła prawdę. Lecter nie podał jej nazwiska Billa, bo chciał aby ona go sama
znalazła. Lecz nie po to, żeby go aresztować. Miał dla niej inny plan.
Clarice
wyjęła spod marynarki swoją broń i przyjrzała się jej. W jej oczach bardzo
słabo zaświeciły czerwone punkciki.
Aby dokończyć
łuk, musiała znaleźć i zabić Buffalo Billa.
Aby zamknąć
za sobą wszystkie drzwi, na zawsze porzucić dawną siebie, uwolnić się od owiec,
od lęku i pogodzić się z tym, kim była…Clarice miała popełnić swoje pierwsze
morderstwo. To był plan Lectera…od chwili, gdy się u niego zjawiła…
***
- Jak poszło?
– na progu powitał ich głos Alexa.
- Transakcji
nie było – rzekła Lynn po wejściu do domu – Za to zostawiliśmy trupa.
Za nią weszli
Al, Damien i Victor. Zamknęli za sobą drzwi. Alex stał żeby ich powitać, a
Irene ignorancko siedziała na sofie i czytała przy lampce.
- Znalezienie
ciała może się opóźnić – powiedziała jednak znad powieści – Cały kraj, a
zwłaszcza nasze rejony żyją teraz tylko jedną sprawą.
- Dla nas tym
lepiej – rzekł Al, podchodząc do niej i opadając na sofę.
- Sprawdźcie
w wiadomościach, czy go znaleźli – rozkazała Lynn – Tak na wszelki wypadek. Ja
muszę coś zjeść. Alex pomożesz?
- Już idę –
posłusznie poszedł za nią, ale zanim zdążyli chociażby dojść do kuchni,
usłyszeli głośne…
- O kurwa
mać!
Może nie
byłoby to tak niepokojące, gdyby nie to, że przekleństwo wypowiedziała Irene,
która jak wiadomo, jest nieczuła na wszystko. W głowie Lynn rozbrzmiał alarm i
biegiem wróciła do salonu.
- Co się
stało?! Jak bardzo jest źle?!
Przestała
jednak krzyczeć, gdy spostrzegła co wyświetla się na ekranie telewizora. Alex,
który biegł za nią również skamienił, gdy to zobaczył. Cała szóstka gapiła się
w ekran niczym idioci.
Głos
dziennikarki jasno informował, że dr Hannibal „Kanibal” Lecter zbiegł z
więzienia w Memphis. Były to wiadomości z ostatniej chwili. Na ekranie
wyświetlał się oświetlony budynek, z którego Lecter zbiegł, przy okazji
zabijając dwójkę strażników. Nie znano losów sanitariuszy, którzy go wywieźli w
karetce, niechcący. Rozpoczęto poszukiwania na szeroką skalę…
- Wy też
widzicie to co ja? – wycedził zdumiony Damien. Reszta jedynie pokiwała głowami.
Trwali w
osłupieniu jeszcze z jakieś 10 sekund, a potem…wybuchła wrzawa!
Nie zwracając
uwagi na to, że była noc, zaczęli krzyczeć z radości. Nawet Irene promieniała.
Wskakiwali sobie po kolei w ramiona, dziewczyny skakały w miejscu, a chłopaki
dziarsko klepali się plecach. Po wymianie kolejek, skończyli w ramionach swoich
drugich połówek, aby się pocałować.
- Trzeba to
uczcić! – wykrzyknął Al jako pierwszy.
- Podtrzymuję!
– wykrzyknął jego brat – Lepszej okazji nie będzie.
- Nie wierzę
– westchnęła Lynn, z rozanielonym uśmiechem na ustach – Doktorek jest wolny.
- A wydaje
się jakbyśmy zaledwie wczoraj czytali w gazecie, że go aresztowali, pamiętacie?
– powiedział Victor.
- Pamiętam –
rzekł Alex, wtulony w ramię – Dziewczyny strasznie płakały.
- Ty też
ryczałeś bekso! – odparowała Irene, choć w ogóle nie była zła. Zbyt wiele
dobrych emocji nie pozwalało jej się pogniewać.
-
Tak…wiedziałam, że sobie poradzi – szepnęła Lynn i jeszcze raz zerknęła na
ekran telewizora. Oczy świeciły jej ze szczęścia. Ich bohater był wolny…
I właśnie
tak, gdy cały świat drżał z przerażenia, że Hannibal „Kanibal” uciekł z
więzienia, kilka, dosłownie kilka osób potrafiło krzyczeć z tego powodu z radości.
***
Clarice
analizowała akta kilka godzin, aż w końcu na coś wpadła.
Następnego
dnia nie interesowała się ani zajęciami, ani zbliżającymi się egzaminami, ani
nawet tym co robiła teraz policja. Cokolwiek robiono w sprawie Billa,
wiedziała, że się mylą i go nie znajdą. Jedyne co, to zainteresowała się
ucieczką doktora. Miała małe obawy, że go dogonili, ale na szczęście wciąż był
na wolności. Za to znaleziono zaginioną karetkę, z dwoma martwymi
sanitariuszami. Karetka została porzucona na podziemnym parkingu lotniska.
Clarice zastanawiała się, czy śledczy byli tak głupi, że podejrzewali iż on od
razu gdzieś odleciał. To było jasne, że zrobił to dla zmyłki, przynajmniej dla
niej.
Z samego rana
wsiadła do swojego Mustanga i pojechała do Belvedere, w stanie Ohio. Rodzinnego
miasta pierwszej ofiary mordercy, jedynej, której ciało zostało obciążone zanim
wrzucono je do wody, co oznaczało, że… na swój sposób się wyróżniała. To od
niej zaczął zabijać. Dlaczego jej ciało chciał ukryć, a inne nie? Miała jedną
logiczną odpowiedź…ponieważ ona mogła do niego doprowadzić. Dlatego tam teraz
jechała.
Legitymacja
FBI naprawdę działa cuda, rodzina dziewczyny wpuściła ją bez wahania. Dobrze,
że nie zauważyli, że była ważna jeszcze jedynie przez 2 dni. Clarice wypytała
ich o wszystkich przyjaciół i znajomych córki. Obejrzała jej pokój, ale nie
było tam wiele.
Jak w łańcuchu, została odesłana
do najbliższej przyjaciółki ofiary. Ona mogła wiedzieć więcej o jej
mężczyznach. Dziewczyna prędzej zwierzy się z problemów sercowych przyjaciółce
niż rodzicom. Znów nie było tego wiele, ale pod koniec rozmowy dowiedziała się
czegoś ciekawego. Niby to była zwykła informacja…ale sprawiła ona, że umysł
Starling dostał zastrzyku energii, jakby coś jej podpowiadało, że to było
ważne.
Zamordowana dziewczyna wraz z
przyjaciółką pracowały kiedyś w sklepie z odzieżą…Odzieżą?
Niczym pokaz slajdów, przed
oczami pojawiły jej się obrazy. Słowa Lectera podczas ich udawanej rozmowy, że
Billy chce zrobić z Catherine kamizelkę…zrzucanie skóry symbolizujące przemianę
niczym motyl…oskalpowana skóra ofiary…wycięte na kształt klinów w
ubraniach…kliny na sukienkach pierwszej ofiary, które dziś widziała w jej
szafie…
Billy potrafi szyć to jasne, ale
co jeśli robił to zawodowo? Dziewczyna pracowała w sklepie z ubraniami, a gdyby
on był krawcem mogliby się spotkać w pracy…Mogła ich zatrudniać jedna, ta sama
osoba.
- Kto was zatrudnił? – wypaliła
pytanie od razu po tym jak połączyła fakty.
Byłą szefową dziewczyn była
zmarła już Pani Lippman. Nie zniechęciło to Starling. Ci co przejęli jej dom
wciąż mogli mieć jakieś dokumenty o jej kadrze pracowniczej. Warto było
spróbować, więc spytała o adres jej domu. Na grzebanie w sprawach prawnych nie
było czasu, zostało tylko sprawdzić osobiście.
I tak właśnie się przed nim
znalazła, znów ją do kogoś odesłano. Domek z zewnątrz wydawał się zaniedbany.
Naszły ją wątpliwości, czy w ogóle ktoś ten domek odziedziczył. Musiała jednak
się upewnić. Zadzwoniła do drzwi. Nikt nie nadchodził. Nie ustępowała i
dzwoniła dalej. Nie zamierzała przestać przez co najmniej 5 minut. I się
opłaciło…
- Słucham.
Otworzył mężczyzna. Wyraźnie
zirytowany. Clarice pokazała swoją legitymację.
- Szukam rodziny Pani Lippman.
Mieszkała tu zanim zmarła, prawda?
- Nie ma tu nikogo z jej
rodziny. A ona od dawna nie żyje.
- Może zostały po niej jakieś
dokumenty jej firmy? Księgi handlowe lub sprawozdania?
- Wydaje mi się, że nie. Ale
mogę sprawdzić. Proszę wejść.
Clarice podążyła za właścicielem
domu. Wnętrze było równie nieschludne jak na zewnątrz. W dodatku panował półmrok,
bo wszystkie okna były zasłonięte.
Zaprowadził ją do pokoju, który
chyba robił za kuchnię. Chyba, ponieważ pod oknem stało sporo pudeł z różnymi
papierami i drobiazgami. Mężczyzna zaczął przeglądać te, które stały na stole.
- Czego agentka FBI poszukuje
tutaj?
- Badam sprawę zabójstw młodych
kobiet.
- Ach, faktycznie słyszałem.
Straszna sprawa, okropność. Czy policja ma już jaką teorię?
Clarice nie odpowiedziała. Coś
oderwało jej wzrok od tego mężczyzny. A był to wlatujący do pokoju, z drugiego
przejścia na końcu pomieszczenia, motyl. Bez strachu podleciał i usiadł na
blacie, niedaleko ręki Starling. Łatwo można było dostrzec trupią główkę na
jego skrzydłach.
Ponownie ujrzała wspomnienie.
Siebie wyjmującą z gardła topielca kokon owada. Motyla, który później okazał
się tym samym gatunkiem, który miała teraz przed oczami.
Wówczas znów skupiła się na właścicielu
mieszkania. Patrzył na nią. Stało się między nimi dokładnie to samo, co przed
laty Lecterowi i Grahamowi. Nastąpiła wymiana spojrzeń i już oboje wiedzieli,
że to drugie wie.
Znalazła Buffalo Billa…Stał
przed nią.
- Jak się Pan nazywa?
Nie zareagowała jak przewidywał.
Nie zobaczył żadnych oznak zdenerwowania, czy lęku. Ale widział zrozumienie…i
nic poza tym. Wpuścił ją jedynie by się upewnić, czy policja nie trafiła na
jego trop, a tak to teraz musiał ją zabić. Więc równie dobrze mógł podać
prawdziwe imię.
- Jame Gumb – odparł, darując
sobie przeglądanie pudeł na stole.
- To prawdziwe imię? – nadal
zero gwałtownych emocji.
- Tak.
- Catherine jeszcze żyje?
Pytanie bez ogródek jeszcze
bardziej go zdziwiło.
- Tak. Chce Pani zobaczyć?
Jeśli zaprowadzi tę wariatkę do
piwnicy, z łatwością ją zabije. Tam było jego królestwo. Była jednak za chuda,
żeby jej skóra była dla niego dobrym materiałem. Szkoda.
- Tak, ale sama ją znajdę.
Błyskawiczny ruch. Wyjęła
pistolet z kabury pod kurtką. Gumb przez ułamek sekundy wciąż miał nadzieję.
Przecież gliniarze nie mogą strzelać tak od razu. Najpierw muszą postraszyć,
ręce do góry i tak dalej. Wciąż mógł się wymknąć. Tyle, że…ona wcale nie zamierzała
go aresztować.
Dobyła broń i od razu po szybkim
wymierzeniu, strzeliła mu w nogę. Jame upadł na podłogę. Odruchowo złapał się
za udo, z którego wylewała się gorąca ciesz. Ciekła mu po palcach. Bolało jak
skurwysyn.
Nie krzyknął jednak, a tylko ciężko
dyszał. Usłyszał kroki i zobaczył, że kobieta stanęła nad nim i znów do niego
mierzy. To nie mogło się dziać! Co z jego materiałem? Co z jego przemianą?
- Kurwa – warknął przez
zaciśnięte zęby – Czemu strzeliłaś? Nic ci jeszcze nie zrobiłem!
- Jeszcze? – wreszcie coś
pojawiło się na jej twarzy, a mianowicie cień uśmiechu – Widzę, że coś dla mnie
planowałeś. Wybacz, nie mam ochoty poznać twojej oferty. Nie przyszłam cię
aresztować, Jame.
- Jak to? – nadal ciężko dyszał.
Był wściekły i zrozpaczony, lecz przede wszystkim zszokowany.
- To nie FBI mnie tu przysłało,
a dr Lecter.
Oczy mu się wytrzeszczyły.
Pamiętał to nazwisko…z przeszłości. Jak teraz tak o tym myślał, to ta baba i
tamten psychiatra byli podobni. Ani on, ani ona nie reagowali na niego w sposób
przewidywalny. Nie bali się, żadne z nich. Jej spojrzenie było takie samo jak u
tamtego gościa, czyli wyrażające czysty spokój.
- Widzę, że go pamiętasz.
- Ale…ale on…
- Niech zgadnę. Dawał ci rady? –
pokiwał głową – Dałeś się nabrać. Jemu nie zależało na tym, żeby ci pomóc. Po
prostu uważał, że byłoby interesująco, gdybyś został tym kim jesteś i namieszał
w policji. On wierzy w chaos. Z tego powodu pozwolił ci iść w świat. Jednakże
zamiast „interesujący” stałeś się mu „przydatny”. W więcej niż jeden sposób.
Uniosła pistolet wyżej. Widział
gdzie celowała, w jego klatkę piersiową.
- Czekaj! – nie rozumiał, że
strach, który czuje, zgotował kiedyś swoim ofiarom. W jego świecie był tylko
on.
Nie czekała. Strzeliła
trzykrotnie w okolicę serca. Ciało podskoczyło kilka razy, a potem zamarło. Nie
ruszał się. Clarice pochyliła się i ręką sprawdziła puls. Nie wyczuła go.
Przeszła obojętnie obok ciała,
ale uważając, aby nie wdepnąć w kałużę krwi. Obeszła całe piętro, ale nic nie
znalazła, oprócz schodów do piwnicy.
Zeszła na dół. Światła były
zapalone. Chodząc po podziemiu, przyszło jej na myśl, że te piwnice są większe
niż dom nad nią. Najbliżej znajdowało się pomieszczenie, w którym znalazła
maszynę do szycia, lustro i mnóstwo manekinów. Na większości wisiały zwykłe,
rzecz jasna damskie, ubrania. Lecz na kilku z nich, ustawionych na środku
pokoju, wisiało coś co w zamyśle Jame’a miało być ubraniem tylko dla niego.
Ludzka skóra…
- Krawiec od siedmiu boleści!
W stole, na którym stała
maszyna, były dwie szuflady. W jednej znalazła kosmetyki, a w drugiej igły i
nici. Nie tego szukała. Chciała jakieś ostre narzędzie, które używał do
oprawiania swoich ofiar. Pewnie robił to w innym pomieszczeniu. A było ich tu
pełno.
Jak poszła dalej, od razu obok
natknęła się…na studnie. Gdyby nie było tu światła, to jak nic by do niej
wpadła. Zajrzała w dół i zobaczyła ją. Catherine, wychudzona i przestraszona.
Był tam z nią w dole pies, chyba pudel.
- Catherine?
- Zabierz mnie stąd! Błagam
zabierz mnie stąd! On ma strzelbę! – zaczęła krzyczeć jak nakręcona, gdy ją
spostrzegła w górze.
- On nie żyje. Jesteś
bezpieczna.
- Gówno prawda! Wyciągnij mnie
stąd, proszę! – przez jej wrzaski pies zaczął szczekać i zrobiło się naprawdę
irytująco głośno.
- Poszukam czegoś.
- Nie zostawiaj mnie! Ty
pieprzona dziwko! Nie zostawiaj mnie tutaj!
Clarice odeszła nie zwracając
uwagi na jej wrzaski.
- Zero wdzięczności – mruknęła
do siebie.
Następny pokój miał już to czego
szukała. Znalazła nóż i nawet więcej. Facet miał niezły ekwipunek. Nie tylko
noże, ale i broń, czy takie gadżety jak noktowizor.
Zaniosła nóż na górę. Już przed zejściem
do piwnic założyła przygotowane wcześniej rękawiczki, aby nie zostawić
odcisków. Na piętrze, wróciła tam gdzie zostawiła ciała i włożyła ostrze w dłoń
martwego Gumba. Oficjalna wersja miała być taka, że strzeliła do niego w
samoobronie.
Kiedy się odsunęła, żeby ocenić
swoje dzieło, nie czuła już żadnego lęku. Patrząc na martwego Jame’a Gumba nie
czuła żalu, a bardziej dumę, że jej się udało.
Teraz, gdy zabiła kogoś celowo
nic już nie miało być jak dawniej, nie było szans. Powrót był niemożliwy. Nie
da się tego cofnąć. Kiedy pociągnęła bez wahania za spust odwróciła się na
zawsze plecami od swoich dawnych zasad i moralności. Popełniła zbrodnię, a więc
nie musiała się już bać powrotu koszmarów, bo przecież…
- Owieczki nie zwrócą się po
pomoc do kogoś takiego jak ja.
Słowa wypowiedziane bez śladu
smutku. Uśmiechała się do siebie. Nic już jej nie zagrażało, nie wybudzi się ze
swojego snu. Dr Lecter zamknął wszystkie drzwi. Żaden krzyk jej nie wybudzi,
już zawsze będzie cisza. Ta myśl ją uszczęśliwiła.
- Wiem kim jestem – uniosła dłoń
i przycisnęła do swojego serca – Udało nam się, tato. Jestem wolna na dobre…Nic
nam nie grozi.
Poszła w końcu szukać telefonu,
aby wezwać pomoc. A później zamierzała poszukać drabiny. Stąd tego nie
słyszała, ale była pewna, że na dole Catherine wciąż wrzeszczy.
Gdy wychodziła z pokoju
wyobraziła sobie, że przechodzi przez ogromny łuk, który sama zbudowała i który
prowadzi ją w stronę nowego życia.
***
Dr Lecter uśmiechał się do siebie.
Gazeta w jego rękach bardzo go ukontentowała. Na pierwszej stronie było zdjęcie
jego dziewczynki, na tle domu Jame’a Gumba. Uchwycono ją jak wychodzi z niego
przy boku Jacka Crowforda. Nie wyglądała na zadowoloną z uwagi jaką
przyciągała.
- Więc dokończyłaś łuk – odłożył
gazetę na stolik – Bardzo dobrze. Wiedziałem, że to zrobisz. Jesteś już moja
całkowicie.
Dr Lecter znajdował się obecnie
w apartamencie, w eleganckim hotelu Marcus w St. Louis. Wybrał to miejsce z
powodu iż po drugiej stronie ulicy mieściła się klinika znana z tego, że była
jedną z najlepszych ośrodków chirurgii twarzy. Dzięki temu nikt w hotelu nie
dziwił się gościom chodzącymi z bandażami na twarzy.
Jego twarz była zbyt dobrze
znana w mediach. Ryzyko rozpoznania było zbyt dużo, dlatego musiał zmienić
wygląd. Obecnie paradował z bandażem na policzkach i nosie. Miał niedługo
umówione kilka zabiegów, a kilka drobniejszych zamierzał wykonać sam. Nie miał
zamiaru zmienić twarzy radykalnie, ale jednak na tyle by człowiek miał
wątpliwości czy ,aby na pewno to on. Planował jeszcze dziś kupić szampon
rozjaśniający i lampę kwarcową. Potrzebował jeszcze kilku rzeczy na receptę,
aby natychmiast zmienić wygląd, ale dało się to załatwić później. Nigdzie się
nie śpieszył.
Miał także na głowie to iż nie
przebywał tu na swój rachunek. Gdy zmył z twarzy krew w łazience na lotnisku,
na parkingu podziemnym i wyszedł z niej, zauważył jakiegoś faceta przy swoim
wozie, który wyjmował walizkę z bagażnika.
Nawet nie zauważył jak cichutko zaszedł go od tyłu… a teraz mężczyzna
leżał martwy w tym bagażniku, a doktor przebywał tu na jego koszt. Spędził w
jego samochodzie 5 godzin zanim tu dotarł. Musiał niedługo pozbyć się ciała.
Była jednak znacznie ważniejsza
sprawa…
Przejechał palcem po zdjęciu
Clarice. Musiał ją tu sprowadzić.
Miał jednak kilka malutkich przeszkód
na drodze. Najprościej byłoby się z nią skontaktować listem lub telefonicznie i
powiedzieć gdzie był, ale to nie wchodziło w grę. Przez to, że odnalazła
Buffalo Billa, stała się rozpoznawalna. W dodatku był pewien, że śledczy znajdą
pewne nieścisłości i mogą się domyśleć iż zabicie Gumba nie było dokonane w
samoobronie, a przez to mogą mieć na nią czujniejsze oko.
Było więc jasne, że zanim
Clarice do niego dołączy, ona również musiała nieco zmienić wygląd. Nie tak
radykalnie jak on, ale odrobina była konieczna. Ale ona nie mogła tego zrobić
sama. Zniknięcie z radarów FBI w taki sposób, by nie zostawić śladów, nie było
łatwe samemu. Kamery były teraz wszędzie na ulicach. Łatwo by znaleziono taśmy
na których Starling kupuje np. farbę do włosów i już przykrywka na nic. Na
pewno znali jej samochód. I jeszcze jak zmienić ten wygląd bez niepotrzebnych
świadków? Ona nie mogła włożyć bandaża jak on. Wbrew pozorom to było bardzo
trudne zadanie i Clarice nie miała jak wykonać go sama. Było bardzo ryzykownie,
wszyscy ją obecnie obserwowali.
Ktoś musiał pomóc Clarice
zniknąć z radarów i zmienić jej wygląd. I przydałyby się także dla niej
dokumenty…
Na każdy z tych problemów miał
jedną odpowiedź. Byli ludzie, którzy mu wysieli przysługę.
Doktor wstał i wyszedł z pokoju.
Kierował się do recepcji. Tam zapytał o telefon i książkę telefoniczną.
Otrzymawszy ją, zaczął szukać odpowiedniego nazwiska. Co prawda byli wciąż
nastolatkami, ale był pewien że zdołali już uciec od innych ludzi i zaszyć się
we własnym kącie. I był również pewien, że mieszkają razem, a ich numer będzie
zarejestrowany na najważniejszą osobę w grupie.
- Jest – szepnął do siebie,
widząc nazwisko – „Verger Lynnet”. Jak przewidywałem. Jeśli ona tam jest, to
pozostała piątka także.
Zapamiętał numer i poszedł do
aparatu telefonicznego.
***
- O nie! Nie musiałem na to
patrzeć!
Damien zasłonił oczy, jak gdyby
zobaczył coś strasznego. Choć sam nie przedstawiał porządnego widoku. Włosy,
już i tak dziwnie przycięte, sterczały we wszystkie strony. A góra od piżamy
miała nierówno zapięte guziki. Wyraźnie przed chwilą wstał i był na kacu.
- Na co patrzeć? Nic nie robimy.
- I nie drzyj się z samego rana!
Widok, który wywołał u Damiena
ten okrzyk, był Alex i Victor leżący na sofie, jeden na drugim, na gołe klaty.
Musieli tu zasnąć.
- Mówiłem, bądźcie se homo, ale
ja nie chcę na to patrzeć! – dalej teatralnie zasłaniał oczy.
- Nic nie zrobiliśmy! – Alex
podniósł się do pozycji siedzącej, a za nim Victor – Nie pamiętam kiedy
zasnęliśmy.
- Mówiłem nie drzyjcie się –
Victor trzymał się za głowę i nawet przez włosy było widać na jego twarzy ból –
Głowa mi pęka.
- Nie pamiętam dokładnie co
robiliśmy przez ostatnie 24 godziny, ale my przynajmniej doszliśmy do własnych
łóżek.
- No… tylko ty z Lynn – rzekł
Alex, wychylając się za sofę – Al i Irene leżą z tyłu na podłodze.
- Że co?! – krzyknął Damien,
czym wywołał jęk bólu u Victora. Poszedł za kanapę i zobaczył swojego bliźniaka
i jego dziewczynę. Oboje nie spali – I ty bracie?
- Nie mam siły wstać.
W tej chwili do salonu weszła
Lynn. Była w nie lepszym stanie niż reszta.
- Musicie tak głośno?
Obudziliście mnie!
- Po pierwsze tylko ci się
wydaje, że mówimy za głośno, a po drugie wybacz kochanie – powiedział jej
chłopak, próbując podnieść swojego brata z podłogi.
- Mam pytanie – to był Victor.
Nie wyglądał na kogoś kto jest gotowy dziś egzystować – Kto robi śniadanie?
- Chyba wiem – powiedział Lynn,
widocznie na coś zła – Śniadanie robi ten debil co poszedł po ostatni alkohol!
Nie wiem który dziś dzień przez to! Dwa dni w plecy!
Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli
na Ala, który już stał o własnych siłach i pomagał Irene.
- No co?
- Nic, robisz żarcie – Alex
wstał z sofy – Muszę do łazienki.
Pobiegł w podskokach, a Lynn
zajęła jego miejsce na sofie. Al ruszył do kuchni. Irene stała prosto tylko
dzięki oparciu kanapy.
- Przesadziliśmy – wyjęczała.
- Wy to w ogóle nie powinnyście
pić – wypomniał Damien – Wy i Alex. Jedyni nieletni.
- Mamy już trupy na koncie.
Picie na umór już nam bardziej nie zagrozi – tutaj Lynn miała punkt.
Na nieszczęście ich wszystkich
wówczas zadzwonił telefon. Wszyscy jak jeden mąż złapali się za głowy, tak ich
bolało. Alex, który właśnie wracał z łazienki, w pośpiechu podbiegł i podniósł
słuchawkę, aby ratować sytuację.
- Halo?
Tymczasem Al wrócił skołowany.
- Nie wiem co zrobić, nie znam
się no.
- Nie narzekaj! Bierz się do…
- Lynn!!!
Ton krzyku Alexa był tak
alarmujący, że cała piątka skupiła na nim wzrok. Gwałtownie otrzeźwieli, gdy
zobaczyli jego minę. Stał jak głaz, z słuchawką w rękach, a twarz mówiła, że
chłopak zupełnie osłupiał.
- To…to do…do ciebie – zadrżał
mu głos, choć brzmiał silnie. Wszystkim włączył się alarm w głowie. Nawet
zapomnieli o kacu. Co się stało Alexowi?
- Kto to? – spytała Lynn, powoli
wstając i podchodząc o przyjaciela.
- To… - Alex przełknął głośno
ślinę – Dr Lecter.
Kompletnie wryło ich w ziemię. Ból
głowy odszedł w cholerę. Za to szok zabrał im na kilka sekund zdolność
myślenia, którą pierwszy odzyskał Victor.
- Co?
- No…Dr Lecter dzwoni – Alex
chyba sam nie wierzył w to co mówi – I poprosił Lynn do telefonu. I…ja
zgłupiałem.
Lynn odzyskała władzę w nogach,
podeszła i przejęła od niego słuchawkę. Nie wierzyła, że ktoś się podszywa i
robi im żart lub prowokację. Wiedziała, że każdy z nich poznałby jego głos,
ale…to było nieprawdopodobne.
- Tak, słucham – odezwała się i
czekała. Ona i obserwująca ją reszta czekała w napięciu.
- Witaj Lynn – powiedział głos
po drugiej stronie – Trochę czasu minęło. To był Alex, prawda? Mam nadzieję, że
jesteście w dobrym zdrowiu.
To był on. Nie miała
wątpliwości. Ale wciąż nic nie rozumiała.
- Dzień dobry…doktorze – teraz
to jej zaschło w gardle. Czy on dzwoni, żeby…
- Nie obawiaj się Lynn. Nie
zamierzam składać wam wizyty. Twoja rodzina jest bezpieczna.
Odetchnęła nieco z ulgą, ale
zagadka ciągle była nierozwiązana.
- O co więc chodzi? – spytała
jak najuprzejmiej.
- Mam do was prośbę…
Przez resztę rozmowy Lynn tylko
przytakiwała, więc reszta nie mogła wywnioskować o czym rozmawiają. Wiedzieli
jedynie, że dziewczyna w czasie tej wymiany zdań odzyskała pełny spokój, a
nawet okazała entuzjazm. Chyba było dobrze.
W końcu powiedzieli sobie słowa
pożegnania i Lynn z powrotem odwróciła się do nich. Uśmiechała się.
- Doktor poprosił nas o pomoc.
Mamy robotę. Zbierajcie się – klasnęła w dłonie niczym na rozkaz.
- Moment, jakie zadanie?! –
pytanie zadała Irene.
- Ciekawe… - rzekła zagadkowo.
Myślami była jednak gdzieś indziej – Dr Lecter zwrócił się do nas, bo wiedział,
że go nie wydamy. I naprawdę możemy to zrobić…Pokryje nam koszty, ale jednak
wolałabym…Ile wyniesie za benzynę do St. Louis, potem do Quantico i z powrotem
co St. Louis? Sporo, za to mógłby zwrócić, ale dokumenty i reszta możemy
opłacić. Plan jak najprostszy, może pójdziemy z …
- Stop – Damien aż uniósł dłoń,
widząc, że jego dziewczyna wpadła w słowotok, który tylko ona rozumie – Nadal
nie wiemy o co chodzi! Co mamy dla niego zrobić?!
- Mamy zadanie – odparła, uśmiechając się jeszcze
szerzej. Z jakiegoś powodu była szczęśliwa – Poprosił byśmy mu kogoś
dostarczyli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz