piątek, 28 grudnia 2018

Niektóre z naszych gwiazd - Rozdział 18


Clarice Lecter, z domu Starling, powoli wybudzała się ze snu. Otworzyła powoli zaspane oczy. Zobaczyła jedynie pokój pogrążony w półmroku, a było tak tylko dzięki ciężkim zasłonom. Gdyby nie one, już od kilku godzin sen byłby niemożliwy przez świecące prosto w oczy promienie słońca.
Kobieta jeszcze przez chwilę leżała na brzuchu, aż w końcu podniosła się z łóżka. Nie zdziwiło ją, że jest sama. Hannibal zawsze budził się wcześniej od niej. Nie była również zaskoczona, kiedy odsłoniła zasłony i zobaczyła na zegarku, na nocnym stoliku, że dochodzi jedenasta.
Od „wycieczki” na Jamajkę minął miesiąc. Kiedy uporali się z Chiltonem, wrócili z powrotem do Rio, mieli tu tymczasowy, wynajęty dom. Hannibal nadganiał stracony czas i zabierał ją do teatru i opery. Od tak dawna nie był na żadnym spektaklu, że podwójnie sprawiały mu one przyjemność. Ona natomiast nigdy nie uczęszczała na takie kulturowe wydarzenia, więc z ciekawością pochłaniała te nowe doświadczenia. Zawsze kładli się późno, aby w końcu zasnąć w swoich ramionach. Będąc razem niemal non stop, kochali się chyba jeszcze częściej niż za dawnym czasów, przed aresztowaniem. Od miesiąca Clarice wstawała najwcześniej o 10. Chyba nigdy tak nie egzystowała, tak…wygodnie.
Wiedziała jednak jedną rzecz…Takie życie nie potrwa wiecznie. Rio nie jest miastem, w którym Hannibal chciałby zostać. Poza tym, oboje byli ludźmi, którzy w takim przyjemnym życiu, przepełnionym jedynie rozrywką, nie wytrzymają długo. Potrzebowali zajęcia…Obecnie byli jakby na długich, zasłużonych wakacjach po 8-letnim piekle, przeprowadzeniu planu ucieczki z kraju i zamordowaniu wroga jednego z nich.
Wyszła z sypialni, wiedząc co ujrzy za drzwiami. Hannibal zawsze czekał ze śniadaniem, przy okazji kontrolując poranne wiadomości. Gotowanie było jedynie na jego głowie i chyba całe szczęście…Ona nigdy nie miała do tego talentu, a on wręcz przeciwnie. Po co ich torturować jej niekompetencją w tej dziedzinie?
Było jak przewidziała, oprócz jednego szczegółu. Doktor nie był w jadalni, a w małym gabinecie i sprawdzał coś w komputerze(nie kupili go, był na wyposażeniu właściciela). Choć śniadanie rzeczywiście czekało w jadalni, tyle że tylko na nią. Obserwowała go przez chwilę, przez uchylone drzwi.
Zdziwiła się, to było niecodzienne, aby na nią nie poczekał oraz to, że…miał bardzo poważną minę, patrząc w ekran. Od razu wiedziała, że coś się stało. Ale wiedziała też, że dopóki nie zje, to niczego się nie dowie. Powie jej dopiero, gdy talerz będzie pusty.
Nie przeszkadzała mu, był zbyt skupiony, na tym co robił. Zjadła najszybciej jak tylko umiała, niecierpliwość i niepokój kazał jej się śpieszyć. Żeby nie było się czego czepiać, czy odkładać w czasie przez wymówki, poszła się również umyć i ubrać. Zwlekałby z odpowiedzią, by się droczyć.
Kiedy wróciła do gabinetu, jego twarz wyrażała już coś innego. Był…rozbawiony.
- Dzień dobry, Hannibal.
Jej głos zwrócił jego uwagę w jej stronę.
- Witaj, Clarice – otaksował ją wzrokiem, z zadowoleniem – Zjadłaś?
- Tak, dziękuję. Było pyszne – nie zamierzała już czekać – Co się stało?
- A czemu coś by się miało stać? – tak, rozbawienie wciąż się go trzymało. Widząc jej minę dodał – Dobrze, widzę, że nie zostawiłaś mi możliwości, aby to odwlec.
- Widziałeś mnie, gdy tu…
- Nie widziałem. Wyczułem cię – dotknął swojego nosa, dając znać co miał na myśli. Znał jej zapach tak dobrze, skoro pamiętał go nawet po ośmiu latach i rozpoznał od razu, gdy się zjawiła pod celą.
- To co się stało?
- Dwie rzeczy. Jedna zabawna, druga uciążliwa. Chodź, zobacz.
Clarice podeszła do niego i przez jego ramię, zajrzała w ekran.
- Umieścili cię na liście 10 Najbardziej Poszukiwanych? – nie była tak rozbawiona jak on, ale też nie tak wystraszona jak należałoby się spodziewać. Ucieszyła się, że zdjęcie przedstawia Lectera przed operacjami plastycznymi.
- Tak. FBI zrobiło mi zaszczyt, nie sądzisz? – spytał retorycznie i z ironią. Chociaż…prawdopodobnie obecność na tej liście podnosiła mu ego.
Hannibal zerknął na swoją żonę. Mógł niemalże zobaczyć jej myśli. Clarice błyskawicznie analizowała wszystkie konsekwencje i przewidywała ruchy wroga. Zmieniało to dla nich niewiele. I tak zawsze mieli się na baczności i żadne nie rozstawało się ze swoją bronią. Ona z pistoletem, on z nożem. Zachowywali wszystkie środki ostrożności.
- Wspomina się coś o mnie? – zapytała, gdy doszła do tych samych wniosków co on.
- Jedynie, że „niewykluczone, że możesz mi towarzyszyć”. Nie wierzą, że pozostaniesz długo żywa, przynajmniej większość. To dla nas dogodniej.
Pokiwała głową.
- A ta druga sprawa?
Dr Lecter powrócił do swojej postawy, którą widziała, gdy po wcześniej tu zajrzała. Przełączył strony i na komputerze wyświetlił się artykuł.
Clarice czytała go i z każdą sekundą jej mina wyglądała na coraz bardziej zaniepokojoną i nieco zdziwioną.
Artykuł mówił, że Mason Verger, wyznaczył wysoką nagrodę pieniężną w zamian za jakiekolwiek informacje o miejscu pobytu Hannibala Lectera. Clarice pamiętała rzecz jasna kto to był Mason. Jedna z niewielu ofiar jej męża, którzy przeżyli. Kuzyn Lynn. Dzięki doktorowi był na zawsze przytwierdzony do łóżka, a jego twarz…słowo obrzydliwa to nadal za mało by w pełni to oddać.
- O…o co mu chodzi z tą nagrodą? – nie znała Masona, wiedziała jedynie co zrobił kiedyś swojej siostrze i kuzynce i o jego majątku, ale o charakterze nic.
- Mason chce mojej śmierci.
Dopiero teraz strach zagościł na jej twarzy. Dostała o wiele gorszych przeczuć, niż gdy zobaczyła stare zdjęcie Hannibala na liście najbardziej poszukiwanych. A następne jego słowa nie polepszyły jej stanu.
- Nie byle jakiej śmierci. Uważa, że zasługuje na zemstę za to, co mu zrobiłem. Choć to złe słowo. To ON to sobie zrobił, tyle że go do tego doprowadziłem. Użyje wszelkich metod by mnie znaleźć, ale nie po to by oddać mnie w ręce sprawiedliwości. Wymyśli dla mnie coś, co w jego mniemaniu jest gorsze od śmierci. Marzy, że gdy już mnie zabije, to będzie to akt miłosierdzia. Jego umysł wymyśli pewnie całkiem zdatne tortury.
Hannibal pociągnął Clarice tak, aby usiadła na jego kolanach. Jak przewidywał, nie przyjęła tego z takim spokojem jak on. Jego mało co mogło wzburzyć. Nawet taka groźba go nie ruszała, co nie znaczy, że ją zlekceważył.
- Więc…teraz tropi nas nie tylko FBI, ale też Mason Verger?
- Tak, trafnie podsumowane.
Szkoda, że nie mógł go zabić. Przekroczenie granicy Stanów był dla niego niemożliwe jeszcze przez wiele lat. Nie wspominając, że chciał aby zabójstwa dokonał ktoś inny. Margot go rozczarowywała, że się za to jeszcze nie zabrała.
Nie może nic zrobić, poza ostrożnością. Każdy, kto chociażby miał możliwość rozpoznania go, musiał zginąć. Jeśli uzna, że spotkał kogoś takiego…zabije i zmienią miejsce.
Siedział, głaszcząc Clarice po plecach i czekał, aż ta dojdzie do tego samego. Ona nie była aż tak nieludzka jak on, takie wieści mogą wstrząsnąć. Ale i tak pozbierała się szybciej niż normalny człowiek.
- Znamy wroga. W razie czego, zorientujemy się, że trzeba działać. Zagrożenia realnego, póki co nie ma – godząc się z faktami, twarz jej się rozjaśniła – Co dziś mamy w planach?
Hannibal uśmiechnął się. Nie ma co się przejmować problemami, których póki co nie ma. Ostrożność zawsze zachowywali i ani on, ani ona na pewno tego nie zaniedbają.
- Clarice…Jest miejsce, które chciałabyś zobaczyć?
- Masz na myśli tutaj, czy ogólnie na świecie?
- Ogólnie. Widzisz…nie jestem taki jak mówi profil FBI o statystycznym seryjnym mordercy. Nie lubię jeździć z miejsca na miejsce. Wolałbym osiedlić się gdzieś konkretnie i zostać jak najdłużej się da. Rio jednakże nie pasuje do moich standardów. To był dobry przystanek. Wolałbym byśmy zamieszkali na stałe gdzieś indziej. Od początku to ja wciąż decyduję, gdzie jeździmy, więc pytam ciebie o zdanie.
Clarice poważnie się zastanowiła, jednocześnie obejmując Hannibala za szyję.
- Szczerze to…kiedy uciekliśmy z kraju to był mój pierwszy raz w życiu, gdy wyjechałam za granicę. Nigdy nie wyściubiłam nosa poza USA, dopóki nie wyjechaliśmy razem. Zarówno Rio i Jamajka były czymś…zupełnie nowym. Więc gdziekolwiek chcesz zamieszkać, będzie to dla mnie nowa przygoda. Obojętnie mi. Chociaż…mógłby to być kraj, którego język znam – zaśmiała się cicho.
Teraz Lecter się zastanowił i to o wiele głębiej niż ona. Kobieta obserwowała to, zafascynowana. Przeszło jej przez myśl, że jego głowę zaprząta coś więcej niż wybieranie miejsca zamieszkania. Nie było sensu pytać. Co prawda Lecter nie skłamie, po prostu nie odpowie. Jeśli ma się dowiedzieć, to niedługo jej powie.
- Skoro niedługo wyjeżdżamy, pójdę zadzwonić do restauracji, która poprzednio odmówiła nam rezerwacji. Może dziś łaskawie mają miejsca, pieprzeni złodzieje.
Gdy wychodziła, to dr Lecter musiał powstrzymać uśmiech. Już stracił nadzieję, że ją nauczy lepszego wyrażania się. Już jako nastolatka, Clarice wiedziała, że nie będzie nigdy damą i najwidoczniej miała rację.
Hannibal prawie natychmiast zdecydował, gdzie osiedli się z Clarice, tyle że…coś jeszcze wpadło mu do głowy. Wybrał Włochy, ale zanim to…rozważał opcję czy by jej nie zabrać w inne miejsce.
Clarice pytała, gdy mieli tamtą rozmowę przy podsłuchu, czy opowiedział jej całą historię o Miszy. Zdążył odpowiedzieć jedynie „nie”. Nie miał kiedy opowiedzieć jej całej historii. A potem wydarzyło się tyle rzeczy, że jego żona na razie zapomniała o tej kwestii. Doktor nie wątpił jednak, że niedługo sobie przypomni. A było jedno miejsce…które idealnie nadawało się na opowiedzenie tej historii.
Postanowił. Nadszedł koniec tych wakacji. Kiedy Clarice zwolni telefon, wykona rezerwację na samolot. Potem czas na pakowanie i wyjęcie pieniędzy.
Zanim zamieszkają we Włoszech…polecą na kilka dni do Paryża.

***

- Słuchajcie…możemy się jeszcze dogadać.
- Nie sądzę. Nie mamy o czym rozmawiać.
Te wypowiedziane, hardym tonem słowa wyszły z ust Lynnet Verger, która z wyniosłością godną królowej patrzyła na mężczyznę, jak na robaka.
Rozmowa toczyła w jednym z najwyższych wieżowców w mieście, w apartamencie na najwyższym piętrze. Byli na balkonie, Lynn siedziała na tarasowym krześle z założonym nogami. Za nią, niczym ochroniarze, stali Damien oraz Al. Irene trzymała się najbardziej z tyłu.
Przed nimi stał łysiejący facet po 50, właściciel tego apartamentu. Odczuwał wyraźny dyskomfort, gdyż na balkonie, na tej wysokości, wiał silny wiatr, a on był w samym szlafroku. Trząsł się z zimna, a masa tłuszczu w jego brzuchu mu nie pomagała utrzymać ciepła. Nie śmiał jednak wejść do środka.
- Jaki jest wasz problem? – pytał coraz bardziej zły, że każą mu rozmawiać tu, w taki ziąb i w dodatku są to tacy gówniarze – Zapłaciłem wam uczciwie za spluwy. Co z nimi robię to nie wasza sprawa. Po chuj mnie nachodzicie?!
- To jest nasza sprawa. Opowiem ci to z naszego punktu widzenia – Lynn splotła dłonie i ułożyła je sobie pod brodą – Jakiś czas temu, zgłosił się do jednego z nas młokos, ze zwykłego gangu złodziei. Chciał kupić kilka sztuk broni, nie powiedział po co. Ale dowiedzieliśmy się sami. Chcieli napaść na strzeżony magazyn. Pański magazyn. To czego nie udało nam się ustalić to, to co tam Pan trzyma. Jakiś czas potem to właśnie Pan kupuje u nas pistolet. Kupuje nie zarejestrowaną broń, wiadomo więc, że coś planuje. Ale jest Pan bogaczem, właścicielem dużej firmy. Nie potrzebuje Pan nikogo okradać. Najwidoczniej…planuje Pan zabójstwo. Któregoś chłopaka z tego gangu? A może ich wszystkich? Tylko po co?
- Zaraz! – zawołał, zszokowany i najwidoczniej zły – To wy daliście tym pieprzonym gnojkom te pukawki?!
- Dajemy je każdemu kto zapłaci. Nawet jeśli są przeciwnikami. Widzisz… - Lynn uśmiechnęła się w jakiś tajemniczy sposób tak, że jej rozmówca drgnął, bynajmniej z zimna - …lubimy chaos, a taki który my spowodujemy, jest najlepszy. Gdy zorientowaliśmy się, że nasz towar rozsiał się po dwóch stronach konfliktu, postanowiliśmy opowiedzieć się po którejś ze stron. Zaczęliśmy grzebać i wiesz co znaleźliśmy…prawda?
- Chłopaki okradają cię, ponieważ nie mają jak cię zabić. Jeśli dostaną okazję, nie zawahają się, możliwe że chcą cię wywabić z kryjówki – kontynuowała po przerwie – Przywódca gangu miał siostrę. „Miał” to dobre słowo. Mała miała 9 lat, znaleziono jej ciało w rzece. Zgwałcono ją i uduszono. Z jakiegoś powodu policja zjawiła się tutaj…ale policjant, który był Pana przesłuchać jak raz tu przyszedł, już nigdy tu nie wrócił. Za to zwolnił się z pracy i buduje sobie dom za pół miliona.
- No…No to co z tego?! – wrzasnął, zaczynając panikować.
- Wiesz co z tego – rzekła zimno Lynn – Jeśli to dalej potrwa to pozabijasz tych chłopaków za to, że kradną twój towar, mimo że to tylko mała zemsta za to, że gwałciłeś i zabiłeś dziecko, siostrę przywódcy. Postanowiliśmy obrać stronę gangu. Wszyscy w tej chwili dostali lokalizację twojego „prawdziwego” magazynu. Właśnie go okradają. Czy zręcznie, to nie wiem. Jakby co, posiedzą tylko za to. Z tą sprawą nie będą mieli nic wspólnego, oficjalnie. Oni dostaną swoją małą vendettę, rozsądne, że porwali się na coś, do czego mieli predyspozycje. Zatrucie ci życia…też niezła myśl.
- Chwileczkę…ja…nic nie wiem o tej małej… - facet chciał się cofnąć, ale za nim była tylko barierka, a dalej już 30 pięter w dół.
- To nie ważne już co powiesz.
Lynn wstała z krzesła. W jej postawie była niezłomność.
- Opowiedziałam ci to wszystko…widziałeś nasze twarze, a nie twarze pośredników. My dostaliśmy pieniądze zarówno za transakcję z tobą jak i z gangiem. W dodatku dziś odzyskamy nasz pistolet od ciebie. Czysty zysk wraz ze zwrotem towaru.
- Jak chcesz to wam zwrócę spluwę. Wystarczy, że zapomniecie o tej sprawie z dzieciakiem, a ja zapomnę wasze twarze. Ile ten gang jest wart? Chcecie milion? Dwa, a może pięć? Dam ile chcecie i każdy rozejdzie się w swoja stronę.
Kłamał, nie zamierzał zapomnieć ich twarzy. Kiedy sobie pójdą, załatwi sobie broń z innego źródła. Najpierw rozpierdoli samodzielnie tamten gang, a potem dobierze się do nich, tych gówniarzy. Och, chciał to zrobić własnoręcznie. Odkąd samodzielnie udusił tamtą małą szmatę, marzył o powtórce. Nastolatka też się nada.
- Ty serio czegoś tu nie rozumiesz. Lubimy chaos…A policja niedługo będzie miała całkiem niezły, skoro ty zginiesz, a główni podejrzani będą w zupełnie innym mieście. Oni pewnie sami się zdziwią, że ktoś za nich dokonał głównej zemsty. Dla nas to lepiej. Jeśli będą potrzebowali na czymś się wyżyć, to może jak policja zabierze im broń, to wrócą do nas jako stali klienci. Tacy są bardziej opłacalni niż ty.
Wówczas dwaj chłopacy za nią, w końcu się ruszyli. Obaj naraz wyjęli z wewnętrznych kieszeni kurtek pistolety i wymierzyli nimi w rozmówce Lynn.
- Stop, zaczekajcie! – mężczyzna uniósł ręce, chcąc ich zatrzymać. Nie miał gdzie się cofnąć. Zastanawiał się, czy jeśli krzyknie to sąsiedzi na dole go usłyszą. Kurwa, zapomniał, że wyjechali na Hawaje – Po co od razu takie radykalne środki?! Mówiłem, ze umiem się targować. Kwota! Dajcie kwotę, a każdy zadowolony rozejdzie się do domu!
Wtenczas mężczyzna po raz pierwszy w tej konfrontacji…odczytał coś prawidłowo. W oczach tej dziewczyny zobaczył czystą nienawiść. Zrozumiał, że ona go nienawidzi, ale nie dochodził do tego, dlaczego. W swoich rozumowaniu…był bezkarny.
Lynn miała dość. Chciała śmierci tego typa odkąd dowiedziała się co ten kutas zrobił. Poza tym…faktycznie, gdy go zabiją sytuacja z glinami i gangiem jeszcze bardziej się zaplącze. Chciała to obserwować i zobaczyć jakie kroki poczyni każda ze stron. Ona i jej rodzina byli bezpieczni. Nikt ich z tym nie powiąże. Natomiast teraz…był czas by się zabawić.
- A wiesz ty co… - dziewczyna przybrała minę, jakby się nad czymś poważnie zastanawiała - …może się założymy? Jeśli przegrasz, zginiesz. Jeśli wygrasz, będziesz żył i nie będziesz musiał nic nam płacić. Co ty na to?
- A jeśli nie chce się zakładać?
- To zgadnij co się stanie.
Damien i Al odbezpieczyli broń. Facet zrozumiał, że nie miał wyboru. Ta kurwa była chora! Chciała go zabić, bez dyskusji. W dodatku, według niego, nie było powodu by ginął. Głupota wydzierała mu się z pyska.
- Dobra, dobra! Co to za zakład?!
- Jeśli uda ci się obejść na gzymsie cały budynek, pójdziemy sobie i zostawimy cię w spokoju.
Mężczyzna sądził, że coś źle usłyszał.
- Co?  Powiedziałaś gzyms?!
- Zgadza się – wskazała podbródkiem na gzyms, znajdujący się za jej rozmówcą, na ścianie budynku, nieco ponad barierką balkonu – Wejdziesz na ten gzyms i przytrzymując się tylko ściany, okrążysz cały budynek. Jeśli spadniesz, giniesz. Jak zrobisz okrążenie, zostawimy cię w spokoju. Jeśli odmówisz wejścia na gzyms, zastrzelimy cię tu i teraz. Oto twoje opcje. Co wybierasz?
Mężczyźnie odpłynęła cała krew z twarzy. Z zimna trzęsła mu się nie tylko szczęka, ale nawet wielki brzuch podrygiwał. Wyglądało to nieco komicznie, jeśli nie groteskowo.
- Wolne żarty. Dlaczego nie załatwimy tego rozsądnie…
Lynn nie czekała aż skończy te brednie.
- Al.
Wyrzuciła krótko imię chłopaka po swojej prawej. Ten nie czekał i strzelił od razu pod nogi ich ofiary. Ten podskoczył, przerażony.
- Drugiej szansy nie będzie. Wskakujesz na gzyms, czy chłopaki mają strzelić nieco wyżej?
Facet spojrzał niepewnie w stronę gzymsu. Jak tu zostanie to zginie. Jeśli wejdzie to albo zginie lub przeżyje. Drżącą ręką złapał za barierkę i zaczął się wspinać na gzyms. Bardzo się przy tym ociągał, mając wciąż nadzieję, że tamta suka zmieni zdanie.
Stojąc już na gzymsie, rzucił im ostatnie błagalne spojrzenie.
- 10 milionów.
Gówniarze pokręcili głową.
- Sprężaj się, niektórzy z nas mają jutro szkołę.
Mężczyzna westchnął, zrozpaczony. Nie miał się czego złapać, prócz płaskiej ściany. Kończyny zdrętwiały od zimna. Stopy w kapciach nie mieściły mu się w całości na wąskim gzymsie. Ruszając powoli w prawo, powtarzał sobie jak mantrę, aby nie patrzeć w dół. Na dole roztaczał się jedynie widok przepastnej śmierci. Jakiejś 30-piętrowej.
Lynn z satysfakcją patrzyła jak grubas powoli i ostrożnie przesuwa się wzdłuż ściany wieżowca. Trwało to długo, gościu był bardzo ostrożny. Dopiero, gdy zniknął za rogiem, dziewczyna dała znak ręką, że można opuścić broń. Bracia wykonali polecenie. Lynn szybko odwróciła się do Irene, która była ignorowana przez całą rozmowę (albo niezauważona) i wyciągnęła w jej stronę dłoń.
- Daj – wyrzuciła krótkie polecenie.
Dziewczyna wyjęła coś z kieszeni własnego płaszcza i podała dziewczynie. Była to krótkofalówka. Lynn włączyła ją.
- Victor, jesteś tam?
- Jestem szefowo. Na stanowisku – odezwał się głos z urządzenia.
Gdy ta wymieniona czwórka przeprowadzała konfrontację z ich dzisiejszą ofiarą, nasza para gejaszków nie próżnowała. Przez cały ten czas Alex przygotowywał wszystko do niedawno wyuczonej sztuczki, dzięki której mogli zamknąć drzwi mieszkania od wewnątrz, a Victor ulokował się na dachu wieżowca z własną krótkofalówką. Czekał aż Lynn się odezwie…i właśnie to zrobiła.
- Dobrze, skurwiel wszedł już na północną stronę. Widzisz go?
Victor przechylił się ostrożnie i zobaczył ich grubaska, idącego po gzymsie, niedaleko pod nim. Odsunął się prędko, tamten nie mógł go zauważyć.
- Widzę, dalej idzie.
- Obserwuj go – Lynn wydała ostateczny rozkaz – Jeśli nie spadnie po drodze i dotrze do południowej ściany, wylej mu nieco zimnej wody na głowę. On ma spaść!
- Zrobi się!
 Victor z butelką wody z lodem, obserwował z góry, dyskretnie ich ofiarę. W tym czasie reszta czekała.
Interwencja Victora nie była potrzebna. Jeszcze zanim facet przeszedł na zachodnią ścianę, poślizgnął się na paćce, która zostawił jakiś gołąb. Cała szóstka, nawet Alex w środku, słyszała jak mężczyzna się drze na całe gardło, spadające te 30 pięter w dół, prosto na murowany chodnik.
Lynn zareagowała błyskawicznie. Nie było już czasu do stracenia.
- Victor, zbieraj się – powiedziała do krótkofalówki, po czym szybko spytała Ala – Znalazłeś łuskę po kuli?
Ten kiwnął głową, wskazując na łuskę w jego dłoni, którą od razu schował do kieszeni.
- Ok, spieprzamy stąd.
Alex miał już wszystko gotowe. Gdy opuścili apartament, Alex zamknął drzwi. Teraz nie było dowodów, że ktoś był w środku, oprócz właściciela. Nie zostawili odcisków. Śmierć tego popierdoleńca będzie niezłą zagadką dla glin oraz dla gangu.
Victor szybko zszedł z dachu i dołączył do reszty. Razem opuścili budynek, wyjściem ewakuacyjnym, czyli tak samo jak tu przyszli. Bez świadków.
Jakieś 45 minut później byli już w swoim mieszkaniu. Kiedy przekroczyli próg, wszyscy naraz, w tym samym momencie wypuścili całe powietrze z płuc. Spojrzeli na siebie i roześmiali się.
- Ale akcja! – zawołał Alex.
- Ciebie najwięcej ominęło – zauważył złośliwie Al.
- Wystarczył mi krzyk tego chujka.
- Taa, to było coś – zarówno Damien jak i jego brat uśmiechnęli się w sposób, który można opisać jedynie jako psychopatyczny. Dziś ich sadystyczna strona została zaspokojona.
- Nie rozkręcajcie się tak – Lynn wiedziała, że lepiej ten temperament braci, trzymać w ryzach, gdy nie jest on potrzebny. Inaczej jeszcze pójdą rozwalić sąsiadów – Pójdę sprawdzić czy już coś o tym napisali, a wy…polejcie. Nie za dużo, serio musimy jutro do szkoły. Zbyt długie zrobiliśmy te wagary.
Jakiś tydzień temu, dzieciaki uznały, że mają już wystarczająco dużo pieniędzy, aby pozwolić sobie na luksus w postaci komputera oraz podłączenia go do Internetu. Sprawdzanie wiadomości tam okazało się o wiele wygodniejsze niż czekanie na wiadomości w telewizji. Choć w sieci nie zawsze na razie informacje pojawiały się szybko. Internet jeszcze nie był zbytnio rozprzestrzeniony wśród prostego ludu. I ograniczał się to prostych funkcji.
Lynn usiadła do biurka. Nie mieli pokoju na gabinet, więc komputer stanął w ich salonie. Pozostała piątka krążyła w te i z powrotem, przynosząc szkło i nie zauważyli jak po jakimś czasie, postawa dziewczyny gwałtownie się zmieniła. Znieruchomiała jak głaz i zbladła.
- Lynn? – pierwszy zauważył to Damien. Jego dziewczyna nie zareagowała na wołanie po imieniu – Lynn?! – dalej nie reagowała.
Pozostali również zorientowali się w końcu, że coś jest nie tak. Damien szybko podszedł do krzesła przy biurku, na którym siedziała dziewczyna i dopiero teraz mógł dostrzec wyraz przerażenia na jej twarzy oraz drżące ręce.
Lynn gapiła się, niczym w transie w ekran. Przed nią wyświetlał się artykuł o jej kuzynie, Masonie. Jednakże to nie treść tak ją przeraziła. Wiadomość o wyznaczeniu nagrody, przyjęłaby z zimnym spokojem i kalkulacją.
To, czego się tak przeraziła, było zdjęcie Masona Vergera, sprzed jego wypadku. Dziewczyna po raz pierwszy od tamtego incydentu została zaatakowana tym tak dobrze znanym wizerunkiem oprawcy, który w dzieciństwie nawiedzał ją w koszmarach. Nie widziała twarzy Masona, odkąd trafiła do szpitala, a teraz ona tak niespodziewanie pojawiła się przed nią.
Zmroziło ją. Na chwilę zapomniała, że nie jest już mała i bezbronna. Zapomniała gdzie jest i z kim. Przeniosło ją ponownie do tamtych chwil, które wydawałoby się, wyparła z pamięci.
„Nie piszcz!” – ten paskudny głos, rozbrzmiał tuż przy jej uchu. Płakała z bezsilności, przeciśnięta do łóżka, całym jego ciężarem. Chciała do mamy…Dziewczynka była przerażona, a on…tylko się tym napawał - „Dam ci potem czekolady. Tylko się zamknij!
Przez to co później nastąpiło, Mason musiał przycisnąć jej twarz do poduszki, bo jej krzyk był zbyt głośny. To tak bolało! Bolało! Bolało. Ból! Ból! Ból! Ból!
- LYNN!
Damien złapał ją za nadgarstek i pociągnął go do góry, zmuszając ją by na niego spojrzała. Łzy już leciały jej po policzkach, a usta były gotowe by krzyknąć. Dopiero gdy chłopak siłą ją zmusił by spojrzała na niego i oderwała wzrok od ekranu, uwolniła się od przeszłości.
- Da…mien? – spytała, jakby nie wierzyła, że on tu jest. Że to całe życie z nim i pozostałymi to jedynie piękny sen. Że zaraz się obudzi i znów pojawi się ból i poniżenie. A mama i tata nie przyjdą ją uratować. To będzie trwało, aż Mason ją zabije…
- Tak – jego głos wydał jej się anielski – Jestem tu. Wszyscy jesteśmy.
Chłopak szybko wziął ją w ramiona i mocno przycisnął do piersi. Od razu dał znać bratu ruchem głowy, żeby wyłączył komputer. Al wykonał to natychmiast, Lynn nie mogła patrzeć więcej na to zdjęcie.
- Ciii, już dobrze – Damien, jak nie on, głaskał ja po plecach i uspokajał. Ona już kompletnie wybuchnęła płaczem – On nic ci już nie zrobi. Nikomu już nic nie zrobi. Psy zjadły mu twarz, ma złamany kręgosłup, nigdy nie stanie na nogi.
Widząc, że to nie wiele dało, chłopak po prostu wziął Lynn na ręce, tak łatwo jakby nic nie ważyła i zabrał ją do ich pokoju.
Pozostali patrzyli na to bezsilnie. Nie mieli jak jej pomóc. Al zacisnął pięści z wściekłości, że nie może jej ulżyć. Irene podeszła do niego, a on ją objął. Nie pokazywała nic, ale samo jej podejście do niego mówiło, że ona niemo prosi ukochanego o wsparcie. Znał język ciała swojej dziewczyny na wylot.
- Damien ją pocieszy – rzekł do niej krótko i pocałował w czoło.
Alex jedynie złapał Victora za rękę. Ten uścisnął ją w odpowiedzi. Z nich wszystkich Alex najlepiej wiedział co czuje ich przyjaciółka. Sam wiedział, że gdyby znów ujrzał twarz tamtego mężczyzny…pewnie także by tak zareagował.
Damien tymczasem położył Lynn na ich łóżku. Położył się obok i pozwolił jej wypłakać się w jego koszulę. Przez cały czas głaskał ją po włosach. Nie mówił nic, w pokoju było słychać jedynie szloch Lynn.
Damien, jak i reszta, zdawał sobie z sprawę, że Lynn z nich wszystkich owszem jest najmądrzejsza i była ich spoiwem, wzbudzała ich szacunek, ale…była także tą najsłabszą, w pewnym sensie.
Chłopak mógł przypomnieć sobie chwilę, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, jakby to było wczoraj. Doskonale pamiętał jak tamtego dnia siedział z bratem na sofie w gabinecie doktora. Był rozdrażniony, nie chciał chodzić na tą głupia terapię tak samo jak Al. Krzyżował ręce i nie zamierzał robić sobie jakiego prania mózgu dla dobrych dzieci.
I w pewnym momencie…dr Lecter przyprowadził do gabinetu, za rączkę, tą dziewczynkę…Damien doskonale mógł odtworzyć ten przelękniony wyraz twarzy. Dziewczynka bała się ich chyba jeszcze bardziej niż ta dziwna blondynka i tamta dwójka dziwaków.
Doktor wyjaśnił im, że ma ona na imię Lynn i że nie może mówić. Dziecko bało się, ale jej lęk zmniejszył się, gdy doktor ukucnął przy niej i wyznał, że sam także w dzieciństwa stracił mowę na długi czas. To ją nieco pocieszyło.
Piątka dzieci porozumiewała się z nią za pomocą gestów i rysunku. Nie wiadomo kiedy, Damien zapomniał o swoim negatywnym nastawieniu wobec doktora. Oświadomił sobie, że on chce pomóc IM, a nie ich rodzicom. Nie zmienia ich w grzeczne dzieci…
Wreszcie, pewnego dnia, Lynn udało się odezwać.
- Możesz mi otworzyć ten soczek?
To do niego zadała to pytanie, pokazując butelkę z sokiem. Dopiero zaskoczone spojrzenia wszystkim wokół uświadomiło jej, że powiedziała to na głos. Była tak szczęśliwa. Nawet malutki Alex podbiegł do niej i przytulił, uradowaną.
Damien wtedy z zaskoczeniem zauważył, że…podobało mu się to, że odzyskała głos, odzywając się właśnie do niego.
Nie minęło dużo czasu, aby chłopiec zdał sobie sprawę z dużo ważniejszej rzeczy. Do tej pory kochał tylko swojego brata. Był jedyną bliską mu osobą. A tu nagle…nawet nie zauważył kiedy ta dziewczynka z twarzą jak maska, ten malutki zapłakany chłopiec, ten chłopak z długim włosami i grzywką na oczach…kochał ich na równi ze swoim bratem. Nie wiedział kiedy to się stało, że ta grupka stała się taka ważna…
Lynn także była ważna, ale…wzbudzała w nim inne, silniejsze uczucia. Była jedyną osobą, którą…zapragnął chronić przed światem. Nigdy nie czuł czegoś takiego. Dopiero gdy zaczął dorastać, zrozumiał, że jest to miłość.
Możliwe, że nie tylko on chciał ją chronić. Może to właśnie chęć ochrony Lynn, łączyła najmocniej tę piątkę razem. Oczywiście kochali ją, ale nie tak jak on, tu miał pewność. Tylko on był w niej zakochany. Zakochani w sobie byli Irene i Al. Victor i Alex także. A jednak…Lynn w jakiś sposób stała w centrum. Ich piątka wybrała samodzielnie z kim chce dzielić życie, Al wybrał Irene, Victor Alexa, a Damien Lynnet…ale poza tym całą władzę nad swoimi żywotami oddali tej jednej, złamanej dziewczynie.
- Damien…
Słabiutki głos ukochanej wybudził go ze wspomnień.
- Tak?
Dziewczyna nie pozwalała mu zobaczyć swojej twarzy. Nadal ukrywała ją w jego koszuli, lecz…widać było po uścisku jej pięści na plecach jego koszuli, że…jest wzburzona.
- Nie pozwolę, aby on dostał doktorka – powiedziała wyraźnie – I nie dlatego, że chcę chronić jego i Clarice. Ja nie chcę by ON dostał to, czego chce. Nie pozwolę, aby mu się udało. Gdy nadejdzie czas, zmiażdżę jego plany. Bez względu na doktora Lectera…Mason nigdy więcej nie osiągnie żadnego sukcesu.
- Tak, uda się – zapewnił ją – Nie uda mu się dorwać jego, ani nie uda mu się nic innego.
Uspokoił ją jego głos, w końcu. W głowie już układała nowe plany, które pozwolą im zdobyć większe możliwości…nowe środki ostrożności…co zrobić, aby zdobyć siłę dość mocną, aby przeciwstawić się Masonowi.
I gdy tak wylewała ostatnie łzy…Damien powziął postanowienie, że musi jak najszybciej odebrać Lynn nazwisko „Verger”, które ją tak raniło.

***

Nie tego spodziewała się Clarice. Hannibal wspominał o Włoszech, a tymczasem ich samolot wylądował we Francji.
Była trochę zła, Hannibal nic jej nie mówił. Nie wyjaśnił dlaczego tu przyjechali, ani ile tu zostaną. Wyraziła dosadnie swoją złość, ale to nie zrobiło na nim wrażenia. Przeprosił szczerze i powiedział jedynie, że to on sam jest powodem milczenia, a nie brak zaufania. To Clarice nie wystarczyło, żeby pohamować złość.
Pierwszego dnia ich pobytu, Hannibal wybrał się na całodzienny spacer. Pytał czy wybierze się z nim. Odmówiła, pokazując wyraźnie, że jest w jej niełasce. Nie było go cały dzień i Clarice nieco się niepokoiła. Wrócił jednak przed północą. Ona udała jednak, że śpi, nie przywitała go, ani nie pokazała swojej ulgi.
Następnego dnia skarciła się w myślach. Zachowywała się jak nastolatka na fochu przed okresem. Żeby to naprawić, tym razem, gdy Hannibal zaproponował spacer, zgodziła się.
Przechadzając się po Paryżu, zachowała jednak dystans, ale po to, aby móc go dyskretnie obserwować.
Dr Lecter nie zwiedzał miasta. Jego wzrok na to nie wskazywał. Patrzył na wszystko. Na ulice, wszystkie budynki, drogi…rejestrował to, a potem przeskakiwał błyskawicznie na następną rzecz. Dla Clarice wyglądało to tak, jak gdyby tworzył w myślach mapę miasta.
Myliła się jednak. Lecter nie „tworzył”, a „aktualizował”. Była blisko.
Hannibal dawał jej przestrzeń przez cały dzień, nawet gdy położyli się do łóżka. Clarice zdała sobie sprawę, że to będzie ich druga noc, kiedy nic nie zrobią…czyli najdłuższa przerwa od seksu, odkąd znów byli razem.
To tak jej się nie podobało, że odłożyła całą złość na bok…na razie.
- Nie byłaś na mnie wściekła? – spytał Lecter, gdy poczuł ciepło swojej żony i jej usta na swoim karku. Nie powiedział tego z wyrzutem, a z zaintrygowaniem. To była jedna z tych chwil, gdy Clarice zachowywała się wbrew jego oczekiwaniom.
- Nadal jestem. Nie lubię gdy trzymasz mnie w niewiedzy i nic nie wyjaśniasz – wspięła się na niego i pocałowała w usta – Dlatego wyładuję złość w ten sposób, będąc dziś na górze.
Doktor nie miał nic do dodania. To był…miły obrót spraw.
Następnego dnia, znów byli na spacerze, ale tym razem trzymali się za ręce.
Clarice łatwo zauważyła, że oddalili się od turystycznych szlaków jeszcze bardziej niż wczorajszego dnia. Hannibal zaprowadził ją w nową część miasta. Jego wzrok nic nie zmienił się od poprzedniego razu. Wciąż wydawało się, że pochłania otaczającą go rzeczywistość.
Ostatnią godzinę spacerowali wzdłuż Sekwany. Clarice zastanawiała się po raz któryś, czemu służą te spacery, gdy nagle Hannibal zatrzymał się.
- Skończyłem.
- Co skończyłeś? Na to pytanie mi odpowiesz? – zapytała, nie mogąc ukryć wyrzutu. Jak mieli być partnerami skoro nie traktował ją jak kogoś równego sobie?
- Skończyłem sobie przypominać.
Nie zrozumiała. Hamując kolejną falę rozdrażnienia szykowała się by znów pytać, ale doktor pociągnął ją w inną stronę, w bardziej zaludnioną ulicę. Szedł już szybciej, nie spacerowym krokiem, ciągnąc ją za sobą.
Szedł szybko ulicą rozglądając się, aż wypatrzył to czego szukał, czyli…taksówkę. Clarice nie kryła zdziwienia, gdy otwierał przed nią drzwi auta. Tak kawał przeszli, a teraz biorą taksówkę? Wsiadła bez szemrania, teraz będąc zła i na siebie, że go słucha.
Hannibal zaczął rozmawiać z kierowcą po francusku. Clarice zrozumiała, że pytał go ile wyniesie zawiezienie ich nad jakieś „Canal du Loing”. Musiało to być gdzieś daleko, poza miastem bo kierowca był niezadowolony i mówił, że benzyny nie starczy. Trzeba by zatankować po drodze. Hannibal zaproponował, że oprócz zapłaty za kurs w te i z powrotem, zapłaci i za paliwo i da mu drugie tyle jako napiwek. Facet zgodził się z przyjemnością.
Clarice oglądała przez okno mijane widoki. Dobrze zrozumiała, rzeczywiście taksówka wywiozła ich z Paryża. Minęli po drodze kilka mniejszych miejscowości. Nie rozmawiali po drodze. Gdy taksówka się wreszcie zatrzymała, zaczęło się już ściemniać.
Hannibal kazał kierowcy na niego czekać, po czym wyszedł z auta. Obszedł pojazd i otworzył przed nią drzwi.
- Wyjaśnisz mi w końcu łaskawie gdzie jesteśmy?! Czy może to kolejna zagadka i mam kurwa zgadywać?! – spytała wściekle, po angielsku.
- To żadna zagadka – Hannibal był oazą spokoju i nie przejął się jej wybuchem – Chce ci coś pokazać.
Wyciągnął przed nią otwarta dłoń, sprawdzając czy ją przyjmie. Kobieta fuknęła przez zaciśnięte usta, ale ujęła jego dłoń i wyszła z samochodu.
Dr Lecter poprowadził ją krótką polną drogą, aż doszli nad jakiś rzeczny kanał. Dookoła nie było żywej duszy. Nie było widać już nawet taksówki i drogi, którą przyjechali. Byli sami…
Doktor podszedł nad skraj kanału i spojrzał w tafle wody.
- Tak jak sądziłem… - powiedział bardziej do siebie niż do niej – Nadal nic nie czuję. Paryż kompletnie się zmienił, ale tutaj wszystko jest takie samo. Ani tam, ani tu…nie czuję żadnej nostalgii.
- O czym ty mówisz? – nie mówiła już w złości. Coś w tonie jego głosu ją…zaniepokoiło, przez co zapomniała o tym, że była zła.
Hannibal w końcu spojrzał prosto w jej twarz, centralnie w oczy. Jego wzrok był poważny i zdeterminowany…Clarice pomyślała, że już kiedyś widziała u niego podobny wzrok, ale nie mogła na szybko sobie przypomnieć kiedy dokładnie.
- Przepraszam, że ci nie wytłumaczyłem powodu, dla którego tu przyjechaliśmy. Miałem powód. Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę w szpitalu? Twoje ostatnie pytanie? – kiwnęła głową, przypominając sobie swoje pytanie o to, czy poznała całą historię o Miszy. Odpowiedział jej „nie”. Więcej nie zdążył – Pamiętałem o nim i pomyślałem, że to jest najlepsze miejsce, żeby ci w końcu wszystko opowiedzieć. Może tutaj poczujesz odpowiednią atmosferę…Ciekaw sam byłem czy coś poczuję, ale…to miejsce nic we mnie nie wzbudza. Chyba nigdy nie poznam uczucia nostalgii. Może i lepiej…
- Mówisz o nostalgii…znaczy byłeś już tu kiedyś?
- Tak – ponownie spojrzał w wodę – Mieszkałem we Francji przez 5 lat.
Clarice nie ukryła zdumienia. Nie miała o tym pojęcia. To była zupełnie nowa informacja. Nie było o tym w jego aktach. Właściwie o jego wczesnym życiu prawie nic nie było wiadomo.
Rozejrzała się wokół, jakby dopiero teraz zauważyła gdzie się znajduje. Dotarło do niej, że to pustkowie w jakiś sposób jest „ważne” i chciała zgłębić każdy szczegół tego miejsca.
Dr Lecter tymczasem zdjął marynarkę i położył na trawie. Rozmowa zapowiadała się na długą, a na pewno nie będzie im wygodnie stojąc przez tak długi czas. Oboje na niej usiedli, stykając się ramionami.
- Nie opowiedziałem ci wszystkich szczegółów z mojego życia. Dziś…odkryję przed tobą wszystko.
Lecter jeszcze nigdy nie widział tak zszokowanej Clarice, gdy powiedział jej o tym, że wychował się na zamku i że jest ósmym mężczyzną z rodu, gdy miał prawo do miana „Hrabiego Lectera”.
- I może i nigdy nie będziesz damą, moja droga – delikatnie ułożył palec pod jej podbródkiem i zamknął jej otwarte usta – Ale przez małżeństwo ze mną, oficjalnie powinnaś mieć tytuł Hrabiny. Nigdy jednak nie używałem tytułu, nie był dla mnie ważny.
- To wyjaśnia czemu zawsze zachowujesz się jak cholerna szlachta – nadal miała oczy wielkie jak spodki.
- Przyjmę to jako komplement.
Tym razem dokładniej przedstawił jej swoją sytuację rodzinną. To gdzie dokładnie ukryli się z rodziną podczas wojny i jak dokładnie wszyscy zginęli.
- O tych najemnikach opowiedziałem ci prawdę w pewnym sensie. Gdy znalazło mnie sowieckie wojsko, pamiętałem tylko tyle. Że zabrali Miszę z szopy i nigdy więcej jej nie widziałem. Nie powiedziałem ci jednak, że wiele lat później przypomniałem sobie o wiele…wiele więcej. Także to, dlaczego w ogóle ją zabrano.
Opowiedział jej nieznane dotąd fakty. Że z jego rodzinnego zamku zrobiono sierociniec, w którym musiał żyć. Że przez cały ten czas, odkąd go znaleziono, nie wypowiedział ani słowa, poza krzykami podczas koszmarów.
- Nadal masz te koszmary? – spytała, nieśmiało.
- Nie…ostatni sen o Miszy miałem, gdy spałaś przy mnie po raz pierwszy.
Powiedział jej wówczas o wuju, który zabrał go pewnego dnia z sierocińca i zabrał właśnie do Francji, do Paryża.
- Pamiętasz Clarice jak wytłumaczyłem ci, że każdy z nas inaczej postrzega miłość? – kiwnęła głową – Inaczej ją odczuwamy również względem innych ludzi. Widzisz…poznałem kilka kobiet, które przez krótki czas były miłym towarzystwem, a jednak coś takiego, co z całą pewnością mógłbym nazwać „miłością” odczułem w życiu jedynie dwa razy. Mój strach wobec ciebie, czyli moja forma kochania ciebie, jest drugą w moim życiu. Co ciekawe…w obu przypadkach mamy sporą różnicę wieku, lecz w tym pierwszym przypadku, to ja byłem tym młodszym.
Clarice przełknęła głośno ślinę. Nie była pewna jak przyjmie tą część zwierzeń.
- A kto był pierwszą?
Dr Lecter ponownie skupił się na jej twarzy.
- Żona wuja. Ta ciotka, o której wspominałem, że jest moją jedyną żyjącą rodziną. Choć jak wspominałem, nie wie czy ona wciąż żyje.
Ponownie ujrzał wielkie zdumienie. Miał ją dziś zszokować nieraz.
- Zakochałeś się w żonie wuja? – chyba musiała to powiedzieć, by uwierzyć.
- Gdy ją spotkałem byłem za młody, aby pokochać, ale później…tak. Była Japonką, nazywała się Murasaki.
Słońce prawie że już kompletnie zaszło, gdy mówił jej o tym jak wuj i ciotka otworzyli przed nim nowy świat. Powoli zaczynał znów odzyskiwać głos. Wzrosło jego zainteresowanie sztukę. Zaczął się uczyć rysunku.
A potem…zdarzył się ten incydent. Na targu, jakiś mężczyzna obraził Murasaki, przy nim. Jego wuj poszedł się z nim skonfrontować, ale dostał przy tym zawału i zmarł.
- To było moje pierwsze zabójstwo – wyznał beznamiętnie – Zabiłem tego handlarza niedługo później. Nie z zemsty za wuja…Zabiłem za to, że obraził Lady.
Clarice zdała sobie sprawę, że czegoś jej brakuje w tej historii.
- Ile miałeś lat? – nie wspomniał w jakim był wieku, kiedy trafił pod opiekę wuja i jego żony.
- Prawie 14.
Prawie…czyli miał 13. Miał 13 lat, kiedy pozbawił kogoś życia po raz pierwszy. To…przerażająco szybko.
- Jak go zabiłeś?
- Kataną. Najpierw go lekko ciąłem, a na koniec skróciłem o głowę. Zaniosłem ją jako trofeum do domu i pokazałem Lady Murasaki. Teraz jak na to patrzę, nie było to rozsądne.
- Ona…widziała?
- Tak. Ukryła to. Oszukała śledczych i mnie uratowała. Dzieliła ze mną tą zbrodnią, ale jedynie dlatego iż byłem jej ostatnim członkiem rodziny.
Clarice przyjęła z lekkim smutkiem to, że ktoś jeszcze potrafił zaakceptować jego ciemną stronę.
- Wiem co myślisz, najdroższa i jesteś w błędzie…Ona nigdy mnie takiego nie zaakceptowała. Zrozumiałem to lata później.
Wznowił opowieść. Następne 5 lat spędzili razem, jako jedyne bliskie sobie osoby. Lecter zaczął studiować medycynę, był najmłodszym studentem, jakiemu udało się dostać na te studia. Jego uczucie do Murasaki wzrosło, ale…pewnego dnia…
- Wstrzyknąłem sobie coś…co przebudziło wszystkie moje wspomnienia. Bo rozumiesz Clarice, wcale nie zapomniałem o Miszy. Tajemnica jej losu, frustracja, że zapomniałem co się wydarzyło w tamtej chacie nie dawała mi żyć. Przypomniałem sobie…przypomniałem sobie twarze i imiona każdego z nich. Oraz to dlaczego zabili Misze i inne dzieci.
Jego wpatrujące się w tafle wody oczy zmrużyły się nieznacznie.
- Zabili je z głodu. Była zima, przez nadmiar śniegu nie mogli ani się przenieść, ani zapolować. Z głodu, zaczęli zabijać dzieci, które z początku były zabezpieczeniem, a potem jedzeniem. Zjedli Miszę, żeby nie umrzeć.
Clarice nie wiedziała co jest bardziej przerażające. Los tej małej sześciolatki, czy obojętność i zimno w głosie jej męża. On naprawdę już nic nie czuł.
Przypomniawszy sobie wszystko, młody Hannibal rozpoczął polowanie. Streścił jej wszystko. To w jaki sposób odnalazł każdego ze swoich starych oprawców. Oraz w jaki sposób zabił każdego z nich. Nie wahał się nawet przy drastycznych szczegółach.
- Ona wiedziała co robisz? – nie chciała wypowiadać jej imienia. Znów skarciła samą siebie. Jak mogła być zazdrosna o tamtą kobietę? Hannibal miał w tamtym czasie 18 lat, a to znaczyło że miały minąć jeszcze jakieś 2 lata, zanim ona sama przyszła na świat.
- Nie powiedziałem jej wprost. Ale wiedziała, że oni ginęli i nie była naiwna. Domyśliła się. Próbowała mnie przekonać bym przestał się mścić. Ale nie posłuchałem jej. Wtedy czułem ogromną chęć zemsty i nawet uczucie do niej, nic na to nie mogło poradzić.
Opisał człowieka, który zginął jako przedostatni. O swojej nieudanej próbie zabicia go i o tym, że ten porwał Murasaki.
- Uprowadził ją na swoją łódź – uniósł dłoń i wskazał na kanał przed nimi, w którego wodzie odbijało się teraz światło gwiazd – Cumował dokładnie tu, w tym miejscu.
Clarice nie potrafiła sobie wyobrazić osiemnastoletniego Hannibala, przyjeżdżającego na motocyklu, wzdłuż tego kanału. Ale potrafiła wyobrazić sobie, jak skrada się na łódź z bronią.
Dr Lecter zrobił pauzę. Sprawdzał, czy mówienie o tym sprawia mu trudność…nie, nadal nic nie odczuwał.
- Zanim go zabiłem powiedział mi coś o czym…nadal nie pamiętałem, ale wiedziałem, że mówi prawdę. Prawdę, że…żeby utrzymać mnie na jakiś czas przy życiu, nakarmili mnie moją siostrą.
Hannibal nie musiał mówić jej więcej. Niemal to widziała. Sama śmierć Miszy odebrała mu serce już w dzieciństwie, ale w tamtej chwili…właśnie tutaj, w tym miejscu, na tej wodzie…jakikolwiek istniejący człowiek w Hannibalu Lecterze umarł. Zimny lód skuł go od środka kompletnie.
- Straciłem nad sobą kontrolę. Nożem, wykroiłem już literę M na piersi. Lady to widziała. Próbowała mnie odciągnąć, ale ją odepchnąłem. Zamierzałem go ukatrupić powoli. Oddalała się, a ja nie chciałem by uciekła. Chciałem by na to patrzyła…by została ze mną w tej najważniejszej chwili. Wtedy naprawdę chciałem by mnie zaakceptowała, więc powiedziałem wreszcie, że ją kocham. Po to tylko by ją zatrzymać.
- Co…co powiedziała? – walczyła, aby nie drżał jej głos. Nie potrafiła być tak niewzruszona jak on.
- Zapytała retorycznie, czy ja mam czym kochać i odeszła. Przejąłem się mniej niż sądziłem, te słowa wszystko skończyły. Skupiłem się na tamtym i rozszarpałem mu twarz zębami.
Dłoń Clarice zacisnęła się na materiale swojej bluzki. Miał rację, myliła się…Te słowa z przeszłości aż ją zabolały.
- Więcej jej nie widziałem, a jakiekolwiek przywiązanie nie istniało. Musiałem opuścić kraj. Wyemigrowałem do USA i tam wznowiłem swoje studia. Podczas krótkiej przerwy wyjechałem, aby zabić ostatniego mężczyznę, który zjadł Misze. Nie zrobiłem tego jednak z zemsty. Nie czułem już tej nienawiści…dokończyłem tylko sprawę, którą rozpocząłem. Skończyłem co zacząłem. Później jeśli kogoś zabijałem to okazjonalnie i tak, że nie zwracałem na siebie uwagi. Mijały lata i …zacząłem się nudzić. Dlatego zabawiłem się z policją i stworzyłem postać Rozpruwacza. Powołałem go do  życia, z własnego wyboru. A dalej…wiesz co się działo.
Zapanowała cisza. Clarice zupełnie inaczej patrzyła już na otaczającą ją scenerię. To było miejsce tragedii, miejsce zbrodni i miejsce, gdzie w pewnym sensie Hannibal stracił ostatniego członka rodziny.
- Dziękuję – nie wiedziała co jeszcze rzec. Nie chciała czuć współczucia, nie spodobałoby mu się to. I chyba się udało. Czuła dziwną lekkość, że wie…że otworzył się przed nią.
- Mamy kolejną wspólną gwiazdę – rzekł, patrząc w ten sam punkt na wodzie, co ona – Oboje, w tym samym wieku wyznaliśmy komuś uczucia, aby go zatrzymać. Tobie się udało.
- Żałujesz…że jej nie zatrzymałeś? – obawiała się usłyszeć odpowiedź, lecz chciała wiedzieć. Dr Lecter widział ile odwagi włożyła w to pytanie.
- Nie – widział, jak jej mięśnie się rozluźniły, gdy odetchnęła z ulgą – Dobrze się stało. Chciałem od niej akceptacji, a ona chciała mnie zmienić. W jej znaczeniu „uratować”. Nigdy nie dostałbym od niej tego, czego naprawdę pragnąłem.
Drgnęła zaskoczona, gdy poczuła jego dłoń na policzku. Przysunął jej twarz, aby na niego spojrzała. Był nagle z czegoś wielce kontent.
- Otrzymałem to dopiero od ciebie.
Na zawsze będzie to pamiętał. Jej wzrok, gdy zjawiła się pierwszy raz pod celą. Już wtedy wiedział, ale żywy dowód otrzymał dopiero miesiąc temu. Gdy zabijał Grutasa, Murasaki patrzyła i uciekła. Gdy zabijał Chiltona, Clarice patrzyła…i została.
Clarice wiedziała, że tamta Lady miała rację i jednocześnie się myliła. Mówiła, że on nie potrafi kochać sercem i miała rację. Ale nie rozumiała, że można kochać w różny sposób. A on kochał ją, ponieważ…trzęsła jego lodem, wzbudzając nieznany dotąd lęk. Sprawiała, że … czuł. Czuł coś, dzięki niej.
- Nie wątp więcej, że nie traktuję cię jak równą sobie – powiedział, stykając ich czoła razem, nie przerywając kontaktu wzrokowego – Już osiem lat temu, gdybym cię nie szanował, nie chciałbym byś dowiedziała się kim jestem.
- A chciałeś…
To nie było pytanie. Zrozumiała, że chciał. Pocałunek, który następnie on złożył na jej ustach trwał dobre kilka minut.
Kiedy wstali, Clarice obserwowała jak Hannibal odchodzi stąd, bez żadnego żalu. To miejsce nic dla niego nie znaczyło. Smutno jej było ponieważ…on przyszedł tu mając nadzieję, że coś poczuje. Nic z tego nie wyszło i tym też się nie przejął. To było najbardziej smutne.
Clarice ostatni raz zmierzyła cały kanał wzrokiem. Wiedziała, że widzi go możliwie po raz ostatni. Skłoniła głowę ku pamięci Miszy i poszła za mężem.
Mimo iż tyle emocji się w niej kłębiło, nie powstrzymała tej drobnej, malutkiej mrocznej strony siebie, która radowała się tym, że ta Japonka nie zebrała go jej. A jednocześnie czuła żal…że Lady zawiodła go, gdy najbardziej jej potrzebował.
Ona tego nie zrobi. To nie leży w jej naturze. Wręcz przeciwnie…chcę żeby ten „lęk” wobec niej…stał się jak największy.

***

Clarice zasnęła w taksówce, w drodze powrotnej. Hannibal zapłacił kierowcy tyle, ile obiecał, po czym ostrożnie wziął żonę na ręce i wyjął z auta, nie budząc jej. Nie przejmując się spojrzeniami, które przyciągał, wniósł Clarice do ich hotelu, a następnie do ich pokoju. Tam położył ją delikatnie na łóżku. Zdjął tylko pierwszą warstwę ubrań, tak, żeby było jej wygodnie i okrył pościelą. W ogóle się nie zbudziła.
To było interesujące…to prawda, że dzisiejsza opowieść oraz wycieczka nie wzbudziła w nim żadnych odczuć, lecz…Clarice wydawała się to wszystko odczuwać za niego. Wiedział wszystko w jej rysach. Każdy wstrząs, każdy żal, oznaki gniewu i satysfakcji…nawet rozczarowanie ciotką. Odczuła wszystko to, co on powinien.
Jednakże, dr Lecter zauważył coś jeszcze…Ten krótki błysk w jej oczach, gdy mówił jak Murasaki go odtrąciła. To był błysk…triumfu nad rywalką. Uważała, że zwyciężyła i to w sumie w pewnym sensie prawda. W tamtym czasie do narodzin Clarice M. Starling pozostawały dwa lata, ale i tak wydarzyło się wówczas coś co zaważyło na jej losach. Coś co kobieta wzięła do siebie. To ich inna wspólna cecha, oboje byli wobec siebie…zaborczy.
Hannibal przejechał lekko ręką wzdłuż jej włosów. Nawet nie drgnęła.
- Jesteś moim arcydziełem, któremu pomogłem powstać. Uosobienie mojej perfekcji.
Przeszłość należy do przeszłości. A jednak decyzja, aby przeprowadzić Clarice przez tamtą „terapię” wiele lat temu, była jedną z najlepszych w jego życiu.
Lady Murasaki w pewnych kwestiach była całkowitym przeciwieństwem Clarice. Gdy tamta go potrzebowała, Clarice go chciała. Tamta była damą, druga czerpała radość z gry. Tamta chciała go wyciągnąć z jego świata, a druga weszła do niego wraz z nim.
Była tym….czego sam zawsze nieświadomie szukał.
Gdy kilkanaście minut później Hannibal kładł się do łóżka obok żony, coś przykuło jego uwagę. Aby się upewnić, przybliżył się do śpiącej postaci i przejechał nosem wzdłuż linii jej szyi.
Ostatnio nie mógł tego wyczuć, bo był u Clarice w niełasce i trzymała od niego dystans, ale teraz był pewien. Jej zapach się zmienił.
Była to bardzo mała, niemalże nieznaczna zmiana w zapachu ciała. Z początku nie był nawet pewien, czy rzeczywiście jakaś zmiana nastąpiła. Pierwszy raz nie był pewien swojego zmysłu węchu, ale doszedł do wniosku, że to nie zwróciłoby jego uwagi, gdyby żadna zmiana nie zaszła.
Przez niecałe 5 minut myślał czym to może być spowodowane, analizując, czy coś takiego zarejestrował w przeszłości. Przyszło mu do głowy pewne prawdopodobne wyjaśnienie…
Czy jest prawdziwe, czas miał pokazać.

***

I rzeczywiście pokazał już następnego dnia.
Hannibal wstał jak zwykle pierwszy i kiedy był kuchni, usłyszał hałas. Był zaskoczony, nie spodziewał się, żeby Clarice obudziła się przed upływem najmniej godziny. Przerwał robienie śniadania i poszedł sprawdzić.
Źródło hałasu znalazł w łazience. Sen Clarice został najwidoczniej brutalnie przerwany przez mdłości. Kobieta zwracała w toalecie wczorajszy obiad. To jej bieg z łóżka do łazienki musiał usłyszeć.
Stojąc w drzwiach, potwierdził swoje wczorajsze przypuszczenia.
Clarice miała już ostatnie odruchy, ale już nie wymiotowała. Zeszły z niej wszystkie siły i nie miała jak wstać. Ciężko oddychając, zerknęła do tyłu, wciąż przytrzymując się muszli, czując że za nią stoi.
- Chyba…nie mieli …świeżego jedzenia …w tej wczorajszej…restauracji – wyrzuciła, jednocześnie łapiąc oddech.
Zdziwiło ją jego spojrzenie. Wpatrywał się w nią jakoś…intensywnie…jakby coś kalkulował. Nie mogła tego przeniknąć.
- Clarice… - nie owijał w bawełnę i rzekł prosto z mostu – Myślę, że możesz być w ciąży.
Zaległa martwa cisza.
- Co?!

***

Jack Crowford siedział przy swoim biurku i po raz któryś setny miętosił w dłoni tą konkretną kartkę papieru. Tak często miał ją w rękach, że aż się wygniotła.
Była to jego własnoręcznie napisana rezygnacja z pracy. Nie odważył się jej jednak złożyć. Ciągle się wahał, czy to zrobić, czy nie.
Z jednej strony uważał, że kompletnie…zawiódł…i powinien odejść z FBI. Ale z drugiej nie mógł się pozbyć wrażenia, że jeśli teraz odejdzie to będzie jedno wielkie tchórzostwo. Że zrobi to, czego dokładnie chciał Lecter. A także sporo jego współpracowników. Był na czarnej liście FBI odkąd wyszło na jaw, że jego protegowana pomogła uciec doktorowi i zwiała z nim, sama stając się przestępczynią. Jej czyny wyraźnie postawiły Biuro Federalne w bardzo złym świetle. Ich reputacja została mocno nadszarpnięta i wszyscy winili jego. Z nim samym włącznie.
Sytuacja się nie poprawiła, kiedy zgłoszono zaginięcie dr Chiltona. Nie mówiono nic głośno…ale podejrzewano słusznie co się stało.
Kolejna walka Crowforda z użalaniem się nad sobą, została przerwana przez dzwonek telefonu, na jego biurku. Jack, jakby złapany na gorącym uczynku, schował rezygnację do szuflady (nadal nie zdecydował czy ją złoży, czy nie) i odebrał.
- Słucham , tu Crowford.
- Panie Crowford, jestem z ochrony. Jakiś pijak próbuje wtargnąć do budynku i pyta o Pana.
- Powiedział, czego chce? Jeśli nie, to każcie mu się wynosić.
- Nalega tylko, że chce Pana zobaczyć, gada nawet z sensem. Ale gościu zionie alkoholem na kilometr. Wygląda mi na recydywę, bo ma całą twarz poharataną. Wolałem się upewnić, czy może…
- Chwila! – Jack zerwał się na równe nogi, przy okazji wywracając swoje krzesło – Co powiedziałeś?! Co jest z jego twarzą?!
- No…jest poharatana…Cała w bliznach…
Crowford czuł się tak, jakby poraził go piorun.
- Przytrzymajcie go! Już idę!
Jack wybiegł z gabinetu. Pędził do wyjścia tak szybko, na ile pozwalał mu, nie młody już, wiek.
 Wybrał schody, nie windę. Gdy wreszcie wypadł na zewnątrz budynku zobaczył…jego.
Przytrzymywany przez dwóch ochroniarzy, słaniający się na nogach, był przed nim. Will Graham we własnej osobie.
Był w strasznym stanie. Nie mógł ustać na nogach. Mordę to miał czerwoną jak burak. Widać było, że to pijaństwo nie ciągnie się od wczoraj. To trwa już lata i go zabijało.
- Will, co ty tu…
- Pomóż mi, Jack… - głos miał zachrypnięty i bełkotliwy – Na niczym mi już nie zależy…nawet na życiu…wszystko to jest chuja warte…pieprzę nawet śmierć, więc…pomóż mi to rzucić, żebym mógł wrócić. Wszystko mi już jedno…Chcę po raz ostatni zrobić jednak coś jako agent FBI…Jack, przyjmij mnie z powrotem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz