niedziela, 26 sierpnia 2018

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 15


Kilkadziesiąt kilometrów od Memphis, gdzie dr Lecter otrzymał tymczasową, nową celę, na obrzeżach Baltimore działo się coś interesującego.
Mężczyzna po trzydziestce szybkim, niespokojnym krokiem chodził po zalesionej części parku. Już dawno zboczył ze szlaków, więc nikogo w pobliżu nie było. Zresztą o tej porze nie sposób natknąć się w parku na kogokolwiek, a co dopiero z dala od utartych ścieżek. Beż oświetlenia łatwo można się było zgubić.
Mężczyzna rozglądał się gwałtownie na boki. Wypatrywał w ciemności kogoś, kto powinien tu być. Byli umówieni.
- Tutaj.
Mężczyzna podskoczył na dźwięk obcego głosu, ale szybko się uspokoił, wreszcie dostrzegając po swojej prawie stronie, opartego o drzewo chłopaka.
- Och, nareszcie cię znalazłem.
- Czekam już kilkanaście minut.
Mężczyzna podszedł bliżej. Słabe światło księżyca i gwiazd prześwitywało przez gałęzie drzew, lecz wystarczyło go, żeby zobaczyć, że jego rozmówca był jeszcze nastolatkiem, a jego włosy były tak długie i tak nierówno przycięte w różnych miejscach, że grzywka przysłaniała mu pół twarzy.
- Do rzeczy! – warknął mężczyzna. Bardzo mu się śpieszyło – Dawaj towar.
Victor wyjął rękę zza pleców i ukazał mały pakunek. Bez wahania podał go mężczyźnie. Ten wyszarpnął mu ją z ręki i prędko rozwinął pakunek. Pod palcami poczuł kształt pistoletu.
- Pojemność magazynku?
- Taka jaką uzgadnialiśmy – rzekł Victor spokojnie – Model, pojemność, wszystko się zgadza.
- Doskonale… - westchnął, ponownie zawijając broń w opakowanie.
- Dlaczego musiałeś kupić pistolet od nielegalnego handlarza? – zapytał Victor tonem, który równie dobrze mógł być użyty przy rozmowie o pogodzie.
- A po kiego chuja ci to wiedzieć? – odparł agresywnie, ale sprzedawca się nie przejął.
- Tak sobie… Nie obchodzi mnie to dopóty, dopóki będziesz tego używał do rozsiewania chaosu.
Mężczyzna już go nie słuchał, robił krok do tyłu.
- Nie zapłaciłeś mi – powiedział Victor, widząc, że ten chce zwiać.
- Trzeba było mówić zanim dałeś mi pistolet! – warknął, dalej się cofając – Teraz to ja mam i broń i kasę, więc możesz mi nagwizdać, świrze.
- Ach… - westchnął przeciągle nastolatek, nagle jakby będąc w lepszym humorze – To jesteś jednym z tych. No mówi się trudno. Ja i moja rodzina robimy interesy tylko z gentelmanami.
Mężczyzna, będąc już w sporej odległości od handlarza, poczuł nagle coś wbijającego się w tył jego głowy, ale…nie zdążył zareagować. Ostatnie co usłyszał to cichy śmiech Victora.
Rozległ się strzał. Nie był za głośny, dzięki tłumikowi. Cichutkie echo rozniosło się po okolicy, nie kojarzyło się jednak z wystrzałem. Mężczyzna padł martwy na ziemię, pakunek wypadł mu z ręki. Victor patrzył na to bez mrugnięcia okiem.
- Jeszcze raz pytam…serio to ja jestem wam do tego potrzebny? – rzucił to pytanie niby w powietrze, a jednak ktoś odpowiedział.
- Z całej reszty tylko ty się nadajesz. Dziewczyny nie mogą, bo nikt ich nie weźmie na serio.
- A Alexa…jeszcze bardziej nie wezmą. Tylko ty możesz robić za pośrednika.
Z ciemności wyłonili się Damien i Al. Tym który oddał zabójczy strzał był Al. Jego brat stał za daleko, z zupełnie innej strony, a ich ofiara cofała się praktycznie w jego kierunku, więc miał najlepszą pozycję.
- Dobra, nieważne…upierdliwe to…
Al zaczął przeszukiwać trupa (oczywiście w rękawiczkach), aby znaleźć pieniądze, co zakończyło się sukcesem. Damien natomiast podniósł z ziemi pakunek z ich bronią.
- Żeby wam to nie zaszkodziło – rzucił niby to od niechcenia Victor – Wasz biznes nie przetrwa, jeśli rozejdzie się wieść, że zamiast sprzedawać te pistoleciki i fałszywe papiery, sprzątacie swoich klientów.
- Sprzątamy tych, którzy nie trzymają się naszych zasad – powiedział Damien, a jego głos i wzrok były niczym lód, bez uczuć – Musimy zasiać strach i wysłać wiadomość, że z nami się nie zadziera. Grasz fair, to my też będziemy.
Nie zamienili już więcej słów. Cała trójka, po zatarciu śladów, opuściła to pustkowie. Chociaż Al odwrócił się jeszcze na sekundkę do tyłu, by nacieszyć oczy widokiem ciała w kałuży krwi (w nocy wyglądała jak wielka czarna plama). Szli jak najciszej, omijając ścieżki. Nie chcieli by ich ktoś widział.
Na parkingu stało kilka aut. Bez wahania podeszli do jednego i wsiedli, Damien na przednie, a Victor z Alem na tylne. Za kierownicą siedziała Lynn. Wolała zostać w środku, bo jej ubiór przyciągał niepotrzebny wzrok.
- Jak poszło? – spytała, lecz szybko dostrzegła pakunek w dłoniach chłopaka. Nie wydawała się zła, a bardziej zmartwiona – Nic na was nie ma? – nie miała złudzeń co się stało z klientem, z którym trójka miała się spotkać. Wydawała się gotowa do działań, jakby w razie przeczącej odpowiedzi zamierzała sama zwieźć gliny.
- Nie powiążą nas z tym, spokojnie – rzekł obojętnie Damien – Facet nie znał naszych prawdziwych danych, zatarliśmy ślady, oficjalnie nie mamy z tym nic wspólnego. Nikt nas nie widział po drodze. Jesteśmy ostrożni z tą robotą, spokojnie kochanie. Zrobiliśmy wszystko jak kazałaś.
- Obyś się nie mylił. Nie chcę mieć narzeczonego w pudle, bo mnie nie posłuchał!
- Hej, a my to co? – krzyknęli z udawanym oburzeniem Victor i Al.
- Was też nie chcę, głuptasy – odpaliła silnik i ruszyła w stronę wyjazdu – Alex i Irene są w domu, żeby dać nam alibi. Ciała nie powinni znaleźć do jutra…Będzie dobrze.
W tym biznesie, to owszem Damien i Al zdobywali klientów i materiały do sprzedaży, czyli broń i fałszywe dokumenty, a Victor pokazywał się jako pośrednik, ale to Lynn układała cały plan działania. Decydowała czy przyjąć klienta, gdzie dokonać transakcji i kiedy, a także co zrobić w razie problemów. Wydawała wszelkie instrukcje całej grupie.
Lider zawsze był na miejscu, aby w razie czego ratować sytuację i trzymać rękę na pulsie. Jak na razie szło jej…genialnie.
Nie mogła jednak przewidzieć, że następnego dnia policja w kraju będzie miała inne rzeczy na głowie niż zajmowanie się zwykłym zabójstwem. Byli bezpieczniejsi niż sądziła.

***

Clarice, po opuszczeniu domu Catherine Martin, nadal czuła się w gotowości do działania. Konfrontacja z Krendlerem tylko ją rozbudziła. Nie miała już wiele czasu, aby coś zrobić w sprawie Billa, a jedynie to „powinno” zajmować jej głowę. Postanowiła więc…zaryzykować.
Wsiadła w samolot do Memphis i dotarła na miejsce pod wieczór. Jej legitymacja służbowa wciąż miała kilka dni ważności, mogła jej używać. Crowford dalej jej nie odebrał, tak samo jak broni. Miała więc szansę, żeby wpuścili ją znów do Lectera. Pilnowała go policja, a oni nie mieli pojęcia, że została odsunięta od śledztwa. Mogli ją wpuścić, pod warunkiem, że nie natknie się na Chiltona. On był jedynym ryzykiem.
Szło całkiem gładko. W budynku, w którym go trzymano przebywało chyba z kilka komisariatów, tak dużo było tu mundurowych. Clarice się to nie spodobało. Jak on miał stąd uciec, skoro pilnowało go tak dużo uzbrojonych ludzi?
Udało się jej bez większych przeszkód, odznaka zrobiła swoje. Wpuszczono ją. Kiedy weszła do sali, zobaczyła ustawioną po środku celę. Była zdecydowanie większa niż stara cela. Już z odległości mogła usłyszeć muzykę, która tam grała. Dr Lecter musiał sporo wynegocjować.
- Zna Pani zasady? – spytał ją jeden z dwóch policjantów, którzy pilnowali go osobiście.
- Tak. Przesłuchiwałam go już.
Weszła w głąb, w stronę celi. Dwoma glinami się nie przejmowała. Przebywali zdecydowanie zbyt daleko, żeby usłyszeć ich wymianę zdań. Póki więc się nie zbliżą, lub jeśli nie nadejdzie Chilton, byli bezpieczni.
Czuła się dziwnie, gdy podeszła do barierek ustawionych tak, aby nie zbliżyć się zbytnio do krat. Przyzwyczaiła się do szklanych ścian, które ją od niego oddzielały, tym razem były tylko kraty.
W celi rzeczywiście był magnetofon, z którego leciała muzyka fortepianowa. Na stoliku leżało również kilka książek oraz akta sprawy. A przy stole…siedział on.
Przystanęła z jego strony. Był odwrócony do niej plecami na krześle, ale wiedziała, że ją wyczuł już, gdy wkroczyła do pomieszczenia.
- Witaj Clarice. Spodziewałem się ciebie. Przyszłaś tu sama, czy z nakazu Jacka?
- Sama.
Doktor odwrócił się w końcu i mogła zobaczyć wymalowane na jego twarzy zadowolenie.
- Bardzo dobrze…
Wstał, odłożył książkę i wyłączył magnetofon. Następnie jak najbliżej podszedł do krat, w jej kierunku.
- Ostatnia nasza rozmowa była niecodzienna. Wybacz.
- Nie szkodzi, to było ciekawe wyzwanie – zerknęła na bok, upewniając się, że tamta dwójka nie interesuje się ich rozmową.
- Tak… - specjalnie przeciągnął to krótkie słowo, przykuwając jej uwagę. Widząc świecące czerwone punkciki, poczuła znajome uczucie mrowienia na skórze głowy – Powiedz…dlaczego przyszłaś, skoro mówiłem ci, że wykonałaś zadanie i teraz moja kolej?
- Pomyślałam, że…właściwie to wiem, że gdybym chciała za wszelką cenę odnaleźć Catherine, spróbowałabym znów porozmawiać z Panem.
- A czemuż to? – wyraźnie znał odpowiedź. Starling starała się zrozumieć do czego on zmierza.
- Bo… - zawahała się. Poczuła się niepewnie, jak za dawnych lat, gdy musiał wyciągać z niej ukrytą prawdę siłą - …Bo nie powiedział pan prawdy. Billy Rubin to nie jest nazwisko mordercy.
- Skąd to przypuszczenie?
- Uważam, że skłamał Pan w dwóch sprawach. W sprawie imienia oraz w sprawie ponoć „jednego szczegółu”, który Pan o nim zapamiętał. Pan wie o nim wszystko, ale niby pamięta tylko to, że chorował na wąglik afrykański. W biurze aż zaczęli skakać, gdy dowiedzieli się, że to choroba szlifierzy noży. Gładko to przełknęli, tak bardzo się podekscytowali. Rzucił im Pan to niczym kawał mięsa wygłodniałym psom.
- Jak zwykle wspaniale, najdroższa. Masz rację. Zarówno choroba jak i imię to zwykła blaga. Głupcy, skomlą u mnie o garść nieprawdziwych informacji, gdy tak naprawdę wszystko co potrzeba, aby schwytać Billa znajduje się w aktach sprawy.
Czekała na to, czy powie coś więcej, ale się nie odzywał. Niezrozumienie w niej rosło, a więc i frustracja.
- Chcesz o coś zapytać, prawda? – za jego uśmieszkiem i wzrokiem kryło się wyraźne droczenie. Bawił się z nią, niczym za dawnych lat. Nie rozumiała, czemu do tego wracają, przecież…już tak długo traktował ją na równi z nim…co się stało?
- Dlaczego Pan tak… - mówiła z wyraźną urazą i rozczarowaniem w głosie, lecz on jej przerwał.
- Ponieważ to ty się cofasz, Clarice – zniknął uśmiech, a zastąpiła go powaga – Ponownie zatajasz przede mną swoje myśli, choć wiesz, że to bezcelowe. Nie ukrywaj się przede mną!
- Nie ukrywam, ja…
- Kłamiesz. Wiesz, ze to wyczuwam. Powiedz mi!
Drgnęła, nagle pozbawiona całej pewności siebie.
- Ja… - jak przed laty, jego wzrok przeszywał ją niczym nóż. Próbowała odeprzeć tą niemoc i niepewność – Ja…Znaczy Pan nigdy mi nie powiedział prawdziwego nazwiska Billa…Myślałam, dlaczego przede mną też Pan to ukrywa i …
- O tym myślałaś przed chwilą – poprawił ją, z nutką nagany – Ja pytam o to, czego tak się boisz. Wyczuwam twój strach… - syknął, a ona ponownie drgnęła, z innego jednak powodu.
Wzięła głębszy wdech. Nic, nigdy nie potrafiła przed nim ukryć, nawet tego czego się wstydziła.
- Boję się, że…sny powrócą.
- Mniej więcej prawda. Od tego możemy zacząć i przejść do prawdziwej kwestii – doktor sam zerknął teraz w kierunku swoich strażników, lecz wszystko było w porządku – Sprawa Catherine Martin przypomniała ci kim kiedyś byłaś i kim chciałaś być. Przypomniała ci twoje koszmary o zabijanych, niewinnych owieczkach. Podoba ci się polowanie, w którym uczestniczysz i nie chcesz, żeby mała Catherine zginęła, ale…boisz się, że gdy już ją uratujesz, spodoba ci się to tak bardzo, że twoje sny powrócą. Że wrócisz do punktu wyjścia i znów wkroczysz na drogę ratowania innych. I że…przestaniesz mnie kochać.
- Nie chcę do tego wracać! – wyznała, ledwo hamując swój głos – Nie chcę znów być taka jak dawniej. Wtedy byłam nieszczęśliwa, nie chcę tego! Co jeśli…one znów zaczną krzyczeć i ja…
- Strach jest czymś z czym najlepiej się zmierzyć. Nie doceniasz siebie. Lęk przed tym, że zbudzisz się ze swego snu, do którego cię ułożyłem, nic nie znaczy. Musisz się zmierzyć z tym, kim jesteś.
- Nie rozumiem – jęknęła, desperacko.
- Połówka łuku nie może stać, zaraz się zawali. Jeśli zechcesz, możesz go dokończyć. Wystarczy jedynie odrobina prostoty. A gdy w końcu stanie, wszystko pojmiesz. Nie ma powrotu do twojego dawnego życia. Zniszczę wszystkie drogi twojej ucieczki, Clarice. Chyba nie zapomniałaś, że powiedziałem ci, iż nigdy nie pozwolę ci odejść? Sen, który śnisz jest głębszy niż sądzisz, z niego nie da się wybudzić. Dokończ łuk i zobacz kim jesteś. Wówczas będziesz pewna, że żadna owieczka już nigdy nie zawoła cię na pomoc.
- Mam…dokończyć łuk? – ich kontakt wzrokowy wyniósł ją na poziom transu. Nie istniała już ta sala, ta cela, te kraty, czy dwójka policjantów. Istniały jedynie jego oczy i słowa.
- Nie ma już dla nas powrotu do dawnego życia – zaczął powoli okrążać celę, a ona bezwiednie podążała za nim – Nie jesteś już małą, zbuntowaną nastolatką, która nienawidziła swojego sierocińca. Mój gabinet nie istnieje i nie możesz się już w nim chować. Mój, nasz dom także zniknął. Nic nie zostało. Gdy dokończysz łuk, będzie on bramą do nowego życia. Nadszedł czas, aby zamknąć stare drzwi i otworzyć nowe. Nowe życie i nowy początek.
- Nowy początek…
Dr Lecter nie zdążył odpowiedzieć. Jego oczy wreszcie oderwały się od niej, przerywając tę hipnotyczną sensację. Spojrzał gdzieś za nią i jego twarz szybko przeszła przemianę. Wrócił do swojej ignorującej wszystko postawy.
Clarice usłyszała za sobą kroki, jeszcze zanim się odwróciła.
- Dr Chilton. Państwo się znają – jego metaliczny głos, przed chwilą poważny, elegancki i charyzmatyczny, teraz był odprężony i drwiący.
Starling odwróciła się i zobaczyła Chiltona z dwoma nowymi mundurowymi za plecami. Strażnicy dołączyli, więc miał już czwórkę za ochroniarzy. Bez pardonu, doktor Chilton podszedł do niej i ujął za łokieć. Próbowała się odsunąć, ale drogę zagrodzili jej funkcjonariusze.
- Do windy z nią – zakomenderował Chilton, aż czerwony na twarzy z wściekłości.
- Mamy rozkaz Panią stąd wyprowadzić – powiedział jeden z policjantów, też robiąc ruch, aby ją stąd usunąć.
- Wiedziałaś, że doktor Chilton nie ma wykształcenia medycznego, Clarice? – zapytał dr Lecter – Postaraj się o tym pamiętać w przyszłości.
- Sama pójdę, więc proszę mnie puścić! – Clarice wyszarpnęła się z obu chwytów. Lecz zrobiła to z taką siłą, że uderzyła o barierki.
- Ostrożnie, Clarice. Oszczędzaj siły.
Kobieta spojrzała z powrotem na celę, z powodu jego tonu głosu i zobaczyła jak Hannibal podaje jej przez kraty teczkę z aktami sprawy.
- Moja rada, zmierz się ze strachem i dokończ łuk. Weź te akta. Mnie już nie będą potrzebne.
Starling wychyliła się za barierkę, o którą się opierała i chwyciła teczkę. I wtenczas…
…czas niewiarygodnie zwolnił.
Jej palec wskazujący dotknął palca Lectera. Ten malutki dotyk przeszył ich ciała prądem, który kiedyś tak dobrze znali. W jego piwnych oczach coś się załamało. Przestali cokolwiek udawać.
- Dziękuję, Clarice.
- Dziękuję, doktorze.
Nie zamierzano czekać, aż się od siebie oderwą. Strażnicy ponownie chwycili ją za łokcie i siłą oderwali od barierki. Clarice mogła bezsilnie patrzeć, jak odciągają ją od celi. Jak sylwetka Lectera powoli maleje. Znów nie mogła nic zrobić, żeby jej od niego nie zabierali.
Dr Lecter również był bezsilny. Patrzył jak odciągają jego małą dziewczynkę od niego i wywlekają, niczym przestępcę, poza budynek. Jej załamany wzrok nie chciał odejść z jego umysłu. Dotknął krat, kiedy zabrano ją za drzwi i nie mógł już jej widzieć. Palce zacisnęły się mocno na metalowym pręcie.
Przysiągł sobie wówczas, że dzisiejszego dnia był ostatni raz, gdy zabierają siłą od niego, jego małą Starling. Nigdy więcej nie będzie patrzył jak ją od niego odciągają.
Z tą myślą, czerwień w jego oczach zaiskrzyła, a język w ustach automatycznie przejechał po miejscu…gdzie miał schowany swój klucz.
Tymczasem Clarice została „uprzejmie” odprowadzona do drzwi z nakazem natychmiastowego powrotu do Quantico. Kiedy zamknięto za nią drzwi i poczuła chłodne powietrze na twarzy, wróciła jej jasność myślenia. Szybko oddaliła się stamtąd.
Idąc na lotnisko, Starling nie mogła wyrzucić z pamięci wzroku Lectera i ich krótkiego dotyku. Miała bardzo silne wrażenie, że już kiedyś coś takiego się wydarzyło, że już kiedyś widziała podobne załamanie i brak udawania…
Nie potrzebowała dużo czasu, aby ją olśniło. Dokładnie ten sam gest wykonali w dniu, w którym się poznali. Gdy podawał jej upuszczone książki, ich palce dotknęły się w identyczny sposób. Tamtego dnia widziała podobne załamanie w oczach…przed  chwilą wydarzyło się prawie dokładnie to samo co ponad osiem lat temu, kiedy się zobaczyli po raz pierwszy!
Przystanęła gwałtownie w miejscu.  Uniosła dłoń, aby przyjrzeć się swojemu palcu, który wciąż dziwnie mrowił przez wspomnienie dotyku.
Ponad osiem lat temu, od tego gestu wszystko się zaczęło. To był ich początek. A dziś dr Lecter dotknął i spojrzał na nią dokładnie w ten sam sposób co w tamtej, ciemnej alejce. Zrobił to celowo. Czy to mogło oznaczać…
- Nowy początek?
Czyżby to miało być…dziś?

***

Clarice znalazła się w akademii późnym wieczorem. Czas szybko jej przeszedł koło nosa, gdy była zatopiona we wspomnieniach jego słów. Gdy weszła do pokoju i rzuciła akta sprawy na łóżko, wyglądała jakby jej głowa była w chmurach, lecz tak naprawdę głęboko myślała. Tak mocno, że nie zauważyła braku Ardelii.
Zamierzała właśnie pójść się umyć, gdy nagle drzwi pokoju otworzyły gwałtownie i z hukiem. Mapp wpadła do pokoju jak burza.
- Ardelia, co się… - Clarice nie dokończyła, wstrząśniętą jej miną. Jeszcze nigdy nie widziała swojej przyjaciółki przestraszonej.
- Był telefon – wydyszała ciężko. Musiała tu biec sprintem – Lecter uciekł!
Świat stanął w miejscu. Starling była…w czystym szoku. Już uciekł?! Tak szybko?
- Jak? – jęknęła cicho, chciała to pojąć.
Ardelia opowiedziała wszystko co jej powiedziano przez telefon. Podobno, zaraz po tym jak wyszła, doktorowi przyniesiono obiad. Przykuto go do kraty, aby móc wnieść mu tacę z jedzeniem. Pilnowało go jedynie dwóch strażników. Jakimś cudem Lecter otworzył jednak kajdanki. Nie znano dokładnego przebiegu wypadków, ale pierwszy policjant został znaleziony sam przykuty do kraty i pobity pałką na śmierć.
Jeśli zaś chodzi o drugiego…Lecter go zabił, zamienił się z nim ubraniami, a następnie … wyciął twarz scyzorykiem. Okaleczone zwłoki wrzucił do szybu windy, a sam położył się na podłodze, nałożył wyciętą twarz (czy raczej kawał mięsa, który z niej został) strażnika na swoją i wszczął alarm strzałem z broni. Gdy przybyli na miejsce, pomylono Lectera z policjantem. Wyczuli puls, więc wezwali do rannego karetkę. Praktycznie wywieziono Lectera z budynku na noszach. Gdy znaleziono drugie zwłoki już było za późno. Karetka zniknęła, właśnie jej szukano.
- Crowford chce cię widzieć – rzekła na koniec. Ciekawe, że Jack przebywał do tej godziny w pracy. Może tu wrócił, usłyszawszy co się stało.
- Możesz mu powiedzieć, że zaraz przyjdę? – powiedziała, siadając na łóżku – Potrzebuję chwili czasu.
- Jasne, powiem mu – zanim zamknęła drzwi, powiedziała – Nie martw się. Dopadną go. A jak nie, to ja nie pozwolę, żeby coś ci zrobił – potem zniknęła za drzwiami.
Clarice w ogóle jej nie słuchała. Jej umysł skupiał się na zupełnie innych sprawach. Wstała i podbiegła do okna, aby ujrzeć nocne niebo.
- Zrobiłeś to – szepnęła w ciemność, uśmiechając się szeroko – Jesteś…niesamowity! – westchnęła.
Dr Lecter był tam…wolny, pod tym samym niebem, gdzieś tam. Ostatni raz była taka szczęśliwa, gdy dowiedziała się, że może go zobaczyć po latach rozłąki. Jednakże fala szczęścia nie działała już tak obezwładniająco. Bardziej jak łagodna, ciepła fala. Pewnie dlatego iż się tego spodziewała.
Udało im się! Udało…Był wolny…Takie szczęście… kolejna zabójcza jego dawka. Mogłaby zacząć krzyczeć i cieszyć się w głos, ale…nie mogła. Lecz tylko na razie.
Gdy to do niej dotarło, Clarice odwróciła się i spojrzała na swoje łóżko, na ułożone tam akta sprawy Buffalo Billa. Wiele myślała przez ostatnie godziny, a wiadomość o sukcesie ich działań sprawiły, że poczuła się niezwyciężona. Wygrana była słodka, a nagroda przyjdzie gdy znów będą razem, lecz najpierw…
Zamierzała znaleźć Buffalo Billa i uratować Catherine. A te akta miały jej wskazać drogę, jak sam rzekł doktor. Wystarczy odrobina prostoty…
Przez cały lot zastanawiała się o co doktorowi chodziło z określeniem „dokończyć łuk”. I pojęła prawdę. Lecter nie podał jej nazwiska Billa, bo chciał aby ona go sama znalazła. Lecz nie po to, żeby go aresztować. Miał dla niej inny plan.
Clarice wyjęła spod marynarki swoją broń i przyjrzała się jej. W jej oczach bardzo słabo zaświeciły czerwone punkciki.
Aby dokończyć łuk, musiała znaleźć i zabić Buffalo Billa.
Aby zamknąć za sobą wszystkie drzwi, na zawsze porzucić dawną siebie, uwolnić się od owiec, od lęku i pogodzić się z tym, kim była…Clarice miała popełnić swoje pierwsze morderstwo. To był plan Lectera…od chwili, gdy się u niego zjawiła…

***

- Jak poszło? – na progu powitał ich głos Alexa.
- Transakcji nie było – rzekła Lynn po wejściu do domu – Za to zostawiliśmy trupa.
Za nią weszli Al, Damien i Victor. Zamknęli za sobą drzwi. Alex stał żeby ich powitać, a Irene ignorancko siedziała na sofie i czytała przy lampce.
- Znalezienie ciała może się opóźnić – powiedziała jednak znad powieści – Cały kraj, a zwłaszcza nasze rejony żyją teraz tylko jedną sprawą.
- Dla nas tym lepiej – rzekł Al, podchodząc do niej i opadając na sofę.
- Sprawdźcie w wiadomościach, czy go znaleźli – rozkazała Lynn – Tak na wszelki wypadek. Ja muszę coś zjeść. Alex pomożesz?
- Już idę – posłusznie poszedł za nią, ale zanim zdążyli chociażby dojść do kuchni, usłyszeli głośne…
- O kurwa mać!
Może nie byłoby to tak niepokojące, gdyby nie to, że przekleństwo wypowiedziała Irene, która jak wiadomo, jest nieczuła na wszystko. W głowie Lynn rozbrzmiał alarm i biegiem wróciła do salonu.
- Co się stało?! Jak bardzo jest źle?!
Przestała jednak krzyczeć, gdy spostrzegła co wyświetla się na ekranie telewizora. Alex, który biegł za nią również skamienił, gdy to zobaczył. Cała szóstka gapiła się w ekran niczym idioci.
Głos dziennikarki jasno informował, że dr Hannibal „Kanibal” Lecter zbiegł z więzienia w Memphis. Były to wiadomości z ostatniej chwili. Na ekranie wyświetlał się oświetlony budynek, z którego Lecter zbiegł, przy okazji zabijając dwójkę strażników. Nie znano losów sanitariuszy, którzy go wywieźli w karetce, niechcący. Rozpoczęto poszukiwania na szeroką skalę…
- Wy też widzicie to co ja? – wycedził zdumiony Damien. Reszta jedynie pokiwała głowami.
Trwali w osłupieniu jeszcze z jakieś 10 sekund, a potem…wybuchła wrzawa!
Nie zwracając uwagi na to, że była noc, zaczęli krzyczeć z radości. Nawet Irene promieniała. Wskakiwali sobie po kolei w ramiona, dziewczyny skakały w miejscu, a chłopaki dziarsko klepali się plecach. Po wymianie kolejek, skończyli w ramionach swoich drugich połówek, aby się pocałować.
- Trzeba to uczcić! – wykrzyknął Al jako pierwszy.
- Podtrzymuję! – wykrzyknął jego brat – Lepszej okazji nie będzie.
- Nie wierzę – westchnęła Lynn, z rozanielonym uśmiechem na ustach – Doktorek jest wolny.
- A wydaje się jakbyśmy zaledwie wczoraj czytali w gazecie, że go aresztowali, pamiętacie? – powiedział Victor.
- Pamiętam – rzekł Alex, wtulony w ramię – Dziewczyny strasznie płakały.
- Ty też ryczałeś bekso! – odparowała Irene, choć w ogóle nie była zła. Zbyt wiele dobrych emocji nie pozwalało jej się pogniewać.
- Tak…wiedziałam, że sobie poradzi – szepnęła Lynn i jeszcze raz zerknęła na ekran telewizora. Oczy świeciły jej ze szczęścia. Ich bohater był wolny…
I właśnie tak, gdy cały świat drżał z przerażenia, że Hannibal „Kanibal” uciekł z więzienia, kilka, dosłownie kilka osób potrafiło krzyczeć z tego powodu z radości.

***

Clarice analizowała akta kilka godzin, aż w końcu na coś wpadła.
Następnego dnia nie interesowała się ani zajęciami, ani zbliżającymi się egzaminami, ani nawet tym co robiła teraz policja. Cokolwiek robiono w sprawie Billa, wiedziała, że się mylą i go nie znajdą. Jedyne co, to zainteresowała się ucieczką doktora. Miała małe obawy, że go dogonili, ale na szczęście wciąż był na wolności. Za to znaleziono zaginioną karetkę, z dwoma martwymi sanitariuszami. Karetka została porzucona na podziemnym parkingu lotniska. Clarice zastanawiała się, czy śledczy byli tak głupi, że podejrzewali iż on od razu gdzieś odleciał. To było jasne, że zrobił to dla zmyłki, przynajmniej dla niej.
Z samego rana wsiadła do swojego Mustanga i pojechała do Belvedere, w stanie Ohio. Rodzinnego miasta pierwszej ofiary mordercy, jedynej, której ciało zostało obciążone zanim wrzucono je do wody, co oznaczało, że… na swój sposób się wyróżniała. To od niej zaczął zabijać. Dlaczego jej ciało chciał ukryć, a inne nie? Miała jedną logiczną odpowiedź…ponieważ ona mogła do niego doprowadzić. Dlatego tam teraz jechała.
Legitymacja FBI naprawdę działa cuda, rodzina dziewczyny wpuściła ją bez wahania. Dobrze, że nie zauważyli, że była ważna jeszcze jedynie przez 2 dni. Clarice wypytała ich o wszystkich przyjaciół i znajomych córki. Obejrzała jej pokój, ale nie było tam wiele.
Jak w łańcuchu, została odesłana do najbliższej przyjaciółki ofiary. Ona mogła wiedzieć więcej o jej mężczyznach. Dziewczyna prędzej zwierzy się z problemów sercowych przyjaciółce niż rodzicom. Znów nie było tego wiele, ale pod koniec rozmowy dowiedziała się czegoś ciekawego. Niby to była zwykła informacja…ale sprawiła ona, że umysł Starling dostał zastrzyku energii, jakby coś jej podpowiadało, że to było ważne.
Zamordowana dziewczyna wraz z przyjaciółką pracowały kiedyś w sklepie z odzieżą…Odzieżą?
Niczym pokaz slajdów, przed oczami pojawiły jej się obrazy. Słowa Lectera podczas ich udawanej rozmowy, że Billy chce zrobić z Catherine kamizelkę…zrzucanie skóry symbolizujące przemianę niczym motyl…oskalpowana skóra ofiary…wycięte na kształt klinów w ubraniach…kliny na sukienkach pierwszej ofiary, które dziś widziała w jej szafie…
Billy potrafi szyć to jasne, ale co jeśli robił to zawodowo? Dziewczyna pracowała w sklepie z ubraniami, a gdyby on był krawcem mogliby się spotkać w pracy…Mogła ich zatrudniać jedna, ta sama osoba.
- Kto was zatrudnił? – wypaliła pytanie od razu po tym jak połączyła fakty.
Byłą szefową dziewczyn była zmarła już Pani Lippman. Nie zniechęciło to Starling. Ci co przejęli jej dom wciąż mogli mieć jakieś dokumenty o jej kadrze pracowniczej. Warto było spróbować, więc spytała o adres jej domu. Na grzebanie w sprawach prawnych nie było czasu, zostało tylko sprawdzić osobiście.
I tak właśnie się przed nim znalazła, znów ją do kogoś odesłano. Domek z zewnątrz wydawał się zaniedbany. Naszły ją wątpliwości, czy w ogóle ktoś ten domek odziedziczył. Musiała jednak się upewnić. Zadzwoniła do drzwi. Nikt nie nadchodził. Nie ustępowała i dzwoniła dalej. Nie zamierzała przestać przez co najmniej 5 minut. I się opłaciło…
- Słucham.
Otworzył mężczyzna. Wyraźnie zirytowany. Clarice pokazała swoją legitymację.
- Szukam rodziny Pani Lippman. Mieszkała tu zanim zmarła, prawda?
- Nie ma tu nikogo z jej rodziny. A ona od dawna nie żyje.
- Może zostały po niej jakieś dokumenty jej firmy? Księgi handlowe lub sprawozdania?
- Wydaje mi się, że nie. Ale mogę sprawdzić. Proszę wejść.
Clarice podążyła za właścicielem domu. Wnętrze było równie nieschludne jak na zewnątrz. W dodatku panował półmrok, bo wszystkie okna były zasłonięte.
Zaprowadził ją do pokoju, który chyba robił za kuchnię. Chyba, ponieważ pod oknem stało sporo pudeł z różnymi papierami i drobiazgami. Mężczyzna zaczął przeglądać te, które stały na stole.
- Czego agentka FBI poszukuje tutaj?
- Badam sprawę zabójstw młodych kobiet.
- Ach, faktycznie słyszałem. Straszna sprawa, okropność. Czy policja ma już jaką teorię?
Clarice nie odpowiedziała. Coś oderwało jej wzrok od tego mężczyzny. A był to wlatujący do pokoju, z drugiego przejścia na końcu pomieszczenia, motyl. Bez strachu podleciał i usiadł na blacie, niedaleko ręki Starling. Łatwo można było dostrzec trupią główkę na jego skrzydłach.
Ponownie ujrzała wspomnienie. Siebie wyjmującą z gardła topielca kokon owada. Motyla, który później okazał się tym samym gatunkiem, który miała teraz przed oczami.
Wówczas znów skupiła się na właścicielu mieszkania. Patrzył na nią. Stało się między nimi dokładnie to samo, co przed laty Lecterowi i Grahamowi. Nastąpiła wymiana spojrzeń i już oboje wiedzieli, że to drugie wie.
Znalazła Buffalo Billa…Stał przed nią.
- Jak się Pan nazywa?
Nie zareagowała jak przewidywał. Nie zobaczył żadnych oznak zdenerwowania, czy lęku. Ale widział zrozumienie…i nic poza tym. Wpuścił ją jedynie by się upewnić, czy policja nie trafiła na jego trop, a tak to teraz musiał ją zabić. Więc równie dobrze mógł podać prawdziwe imię.
- Jame Gumb – odparł, darując sobie przeglądanie pudeł na stole.
- To prawdziwe imię? – nadal zero gwałtownych emocji.
- Tak.
- Catherine jeszcze żyje?
Pytanie bez ogródek jeszcze bardziej go zdziwiło.
- Tak. Chce Pani zobaczyć?
Jeśli zaprowadzi tę wariatkę do piwnicy, z łatwością ją zabije. Tam było jego królestwo. Była jednak za chuda, żeby jej skóra była dla niego dobrym materiałem. Szkoda.
- Tak, ale sama ją znajdę.
Błyskawiczny ruch. Wyjęła pistolet z kabury pod kurtką. Gumb przez ułamek sekundy wciąż miał nadzieję. Przecież gliniarze nie mogą strzelać tak od razu. Najpierw muszą postraszyć, ręce do góry i tak dalej. Wciąż mógł się wymknąć. Tyle, że…ona wcale nie zamierzała go aresztować.
Dobyła broń i od razu po szybkim wymierzeniu, strzeliła mu w nogę. Jame upadł na podłogę. Odruchowo złapał się za udo, z którego wylewała się gorąca ciesz. Ciekła mu po palcach. Bolało jak skurwysyn.
Nie krzyknął jednak, a tylko ciężko dyszał. Usłyszał kroki i zobaczył, że kobieta stanęła nad nim i znów do niego mierzy. To nie mogło się dziać! Co z jego materiałem? Co z jego przemianą?
- Kurwa – warknął przez zaciśnięte zęby – Czemu strzeliłaś? Nic ci jeszcze nie zrobiłem!
- Jeszcze? – wreszcie coś pojawiło się na jej twarzy, a mianowicie cień uśmiechu – Widzę, że coś dla mnie planowałeś. Wybacz, nie mam ochoty poznać twojej oferty. Nie przyszłam cię aresztować, Jame.
- Jak to? – nadal ciężko dyszał. Był wściekły i zrozpaczony, lecz przede wszystkim zszokowany.
- To nie FBI mnie tu przysłało, a dr Lecter.
Oczy mu się wytrzeszczyły. Pamiętał to nazwisko…z przeszłości. Jak teraz tak o tym myślał, to ta baba i tamten psychiatra byli podobni. Ani on, ani ona nie reagowali na niego w sposób przewidywalny. Nie bali się, żadne z nich. Jej spojrzenie było takie samo jak u tamtego gościa, czyli wyrażające czysty spokój.
- Widzę, że go pamiętasz.
- Ale…ale on…
- Niech zgadnę. Dawał ci rady? – pokiwał głową – Dałeś się nabrać. Jemu nie zależało na tym, żeby ci pomóc. Po prostu uważał, że byłoby interesująco, gdybyś został tym kim jesteś i namieszał w policji. On wierzy w chaos. Z tego powodu pozwolił ci iść w świat. Jednakże zamiast „interesujący” stałeś się mu „przydatny”. W więcej niż jeden sposób.
Uniosła pistolet wyżej. Widział gdzie celowała, w jego klatkę piersiową.
- Czekaj! – nie rozumiał, że strach, który czuje, zgotował kiedyś swoim ofiarom. W jego świecie był tylko on.
Nie czekała. Strzeliła trzykrotnie w okolicę serca. Ciało podskoczyło kilka razy, a potem zamarło. Nie ruszał się. Clarice pochyliła się i ręką sprawdziła puls. Nie wyczuła go.
Przeszła obojętnie obok ciała, ale uważając, aby nie wdepnąć w kałużę krwi. Obeszła całe piętro, ale nic nie znalazła, oprócz schodów do piwnicy.
Zeszła na dół. Światła były zapalone. Chodząc po podziemiu, przyszło jej na myśl, że te piwnice są większe niż dom nad nią. Najbliżej znajdowało się pomieszczenie, w którym znalazła maszynę do szycia, lustro i mnóstwo manekinów. Na większości wisiały zwykłe, rzecz jasna damskie, ubrania. Lecz na kilku z nich, ustawionych na środku pokoju, wisiało coś co w zamyśle Jame’a miało być ubraniem tylko dla niego. Ludzka skóra…
- Krawiec od siedmiu boleści!
W stole, na którym stała maszyna, były dwie szuflady. W jednej znalazła kosmetyki, a w drugiej igły i nici. Nie tego szukała. Chciała jakieś ostre narzędzie, które używał do oprawiania swoich ofiar. Pewnie robił to w innym pomieszczeniu. A było ich tu pełno.
Jak poszła dalej, od razu obok natknęła się…na studnie. Gdyby nie było tu światła, to jak nic by do niej wpadła. Zajrzała w dół i zobaczyła ją. Catherine, wychudzona i przestraszona. Był tam z nią w dole pies, chyba pudel.
- Catherine?
- Zabierz mnie stąd! Błagam zabierz mnie stąd! On ma strzelbę! – zaczęła krzyczeć jak nakręcona, gdy ją spostrzegła w górze.
- On nie żyje. Jesteś bezpieczna.
- Gówno prawda! Wyciągnij mnie stąd, proszę! – przez jej wrzaski pies zaczął szczekać i zrobiło się naprawdę irytująco głośno.
- Poszukam czegoś.
- Nie zostawiaj mnie! Ty pieprzona dziwko! Nie zostawiaj mnie tutaj!
Clarice odeszła nie zwracając uwagi na jej wrzaski.
- Zero wdzięczności – mruknęła do siebie.
Następny pokój miał już to czego szukała. Znalazła nóż i nawet więcej. Facet miał niezły ekwipunek. Nie tylko noże, ale i broń, czy takie gadżety jak noktowizor.
Zaniosła nóż na górę. Już przed zejściem do piwnic założyła przygotowane wcześniej rękawiczki, aby nie zostawić odcisków. Na piętrze, wróciła tam gdzie zostawiła ciała i włożyła ostrze w dłoń martwego Gumba. Oficjalna wersja miała być taka, że strzeliła do niego w samoobronie.
Kiedy się odsunęła, żeby ocenić swoje dzieło, nie czuła już żadnego lęku. Patrząc na martwego Jame’a Gumba nie czuła żalu, a bardziej dumę, że jej się udało.
Teraz, gdy zabiła kogoś celowo nic już nie miało być jak dawniej, nie było szans. Powrót był niemożliwy. Nie da się tego cofnąć. Kiedy pociągnęła bez wahania za spust odwróciła się na zawsze plecami od swoich dawnych zasad i moralności. Popełniła zbrodnię, a więc nie musiała się już bać powrotu koszmarów, bo przecież…
- Owieczki nie zwrócą się po pomoc do kogoś takiego jak ja.
Słowa wypowiedziane bez śladu smutku. Uśmiechała się do siebie. Nic już jej nie zagrażało, nie wybudzi się ze swojego snu. Dr Lecter zamknął wszystkie drzwi. Żaden krzyk jej nie wybudzi, już zawsze będzie cisza. Ta myśl ją uszczęśliwiła.
- Wiem kim jestem – uniosła dłoń i przycisnęła do swojego serca – Udało nam się, tato. Jestem wolna na dobre…Nic nam nie grozi.
Poszła w końcu szukać telefonu, aby wezwać pomoc. A później zamierzała poszukać drabiny. Stąd tego nie słyszała, ale była pewna, że na dole Catherine wciąż wrzeszczy.
Gdy wychodziła z pokoju wyobraziła sobie, że przechodzi przez ogromny łuk, który sama zbudowała i który prowadzi ją w stronę nowego życia.

***

Dr Lecter uśmiechał się do siebie. Gazeta w jego rękach bardzo go ukontentowała. Na pierwszej stronie było zdjęcie jego dziewczynki, na tle domu Jame’a Gumba. Uchwycono ją jak wychodzi z niego przy boku Jacka Crowforda. Nie wyglądała na zadowoloną z uwagi jaką przyciągała.
- Więc dokończyłaś łuk – odłożył gazetę na stolik – Bardzo dobrze. Wiedziałem, że to zrobisz. Jesteś już moja całkowicie.
Dr Lecter znajdował się obecnie w apartamencie, w eleganckim hotelu Marcus w St. Louis. Wybrał to miejsce z powodu iż po drugiej stronie ulicy mieściła się klinika znana z tego, że była jedną z najlepszych ośrodków chirurgii twarzy. Dzięki temu nikt w hotelu nie dziwił się gościom chodzącymi z bandażami na twarzy.
Jego twarz była zbyt dobrze znana w mediach. Ryzyko rozpoznania było zbyt dużo, dlatego musiał zmienić wygląd. Obecnie paradował z bandażem na policzkach i nosie. Miał niedługo umówione kilka zabiegów, a kilka drobniejszych zamierzał wykonać sam. Nie miał zamiaru zmienić twarzy radykalnie, ale jednak na tyle by człowiek miał wątpliwości czy ,aby na pewno to on. Planował jeszcze dziś kupić szampon rozjaśniający i lampę kwarcową. Potrzebował jeszcze kilku rzeczy na receptę, aby natychmiast zmienić wygląd, ale dało się to załatwić później. Nigdzie się nie śpieszył.
Miał także na głowie to iż nie przebywał tu na swój rachunek. Gdy zmył z twarzy krew w łazience na lotnisku, na parkingu podziemnym i wyszedł z niej, zauważył jakiegoś faceta przy swoim wozie, który wyjmował walizkę z bagażnika.  Nawet nie zauważył jak cichutko zaszedł go od tyłu… a teraz mężczyzna leżał martwy w tym bagażniku, a doktor przebywał tu na jego koszt. Spędził w jego samochodzie 5 godzin zanim tu dotarł. Musiał niedługo pozbyć się ciała.
Była jednak znacznie ważniejsza sprawa…
Przejechał palcem po zdjęciu Clarice. Musiał ją tu sprowadzić.
Miał jednak kilka malutkich przeszkód na drodze. Najprościej byłoby się z nią skontaktować listem lub telefonicznie i powiedzieć gdzie był, ale to nie wchodziło w grę. Przez to, że odnalazła Buffalo Billa, stała się rozpoznawalna. W dodatku był pewien, że śledczy znajdą pewne nieścisłości i mogą się domyśleć iż zabicie Gumba nie było dokonane w samoobronie, a przez to mogą mieć na nią czujniejsze oko.
Było więc jasne, że zanim Clarice do niego dołączy, ona również musiała nieco zmienić wygląd. Nie tak radykalnie jak on, ale odrobina była konieczna. Ale ona nie mogła tego zrobić sama. Zniknięcie z radarów FBI w taki sposób, by nie zostawić śladów, nie było łatwe samemu. Kamery były teraz wszędzie na ulicach. Łatwo by znaleziono taśmy na których Starling kupuje np. farbę do włosów i już przykrywka na nic. Na pewno znali jej samochód. I jeszcze jak zmienić ten wygląd bez niepotrzebnych świadków? Ona nie mogła włożyć bandaża jak on. Wbrew pozorom to było bardzo trudne zadanie i Clarice nie miała jak wykonać go sama. Było bardzo ryzykownie, wszyscy ją obecnie obserwowali.
Ktoś musiał pomóc Clarice zniknąć z radarów i zmienić jej wygląd. I przydałyby się także dla niej dokumenty…
Na każdy z tych problemów miał jedną odpowiedź. Byli ludzie, którzy mu wysieli przysługę.
Doktor wstał i wyszedł z pokoju. Kierował się do recepcji. Tam zapytał o telefon i książkę telefoniczną. Otrzymawszy ją, zaczął szukać odpowiedniego nazwiska. Co prawda byli wciąż nastolatkami, ale był pewien że zdołali już uciec od innych ludzi i zaszyć się we własnym kącie. I był również pewien, że mieszkają razem, a ich numer będzie zarejestrowany na najważniejszą osobę w grupie.
- Jest – szepnął do siebie, widząc nazwisko – „Verger Lynnet”. Jak przewidywałem. Jeśli ona tam jest, to pozostała piątka także.
Zapamiętał numer i poszedł do aparatu telefonicznego.

***

- O nie! Nie musiałem na to patrzeć!
Damien zasłonił oczy, jak gdyby zobaczył coś strasznego. Choć sam nie przedstawiał porządnego widoku. Włosy, już i tak dziwnie przycięte, sterczały we wszystkie strony. A góra od piżamy miała nierówno zapięte guziki. Wyraźnie przed chwilą wstał i był na kacu.
- Na co patrzeć? Nic nie robimy.
- I nie drzyj się z samego rana!
Widok, który wywołał u Damiena ten okrzyk, był Alex i Victor leżący na sofie, jeden na drugim, na gołe klaty. Musieli tu zasnąć.
- Mówiłem, bądźcie se homo, ale ja nie chcę na to patrzeć! – dalej teatralnie zasłaniał oczy.
- Nic nie zrobiliśmy! – Alex podniósł się do pozycji siedzącej, a za nim Victor – Nie pamiętam kiedy zasnęliśmy.
- Mówiłem nie drzyjcie się – Victor trzymał się za głowę i nawet przez włosy było widać na jego twarzy ból – Głowa mi pęka.
- Nie pamiętam dokładnie co robiliśmy przez ostatnie 24 godziny, ale my przynajmniej doszliśmy do własnych łóżek.
- No… tylko ty z Lynn – rzekł Alex, wychylając się za sofę – Al i Irene leżą z tyłu na podłodze.
- Że co?! – krzyknął Damien, czym wywołał jęk bólu u Victora. Poszedł za kanapę i zobaczył swojego bliźniaka i jego dziewczynę. Oboje nie spali – I ty bracie?
- Nie mam siły wstać.
W tej chwili do salonu weszła Lynn. Była w nie lepszym stanie niż reszta.
- Musicie tak głośno? Obudziliście mnie!
- Po pierwsze tylko ci się wydaje, że mówimy za głośno, a po drugie wybacz kochanie – powiedział jej chłopak, próbując podnieść swojego brata z podłogi.
- Mam pytanie – to był Victor. Nie wyglądał na kogoś kto jest gotowy dziś egzystować – Kto robi śniadanie?
- Chyba wiem – powiedział Lynn, widocznie na coś zła – Śniadanie robi ten debil co poszedł po ostatni alkohol! Nie wiem który dziś dzień przez to! Dwa dni w plecy!
Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli na Ala, który już stał o własnych siłach i pomagał Irene.
- No co?
- Nic, robisz żarcie – Alex wstał z sofy – Muszę do łazienki.
Pobiegł w podskokach, a Lynn zajęła jego miejsce na sofie. Al ruszył do kuchni. Irene stała prosto tylko dzięki oparciu kanapy.
- Przesadziliśmy – wyjęczała.
- Wy to w ogóle nie powinnyście pić – wypomniał Damien – Wy i Alex. Jedyni nieletni.
- Mamy już trupy na koncie. Picie na umór już nam bardziej nie zagrozi – tutaj Lynn miała punkt.
Na nieszczęście ich wszystkich wówczas zadzwonił telefon. Wszyscy jak jeden mąż złapali się za głowy, tak ich bolało. Alex, który właśnie wracał z łazienki, w pośpiechu podbiegł i podniósł słuchawkę, aby ratować sytuację.
- Halo?
Tymczasem Al wrócił skołowany.
- Nie wiem co zrobić, nie znam się no.
- Nie narzekaj! Bierz się do…
- Lynn!!!
Ton krzyku Alexa był tak alarmujący, że cała piątka skupiła na nim wzrok. Gwałtownie otrzeźwieli, gdy zobaczyli jego minę. Stał jak głaz, z słuchawką w rękach, a twarz mówiła, że chłopak zupełnie osłupiał.
- To…to do…do ciebie – zadrżał mu głos, choć brzmiał silnie. Wszystkim włączył się alarm w głowie. Nawet zapomnieli o kacu. Co się stało Alexowi?
- Kto to? – spytała Lynn, powoli wstając i podchodząc o przyjaciela.
- To… - Alex przełknął głośno ślinę – Dr Lecter.
Kompletnie wryło ich w ziemię. Ból głowy odszedł w cholerę. Za to szok zabrał im na kilka sekund zdolność myślenia, którą pierwszy odzyskał Victor.
- Co?
- No…Dr Lecter dzwoni – Alex chyba sam nie wierzył w to co mówi – I poprosił Lynn do telefonu. I…ja zgłupiałem.
Lynn odzyskała władzę w nogach, podeszła i przejęła od niego słuchawkę. Nie wierzyła, że ktoś się podszywa i robi im żart lub prowokację. Wiedziała, że każdy z nich poznałby jego głos, ale…to było nieprawdopodobne.
- Tak, słucham – odezwała się i czekała. Ona i obserwująca ją reszta czekała w napięciu.
- Witaj Lynn – powiedział głos po drugiej stronie – Trochę czasu minęło. To był Alex, prawda? Mam nadzieję, że jesteście w dobrym zdrowiu.
To był on. Nie miała wątpliwości. Ale wciąż nic nie rozumiała.
- Dzień dobry…doktorze – teraz to jej zaschło w gardle. Czy on dzwoni, żeby…
- Nie obawiaj się Lynn. Nie zamierzam składać wam wizyty. Twoja rodzina jest bezpieczna.
Odetchnęła nieco z ulgą, ale zagadka ciągle była nierozwiązana.
- O co więc chodzi? – spytała jak najuprzejmiej.
- Mam do was prośbę…
Przez resztę rozmowy Lynn tylko przytakiwała, więc reszta nie mogła wywnioskować o czym rozmawiają. Wiedzieli jedynie, że dziewczyna w czasie tej wymiany zdań odzyskała pełny spokój, a nawet okazała entuzjazm. Chyba było dobrze.
W końcu powiedzieli sobie słowa pożegnania i Lynn z powrotem odwróciła się do nich. Uśmiechała się.
- Doktor poprosił nas o pomoc. Mamy robotę. Zbierajcie się – klasnęła w dłonie niczym na rozkaz.
- Moment, jakie zadanie?! – pytanie zadała Irene.
- Ciekawe… - rzekła zagadkowo. Myślami była jednak gdzieś indziej – Dr Lecter zwrócił się do nas, bo wiedział, że go nie wydamy. I naprawdę możemy to zrobić…Pokryje nam koszty, ale jednak wolałabym…Ile wyniesie za benzynę do St. Louis, potem do Quantico i z powrotem co St. Louis? Sporo, za to mógłby zwrócić, ale dokumenty i reszta możemy opłacić. Plan jak najprostszy, może pójdziemy z …
- Stop – Damien aż uniósł dłoń, widząc, że jego dziewczyna wpadła w słowotok, który tylko ona rozumie – Nadal nie wiemy o co chodzi! Co mamy dla niego zrobić?!
- Mamy zadanie – odparła, uśmiechając się jeszcze szerzej. Z jakiegoś powodu była szczęśliwa – Poprosił byśmy mu kogoś dostarczyli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz