Clarice
Lecter, z domu Starling, powoli wybudzała się ze snu. Otworzyła powoli zaspane
oczy. Zobaczyła jedynie pokój pogrążony w półmroku, a było tak tylko dzięki
ciężkim zasłonom. Gdyby nie one, już od kilku godzin sen byłby niemożliwy przez
świecące prosto w oczy promienie słońca.
Kobieta
jeszcze przez chwilę leżała na brzuchu, aż w końcu podniosła się z łóżka. Nie
zdziwiło ją, że jest sama. Hannibal zawsze budził się wcześniej od niej. Nie
była również zaskoczona, kiedy odsłoniła zasłony i zobaczyła na zegarku, na
nocnym stoliku, że dochodzi jedenasta.
Od
„wycieczki” na Jamajkę minął miesiąc. Kiedy uporali się z Chiltonem, wrócili z
powrotem do Rio, mieli tu tymczasowy, wynajęty dom. Hannibal nadganiał stracony
czas i zabierał ją do teatru i opery. Od tak dawna nie był na żadnym spektaklu,
że podwójnie sprawiały mu one przyjemność. Ona natomiast nigdy nie uczęszczała
na takie kulturowe wydarzenia, więc z ciekawością pochłaniała te nowe
doświadczenia. Zawsze kładli się późno, aby w końcu zasnąć w swoich ramionach.
Będąc razem niemal non stop, kochali się chyba jeszcze częściej niż za dawnym
czasów, przed aresztowaniem. Od miesiąca Clarice wstawała najwcześniej o 10.
Chyba nigdy tak nie egzystowała, tak…wygodnie.
Wiedziała
jednak jedną rzecz…Takie życie nie potrwa wiecznie. Rio nie jest miastem, w
którym Hannibal chciałby zostać. Poza tym, oboje byli ludźmi, którzy w takim
przyjemnym życiu, przepełnionym jedynie rozrywką, nie wytrzymają długo.
Potrzebowali zajęcia…Obecnie byli jakby na długich, zasłużonych wakacjach po
8-letnim piekle, przeprowadzeniu planu ucieczki z kraju i zamordowaniu wroga
jednego z nich.
Wyszła z
sypialni, wiedząc co ujrzy za drzwiami. Hannibal zawsze czekał ze śniadaniem,
przy okazji kontrolując poranne wiadomości. Gotowanie było jedynie na jego
głowie i chyba całe szczęście…Ona nigdy nie miała do tego talentu, a on wręcz
przeciwnie. Po co ich torturować jej niekompetencją w tej dziedzinie?
Było jak
przewidziała, oprócz jednego szczegółu. Doktor nie był w jadalni, a w małym
gabinecie i sprawdzał coś w komputerze(nie kupili go, był na wyposażeniu
właściciela). Choć śniadanie rzeczywiście czekało w jadalni, tyle że tylko na
nią. Obserwowała go przez chwilę, przez uchylone drzwi.
Zdziwiła się,
to było niecodzienne, aby na nią nie poczekał oraz to, że…miał bardzo poważną
minę, patrząc w ekran. Od razu wiedziała, że coś się stało. Ale wiedziała też,
że dopóki nie zje, to niczego się nie dowie. Powie jej dopiero, gdy talerz
będzie pusty.
Nie
przeszkadzała mu, był zbyt skupiony, na tym co robił. Zjadła najszybciej jak
tylko umiała, niecierpliwość i niepokój kazał jej się śpieszyć. Żeby nie było
się czego czepiać, czy odkładać w czasie przez wymówki, poszła się również umyć
i ubrać. Zwlekałby z odpowiedzią, by się droczyć.
Kiedy wróciła
do gabinetu, jego twarz wyrażała już coś innego. Był…rozbawiony.
- Dzień dobry,
Hannibal.
Jej głos
zwrócił jego uwagę w jej stronę.
- Witaj,
Clarice – otaksował ją wzrokiem, z zadowoleniem – Zjadłaś?
- Tak,
dziękuję. Było pyszne – nie zamierzała już czekać – Co się stało?
- A czemu coś
by się miało stać? – tak, rozbawienie wciąż się go trzymało. Widząc jej minę
dodał – Dobrze, widzę, że nie zostawiłaś mi możliwości, aby to odwlec.
- Widziałeś
mnie, gdy tu…
- Nie
widziałem. Wyczułem cię – dotknął swojego nosa, dając znać co miał na myśli.
Znał jej zapach tak dobrze, skoro pamiętał go nawet po ośmiu latach i rozpoznał
od razu, gdy się zjawiła pod celą.
- To co się
stało?
- Dwie
rzeczy. Jedna zabawna, druga uciążliwa. Chodź, zobacz.
Clarice
podeszła do niego i przez jego ramię, zajrzała w ekran.
- Umieścili
cię na liście 10 Najbardziej Poszukiwanych? – nie była tak rozbawiona jak on,
ale też nie tak wystraszona jak należałoby się spodziewać. Ucieszyła się, że
zdjęcie przedstawia Lectera przed operacjami plastycznymi.
- Tak. FBI
zrobiło mi zaszczyt, nie sądzisz? – spytał retorycznie i z ironią.
Chociaż…prawdopodobnie obecność na tej liście podnosiła mu ego.
Hannibal
zerknął na swoją żonę. Mógł niemalże zobaczyć jej myśli. Clarice błyskawicznie
analizowała wszystkie konsekwencje i przewidywała ruchy wroga. Zmieniało to dla
nich niewiele. I tak zawsze mieli się na baczności i żadne nie rozstawało się
ze swoją bronią. Ona z pistoletem, on z nożem. Zachowywali wszystkie środki
ostrożności.
- Wspomina
się coś o mnie? – zapytała, gdy doszła do tych samych wniosków co on.
- Jedynie, że
„niewykluczone, że możesz mi towarzyszyć”. Nie wierzą, że pozostaniesz długo
żywa, przynajmniej większość. To dla nas dogodniej.
Pokiwała
głową.
- A ta druga
sprawa?
Dr Lecter
powrócił do swojej postawy, którą widziała, gdy po wcześniej tu zajrzała.
Przełączył strony i na komputerze wyświetlił się artykuł.
Clarice
czytała go i z każdą sekundą jej mina wyglądała na coraz bardziej zaniepokojoną
i nieco zdziwioną.
Artykuł
mówił, że Mason Verger, wyznaczył wysoką nagrodę pieniężną w zamian za
jakiekolwiek informacje o miejscu pobytu Hannibala Lectera. Clarice pamiętała
rzecz jasna kto to był Mason. Jedna z niewielu ofiar jej męża, którzy przeżyli.
Kuzyn Lynn. Dzięki doktorowi był na zawsze przytwierdzony do łóżka, a jego
twarz…słowo obrzydliwa to nadal za mało by w pełni to oddać.
- O…o co mu
chodzi z tą nagrodą? – nie znała Masona, wiedziała jedynie co zrobił kiedyś
swojej siostrze i kuzynce i o jego majątku, ale o charakterze nic.
- Mason chce
mojej śmierci.
Dopiero teraz
strach zagościł na jej twarzy. Dostała o wiele gorszych przeczuć, niż gdy
zobaczyła stare zdjęcie Hannibala na liście najbardziej poszukiwanych. A
następne jego słowa nie polepszyły jej stanu.
- Nie byle
jakiej śmierci. Uważa, że zasługuje na zemstę za to, co mu zrobiłem. Choć to
złe słowo. To ON to sobie zrobił, tyle że go do tego doprowadziłem. Użyje
wszelkich metod by mnie znaleźć, ale nie po to by oddać mnie w ręce
sprawiedliwości. Wymyśli dla mnie coś, co w jego mniemaniu jest gorsze od
śmierci. Marzy, że gdy już mnie zabije, to będzie to akt miłosierdzia. Jego
umysł wymyśli pewnie całkiem zdatne tortury.
Hannibal
pociągnął Clarice tak, aby usiadła na jego kolanach. Jak przewidywał, nie
przyjęła tego z takim spokojem jak on. Jego mało co mogło wzburzyć. Nawet taka
groźba go nie ruszała, co nie znaczy, że ją zlekceważył.
- Więc…teraz
tropi nas nie tylko FBI, ale też Mason Verger?
- Tak,
trafnie podsumowane.
Szkoda, że
nie mógł go zabić. Przekroczenie granicy Stanów był dla niego niemożliwe
jeszcze przez wiele lat. Nie wspominając, że chciał aby zabójstwa dokonał ktoś
inny. Margot go rozczarowywała, że się za to jeszcze nie zabrała.
Nie może nic
zrobić, poza ostrożnością. Każdy, kto chociażby miał możliwość rozpoznania go,
musiał zginąć. Jeśli uzna, że spotkał kogoś takiego…zabije i zmienią miejsce.
Siedział,
głaszcząc Clarice po plecach i czekał, aż ta dojdzie do tego samego. Ona nie
była aż tak nieludzka jak on, takie wieści mogą wstrząsnąć. Ale i tak
pozbierała się szybciej niż normalny człowiek.
- Znamy
wroga. W razie czego, zorientujemy się, że trzeba działać. Zagrożenia realnego,
póki co nie ma – godząc się z faktami, twarz jej się rozjaśniła – Co dziś mamy
w planach?
Hannibal
uśmiechnął się. Nie ma co się przejmować problemami, których póki co nie ma.
Ostrożność zawsze zachowywali i ani on, ani ona na pewno tego nie zaniedbają.
-
Clarice…Jest miejsce, które chciałabyś zobaczyć?
- Masz na
myśli tutaj, czy ogólnie na świecie?
- Ogólnie.
Widzisz…nie jestem taki jak mówi profil FBI o statystycznym seryjnym mordercy.
Nie lubię jeździć z miejsca na miejsce. Wolałbym osiedlić się gdzieś konkretnie
i zostać jak najdłużej się da. Rio jednakże nie pasuje do moich standardów. To
był dobry przystanek. Wolałbym byśmy zamieszkali na stałe gdzieś indziej. Od
początku to ja wciąż decyduję, gdzie jeździmy, więc pytam ciebie o zdanie.
Clarice
poważnie się zastanowiła, jednocześnie obejmując Hannibala za szyję.
- Szczerze
to…kiedy uciekliśmy z kraju to był mój pierwszy raz w życiu, gdy wyjechałam za
granicę. Nigdy nie wyściubiłam nosa poza USA, dopóki nie wyjechaliśmy razem.
Zarówno Rio i Jamajka były czymś…zupełnie nowym. Więc gdziekolwiek chcesz
zamieszkać, będzie to dla mnie nowa przygoda. Obojętnie mi. Chociaż…mógłby to
być kraj, którego język znam – zaśmiała się cicho.
Teraz Lecter
się zastanowił i to o wiele głębiej niż ona. Kobieta obserwowała to,
zafascynowana. Przeszło jej przez myśl, że jego głowę zaprząta coś więcej niż
wybieranie miejsca zamieszkania. Nie było sensu pytać. Co prawda Lecter nie
skłamie, po prostu nie odpowie. Jeśli ma się dowiedzieć, to niedługo jej powie.
- Skoro
niedługo wyjeżdżamy, pójdę zadzwonić do restauracji, która poprzednio odmówiła
nam rezerwacji. Może dziś łaskawie mają miejsca, pieprzeni złodzieje.
Gdy
wychodziła, to dr Lecter musiał powstrzymać uśmiech. Już stracił nadzieję, że
ją nauczy lepszego wyrażania się. Już jako nastolatka, Clarice wiedziała, że
nie będzie nigdy damą i najwidoczniej miała rację.
Hannibal
prawie natychmiast zdecydował, gdzie osiedli się z Clarice, tyle że…coś jeszcze
wpadło mu do głowy. Wybrał Włochy, ale zanim to…rozważał opcję czy by jej nie
zabrać w inne miejsce.
Clarice
pytała, gdy mieli tamtą rozmowę przy podsłuchu, czy opowiedział jej całą
historię o Miszy. Zdążył odpowiedzieć jedynie „nie”. Nie miał kiedy opowiedzieć
jej całej historii. A potem wydarzyło się tyle rzeczy, że jego żona na razie
zapomniała o tej kwestii. Doktor nie wątpił jednak, że niedługo sobie
przypomni. A było jedno miejsce…które idealnie nadawało się na opowiedzenie tej
historii.
Postanowił.
Nadszedł koniec tych wakacji. Kiedy Clarice zwolni telefon, wykona rezerwację
na samolot. Potem czas na pakowanie i wyjęcie pieniędzy.
Zanim
zamieszkają we Włoszech…polecą na kilka dni do Paryża.
***
-
Słuchajcie…możemy się jeszcze dogadać.
- Nie sądzę.
Nie mamy o czym rozmawiać.
Te
wypowiedziane, hardym tonem słowa wyszły z ust Lynnet Verger, która z
wyniosłością godną królowej patrzyła na mężczyznę, jak na robaka.
Rozmowa
toczyła w jednym z najwyższych wieżowców w mieście, w apartamencie na
najwyższym piętrze. Byli na balkonie, Lynn siedziała na tarasowym krześle z
założonym nogami. Za nią, niczym ochroniarze, stali Damien oraz Al. Irene
trzymała się najbardziej z tyłu.
Przed nimi
stał łysiejący facet po 50, właściciel tego apartamentu. Odczuwał wyraźny
dyskomfort, gdyż na balkonie, na tej wysokości, wiał silny wiatr, a on był w
samym szlafroku. Trząsł się z zimna, a masa tłuszczu w jego brzuchu mu nie
pomagała utrzymać ciepła. Nie śmiał jednak wejść do środka.
- Jaki jest
wasz problem? – pytał coraz bardziej zły, że każą mu rozmawiać tu, w taki ziąb
i w dodatku są to tacy gówniarze – Zapłaciłem wam uczciwie za spluwy. Co z nimi
robię to nie wasza sprawa. Po chuj mnie nachodzicie?!
- To jest
nasza sprawa. Opowiem ci to z naszego punktu widzenia – Lynn splotła dłonie i
ułożyła je sobie pod brodą – Jakiś czas temu, zgłosił się do jednego z nas
młokos, ze zwykłego gangu złodziei. Chciał kupić kilka sztuk broni, nie
powiedział po co. Ale dowiedzieliśmy się sami. Chcieli napaść na strzeżony
magazyn. Pański magazyn. To czego nie udało nam się ustalić to, to co tam Pan
trzyma. Jakiś czas potem to właśnie Pan kupuje u nas pistolet. Kupuje nie
zarejestrowaną broń, wiadomo więc, że coś planuje. Ale jest Pan bogaczem,
właścicielem dużej firmy. Nie potrzebuje Pan nikogo okradać.
Najwidoczniej…planuje Pan zabójstwo. Któregoś chłopaka z tego gangu? A może ich
wszystkich? Tylko po co?
- Zaraz! –
zawołał, zszokowany i najwidoczniej zły – To wy daliście tym pieprzonym gnojkom
te pukawki?!
- Dajemy je
każdemu kto zapłaci. Nawet jeśli są przeciwnikami. Widzisz… - Lynn uśmiechnęła
się w jakiś tajemniczy sposób tak, że jej rozmówca drgnął, bynajmniej z zimna -
…lubimy chaos, a taki który my spowodujemy, jest najlepszy. Gdy zorientowaliśmy
się, że nasz towar rozsiał się po dwóch stronach konfliktu, postanowiliśmy
opowiedzieć się po którejś ze stron. Zaczęliśmy grzebać i wiesz co znaleźliśmy…prawda?
- Chłopaki
okradają cię, ponieważ nie mają jak cię zabić. Jeśli dostaną okazję, nie
zawahają się, możliwe że chcą cię wywabić z kryjówki – kontynuowała po przerwie
– Przywódca gangu miał siostrę. „Miał” to dobre słowo. Mała miała 9 lat, znaleziono
jej ciało w rzece. Zgwałcono ją i uduszono. Z jakiegoś powodu policja zjawiła
się tutaj…ale policjant, który był Pana przesłuchać jak raz tu przyszedł, już
nigdy tu nie wrócił. Za to zwolnił się z pracy i buduje sobie dom za pół
miliona.
- No…No to co
z tego?! – wrzasnął, zaczynając panikować.
- Wiesz co z
tego – rzekła zimno Lynn – Jeśli to dalej potrwa to pozabijasz tych chłopaków
za to, że kradną twój towar, mimo że to tylko mała zemsta za to, że gwałciłeś i
zabiłeś dziecko, siostrę przywódcy. Postanowiliśmy obrać stronę gangu. Wszyscy
w tej chwili dostali lokalizację twojego „prawdziwego” magazynu. Właśnie go
okradają. Czy zręcznie, to nie wiem. Jakby co, posiedzą tylko za to. Z tą
sprawą nie będą mieli nic wspólnego, oficjalnie. Oni dostaną swoją małą
vendettę, rozsądne, że porwali się na coś, do czego mieli predyspozycje.
Zatrucie ci życia…też niezła myśl.
-
Chwileczkę…ja…nic nie wiem o tej małej… - facet chciał się cofnąć, ale za nim
była tylko barierka, a dalej już 30 pięter w dół.
- To nie ważne
już co powiesz.
Lynn wstała z
krzesła. W jej postawie była niezłomność.
-
Opowiedziałam ci to wszystko…widziałeś nasze twarze, a nie twarze pośredników.
My dostaliśmy pieniądze zarówno za transakcję z tobą jak i z gangiem. W dodatku
dziś odzyskamy nasz pistolet od ciebie. Czysty zysk wraz ze zwrotem towaru.
- Jak chcesz
to wam zwrócę spluwę. Wystarczy, że zapomniecie o tej sprawie z dzieciakiem, a
ja zapomnę wasze twarze. Ile ten gang jest wart? Chcecie milion? Dwa, a może
pięć? Dam ile chcecie i każdy rozejdzie się w swoja stronę.
Kłamał, nie
zamierzał zapomnieć ich twarzy. Kiedy sobie pójdą, załatwi sobie broń z innego
źródła. Najpierw rozpierdoli samodzielnie tamten gang, a potem dobierze się do
nich, tych gówniarzy. Och, chciał to zrobić własnoręcznie. Odkąd samodzielnie
udusił tamtą małą szmatę, marzył o powtórce. Nastolatka też się nada.
- Ty serio
czegoś tu nie rozumiesz. Lubimy chaos…A policja niedługo będzie miała całkiem niezły,
skoro ty zginiesz, a główni podejrzani będą w zupełnie innym mieście. Oni pewnie
sami się zdziwią, że ktoś za nich dokonał głównej zemsty. Dla nas to lepiej.
Jeśli będą potrzebowali na czymś się wyżyć, to może jak policja zabierze im
broń, to wrócą do nas jako stali klienci. Tacy są bardziej opłacalni niż ty.
Wówczas dwaj
chłopacy za nią, w końcu się ruszyli. Obaj naraz wyjęli z wewnętrznych kieszeni
kurtek pistolety i wymierzyli nimi w rozmówce Lynn.
- Stop,
zaczekajcie! – mężczyzna uniósł ręce, chcąc ich zatrzymać. Nie miał gdzie się
cofnąć. Zastanawiał się, czy jeśli krzyknie to sąsiedzi na dole go usłyszą.
Kurwa, zapomniał, że wyjechali na Hawaje – Po co od razu takie radykalne
środki?! Mówiłem, ze umiem się targować. Kwota! Dajcie kwotę, a każdy
zadowolony rozejdzie się do domu!
Wtenczas
mężczyzna po raz pierwszy w tej konfrontacji…odczytał coś prawidłowo. W oczach
tej dziewczyny zobaczył czystą nienawiść. Zrozumiał, że ona go nienawidzi, ale
nie dochodził do tego, dlaczego. W swoich rozumowaniu…był bezkarny.
Lynn miała
dość. Chciała śmierci tego typa odkąd dowiedziała się co ten kutas zrobił. Poza
tym…faktycznie, gdy go zabiją sytuacja z glinami i gangiem jeszcze bardziej się
zaplącze. Chciała to obserwować i zobaczyć jakie kroki poczyni każda ze stron.
Ona i jej rodzina byli bezpieczni. Nikt ich z tym nie powiąże. Natomiast
teraz…był czas by się zabawić.
- A wiesz ty
co… - dziewczyna przybrała minę, jakby się nad czymś poważnie zastanawiała -
…może się założymy? Jeśli przegrasz, zginiesz. Jeśli wygrasz, będziesz żył i
nie będziesz musiał nic nam płacić. Co ty na to?
- A jeśli nie
chce się zakładać?
- To zgadnij
co się stanie.
Damien i Al
odbezpieczyli broń. Facet zrozumiał, że nie miał wyboru. Ta kurwa była chora!
Chciała go zabić, bez dyskusji. W dodatku, według niego, nie było powodu by
ginął. Głupota wydzierała mu się z pyska.
- Dobra,
dobra! Co to za zakład?!
- Jeśli uda
ci się obejść na gzymsie cały budynek, pójdziemy sobie i zostawimy cię w
spokoju.
Mężczyzna
sądził, że coś źle usłyszał.
- Co? Powiedziałaś gzyms?!
- Zgadza się
– wskazała podbródkiem na gzyms, znajdujący się za jej rozmówcą, na ścianie
budynku, nieco ponad barierką balkonu – Wejdziesz na ten gzyms i przytrzymując
się tylko ściany, okrążysz cały budynek. Jeśli spadniesz, giniesz. Jak zrobisz
okrążenie, zostawimy cię w spokoju. Jeśli odmówisz wejścia na gzyms, zastrzelimy
cię tu i teraz. Oto twoje opcje. Co wybierasz?
Mężczyźnie
odpłynęła cała krew z twarzy. Z zimna trzęsła mu się nie tylko szczęka, ale
nawet wielki brzuch podrygiwał. Wyglądało to nieco komicznie, jeśli nie
groteskowo.
- Wolne
żarty. Dlaczego nie załatwimy tego rozsądnie…
Lynn nie
czekała aż skończy te brednie.
- Al.
Wyrzuciła
krótko imię chłopaka po swojej prawej. Ten nie czekał i strzelił od razu pod
nogi ich ofiary. Ten podskoczył, przerażony.
- Drugiej
szansy nie będzie. Wskakujesz na gzyms, czy chłopaki mają strzelić nieco wyżej?
Facet
spojrzał niepewnie w stronę gzymsu. Jak tu zostanie to zginie. Jeśli wejdzie to
albo zginie lub przeżyje. Drżącą ręką złapał za barierkę i zaczął się wspinać
na gzyms. Bardzo się przy tym ociągał, mając wciąż nadzieję, że tamta suka
zmieni zdanie.
Stojąc już na
gzymsie, rzucił im ostatnie błagalne spojrzenie.
- 10
milionów.
Gówniarze
pokręcili głową.
- Sprężaj
się, niektórzy z nas mają jutro szkołę.
Mężczyzna
westchnął, zrozpaczony. Nie miał się czego złapać, prócz płaskiej ściany.
Kończyny zdrętwiały od zimna. Stopy w kapciach nie mieściły mu się w całości na
wąskim gzymsie. Ruszając powoli w prawo, powtarzał sobie jak mantrę, aby nie
patrzeć w dół. Na dole roztaczał się jedynie widok przepastnej śmierci. Jakiejś
30-piętrowej.
Lynn z
satysfakcją patrzyła jak grubas powoli i ostrożnie przesuwa się wzdłuż ściany
wieżowca. Trwało to długo, gościu był bardzo ostrożny. Dopiero, gdy zniknął za
rogiem, dziewczyna dała znak ręką, że można opuścić broń. Bracia wykonali polecenie.
Lynn szybko odwróciła się do Irene, która była ignorowana przez całą rozmowę
(albo niezauważona) i wyciągnęła w jej stronę dłoń.
- Daj –
wyrzuciła krótkie polecenie.
Dziewczyna
wyjęła coś z kieszeni własnego płaszcza i podała dziewczynie. Była to
krótkofalówka. Lynn włączyła ją.
- Victor,
jesteś tam?
- Jestem
szefowo. Na stanowisku – odezwał się głos z urządzenia.
Gdy ta
wymieniona czwórka przeprowadzała konfrontację z ich dzisiejszą ofiarą, nasza
para gejaszków nie próżnowała. Przez cały ten czas Alex przygotowywał wszystko
do niedawno wyuczonej sztuczki, dzięki której mogli zamknąć drzwi mieszkania od
wewnątrz, a Victor ulokował się na dachu wieżowca z własną krótkofalówką.
Czekał aż Lynn się odezwie…i właśnie to zrobiła.
- Dobrze,
skurwiel wszedł już na północną stronę. Widzisz go?
Victor
przechylił się ostrożnie i zobaczył ich grubaska, idącego po gzymsie, niedaleko
pod nim. Odsunął się prędko, tamten nie mógł go zauważyć.
- Widzę,
dalej idzie.
- Obserwuj go
– Lynn wydała ostateczny rozkaz – Jeśli nie spadnie po drodze i dotrze do
południowej ściany, wylej mu nieco zimnej wody na głowę. On ma spaść!
- Zrobi się!
Victor z butelką wody z lodem, obserwował z
góry, dyskretnie ich ofiarę. W tym czasie reszta czekała.
Interwencja
Victora nie była potrzebna. Jeszcze zanim facet przeszedł na zachodnią ścianę,
poślizgnął się na paćce, która zostawił jakiś gołąb. Cała szóstka, nawet Alex w
środku, słyszała jak mężczyzna się drze na całe gardło, spadające te 30 pięter
w dół, prosto na murowany chodnik.
Lynn
zareagowała błyskawicznie. Nie było już czasu do stracenia.
- Victor,
zbieraj się – powiedziała do krótkofalówki, po czym szybko spytała Ala –
Znalazłeś łuskę po kuli?
Ten kiwnął
głową, wskazując na łuskę w jego dłoni, którą od razu schował do kieszeni.
- Ok,
spieprzamy stąd.
Alex miał już
wszystko gotowe. Gdy opuścili apartament, Alex zamknął drzwi. Teraz nie było
dowodów, że ktoś był w środku, oprócz właściciela. Nie zostawili odcisków.
Śmierć tego popierdoleńca będzie niezłą zagadką dla glin oraz dla gangu.
Victor szybko
zszedł z dachu i dołączył do reszty. Razem opuścili budynek, wyjściem
ewakuacyjnym, czyli tak samo jak tu przyszli. Bez świadków.
Jakieś 45
minut później byli już w swoim mieszkaniu. Kiedy przekroczyli próg, wszyscy
naraz, w tym samym momencie wypuścili całe powietrze z płuc. Spojrzeli na
siebie i roześmiali się.
- Ale akcja!
– zawołał Alex.
- Ciebie
najwięcej ominęło – zauważył złośliwie Al.
- Wystarczył
mi krzyk tego chujka.
- Taa, to
było coś – zarówno Damien jak i jego brat uśmiechnęli się w sposób, który można
opisać jedynie jako psychopatyczny. Dziś ich sadystyczna strona została
zaspokojona.
- Nie
rozkręcajcie się tak – Lynn wiedziała, że lepiej ten temperament braci, trzymać
w ryzach, gdy nie jest on potrzebny. Inaczej jeszcze pójdą rozwalić sąsiadów –
Pójdę sprawdzić czy już coś o tym napisali, a wy…polejcie. Nie za dużo, serio
musimy jutro do szkoły. Zbyt długie zrobiliśmy te wagary.
Jakiś tydzień
temu, dzieciaki uznały, że mają już wystarczająco dużo pieniędzy, aby pozwolić
sobie na luksus w postaci komputera oraz podłączenia go do Internetu.
Sprawdzanie wiadomości tam okazało się o wiele wygodniejsze niż czekanie na
wiadomości w telewizji. Choć w sieci nie zawsze na razie informacje pojawiały
się szybko. Internet jeszcze nie był zbytnio rozprzestrzeniony wśród prostego
ludu. I ograniczał się to prostych funkcji.
Lynn usiadła
do biurka. Nie mieli pokoju na gabinet, więc komputer stanął w ich salonie.
Pozostała piątka krążyła w te i z powrotem, przynosząc szkło i nie zauważyli
jak po jakimś czasie, postawa dziewczyny gwałtownie się zmieniła.
Znieruchomiała jak głaz i zbladła.
- Lynn? –
pierwszy zauważył to Damien. Jego dziewczyna nie zareagowała na wołanie po
imieniu – Lynn?! – dalej nie reagowała.
Pozostali
również zorientowali się w końcu, że coś jest nie tak. Damien szybko podszedł
do krzesła przy biurku, na którym siedziała dziewczyna i dopiero teraz mógł
dostrzec wyraz przerażenia na jej twarzy oraz drżące ręce.
Lynn gapiła
się, niczym w transie w ekran. Przed nią wyświetlał się artykuł o jej kuzynie,
Masonie. Jednakże to nie treść tak ją przeraziła. Wiadomość o wyznaczeniu
nagrody, przyjęłaby z zimnym spokojem i kalkulacją.
To, czego się
tak przeraziła, było zdjęcie Masona Vergera, sprzed jego wypadku. Dziewczyna po
raz pierwszy od tamtego incydentu
została zaatakowana tym tak dobrze znanym wizerunkiem oprawcy, który w
dzieciństwie nawiedzał ją w koszmarach. Nie widziała twarzy Masona, odkąd
trafiła do szpitala, a teraz ona tak niespodziewanie pojawiła się przed nią.
Zmroziło ją.
Na chwilę zapomniała, że nie jest już mała i bezbronna. Zapomniała gdzie jest i
z kim. Przeniosło ją ponownie do tamtych chwil, które wydawałoby się, wyparła z
pamięci.
„Nie piszcz!” – ten paskudny głos,
rozbrzmiał tuż przy jej uchu. Płakała z bezsilności, przeciśnięta do łóżka,
całym jego ciężarem. Chciała do mamy…Dziewczynka była przerażona, a on…tylko
się tym napawał - „Dam ci potem czekolady. Tylko się zamknij!
Przez to co później nastąpiło, Mason musiał
przycisnąć jej twarz do poduszki, bo jej krzyk był zbyt głośny. To tak bolało! Bolało!
Bolało. Ból! Ból! Ból! Ból!
- LYNN!
Damien złapał
ją za nadgarstek i pociągnął go do góry, zmuszając ją by na niego spojrzała.
Łzy już leciały jej po policzkach, a usta były gotowe by krzyknąć. Dopiero gdy
chłopak siłą ją zmusił by spojrzała na niego i oderwała wzrok od ekranu,
uwolniła się od przeszłości.
- Da…mien? –
spytała, jakby nie wierzyła, że on tu jest. Że to całe życie z nim i
pozostałymi to jedynie piękny sen. Że zaraz się obudzi i znów pojawi się ból i
poniżenie. A mama i tata nie przyjdą ją uratować. To będzie trwało, aż Mason ją
zabije…
- Tak – jego
głos wydał jej się anielski – Jestem tu. Wszyscy jesteśmy.
Chłopak
szybko wziął ją w ramiona i mocno przycisnął do piersi. Od razu dał znać bratu
ruchem głowy, żeby wyłączył komputer. Al wykonał to natychmiast, Lynn nie mogła
patrzeć więcej na to zdjęcie.
- Ciii, już
dobrze – Damien, jak nie on, głaskał ja po plecach i uspokajał. Ona już
kompletnie wybuchnęła płaczem – On nic ci już nie zrobi. Nikomu już nic nie
zrobi. Psy zjadły mu twarz, ma złamany kręgosłup, nigdy nie stanie na nogi.
Widząc, że to
nie wiele dało, chłopak po prostu wziął Lynn na ręce, tak łatwo jakby nic nie
ważyła i zabrał ją do ich pokoju.
Pozostali
patrzyli na to bezsilnie. Nie mieli jak jej pomóc. Al zacisnął pięści z wściekłości,
że nie może jej ulżyć. Irene podeszła do niego, a on ją objął. Nie pokazywała
nic, ale samo jej podejście do niego mówiło, że ona niemo prosi ukochanego o
wsparcie. Znał język ciała swojej dziewczyny na wylot.
- Damien ją
pocieszy – rzekł do niej krótko i pocałował w czoło.
Alex jedynie
złapał Victora za rękę. Ten uścisnął ją w odpowiedzi. Z nich wszystkich Alex
najlepiej wiedział co czuje ich przyjaciółka. Sam wiedział, że gdyby znów
ujrzał twarz tamtego mężczyzny…pewnie także by tak zareagował.
Damien
tymczasem położył Lynn na ich łóżku. Położył się obok i pozwolił jej wypłakać
się w jego koszulę. Przez cały czas głaskał ją po włosach. Nie mówił nic, w
pokoju było słychać jedynie szloch Lynn.
Damien, jak i
reszta, zdawał sobie z sprawę, że Lynn z nich wszystkich owszem jest
najmądrzejsza i była ich spoiwem, wzbudzała ich szacunek, ale…była także tą
najsłabszą, w pewnym sensie.
Chłopak mógł
przypomnieć sobie chwilę, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, jakby to było wczoraj.
Doskonale pamiętał jak tamtego dnia siedział z bratem na sofie w gabinecie
doktora. Był rozdrażniony, nie chciał chodzić na tą głupia terapię tak samo jak
Al. Krzyżował ręce i nie zamierzał robić sobie jakiego prania mózgu dla dobrych
dzieci.
I w pewnym
momencie…dr Lecter przyprowadził do gabinetu, za rączkę, tą dziewczynkę…Damien
doskonale mógł odtworzyć ten przelękniony wyraz twarzy. Dziewczynka bała się
ich chyba jeszcze bardziej niż ta dziwna blondynka i tamta dwójka dziwaków.
Doktor
wyjaśnił im, że ma ona na imię Lynn i że nie może mówić. Dziecko bało się, ale
jej lęk zmniejszył się, gdy doktor ukucnął przy niej i wyznał, że sam także w
dzieciństwa stracił mowę na długi czas. To ją nieco pocieszyło.
Piątka dzieci
porozumiewała się z nią za pomocą gestów i rysunku. Nie wiadomo kiedy, Damien
zapomniał o swoim negatywnym nastawieniu wobec doktora. Oświadomił sobie, że on
chce pomóc IM, a nie ich rodzicom. Nie zmienia ich w grzeczne dzieci…
Wreszcie,
pewnego dnia, Lynn udało się odezwać.
- Możesz mi
otworzyć ten soczek?
To do niego
zadała to pytanie, pokazując butelkę z sokiem. Dopiero zaskoczone spojrzenia
wszystkim wokół uświadomiło jej, że powiedziała to na głos. Była tak
szczęśliwa. Nawet malutki Alex podbiegł do niej i przytulił, uradowaną.
Damien wtedy
z zaskoczeniem zauważył, że…podobało mu się to, że odzyskała głos, odzywając
się właśnie do niego.
Nie minęło
dużo czasu, aby chłopiec zdał sobie sprawę z dużo ważniejszej rzeczy. Do tej
pory kochał tylko swojego brata. Był jedyną bliską mu osobą. A tu nagle…nawet
nie zauważył kiedy ta dziewczynka z twarzą jak maska, ten malutki zapłakany
chłopiec, ten chłopak z długim włosami i grzywką na oczach…kochał ich na równi
ze swoim bratem. Nie wiedział kiedy to się stało, że ta grupka stała się taka
ważna…
Lynn także
była ważna, ale…wzbudzała w nim inne, silniejsze uczucia. Była jedyną osobą,
którą…zapragnął chronić przed światem. Nigdy nie czuł czegoś takiego. Dopiero
gdy zaczął dorastać, zrozumiał, że jest to miłość.
Możliwe, że
nie tylko on chciał ją chronić. Może to właśnie chęć ochrony Lynn, łączyła
najmocniej tę piątkę razem. Oczywiście kochali ją, ale nie tak jak on, tu miał
pewność. Tylko on był w niej zakochany. Zakochani w sobie byli Irene i Al.
Victor i Alex także. A jednak…Lynn w jakiś sposób stała w centrum. Ich piątka
wybrała samodzielnie z kim chce dzielić życie, Al wybrał Irene, Victor Alexa, a
Damien Lynnet…ale poza tym całą władzę nad swoimi żywotami oddali tej jednej,
złamanej dziewczynie.
- Damien…
Słabiutki
głos ukochanej wybudził go ze wspomnień.
- Tak?
Dziewczyna
nie pozwalała mu zobaczyć swojej twarzy. Nadal ukrywała ją w jego koszuli,
lecz…widać było po uścisku jej pięści na plecach jego koszuli, że…jest
wzburzona.
- Nie
pozwolę, aby on dostał doktorka – powiedziała wyraźnie – I nie dlatego, że chcę
chronić jego i Clarice. Ja nie chcę by ON dostał to, czego chce. Nie pozwolę,
aby mu się udało. Gdy nadejdzie czas, zmiażdżę jego plany. Bez względu na
doktora Lectera…Mason nigdy więcej nie osiągnie żadnego sukcesu.
- Tak, uda
się – zapewnił ją – Nie uda mu się dorwać jego, ani nie uda mu się nic innego.
Uspokoił ją
jego głos, w końcu. W głowie już układała nowe plany, które pozwolą im zdobyć
większe możliwości…nowe środki ostrożności…co zrobić, aby zdobyć siłę dość
mocną, aby przeciwstawić się Masonowi.
I gdy tak
wylewała ostatnie łzy…Damien powziął postanowienie, że musi jak najszybciej
odebrać Lynn nazwisko „Verger”, które ją tak raniło.
***
Nie tego
spodziewała się Clarice. Hannibal wspominał o Włoszech, a tymczasem ich samolot
wylądował we Francji.
Była trochę
zła, Hannibal nic jej nie mówił. Nie wyjaśnił dlaczego tu przyjechali, ani ile
tu zostaną. Wyraziła dosadnie swoją złość, ale to nie zrobiło na nim wrażenia.
Przeprosił szczerze i powiedział jedynie, że to on sam jest powodem milczenia,
a nie brak zaufania. To Clarice nie wystarczyło, żeby pohamować złość.
Pierwszego
dnia ich pobytu, Hannibal wybrał się na całodzienny spacer. Pytał czy wybierze
się z nim. Odmówiła, pokazując wyraźnie, że jest w jej niełasce. Nie było go
cały dzień i Clarice nieco się niepokoiła. Wrócił jednak przed północą. Ona
udała jednak, że śpi, nie przywitała go, ani nie pokazała swojej ulgi.
Następnego
dnia skarciła się w myślach. Zachowywała się jak nastolatka na fochu przed
okresem. Żeby to naprawić, tym razem, gdy Hannibal zaproponował spacer,
zgodziła się.
Przechadzając
się po Paryżu, zachowała jednak dystans, ale po to, aby móc go dyskretnie
obserwować.
Dr Lecter nie
zwiedzał miasta. Jego wzrok na to nie wskazywał. Patrzył na wszystko. Na ulice,
wszystkie budynki, drogi…rejestrował to, a potem przeskakiwał błyskawicznie na
następną rzecz. Dla Clarice wyglądało to tak, jak gdyby tworzył w myślach mapę
miasta.
Myliła się
jednak. Lecter nie „tworzył”, a „aktualizował”. Była blisko.
Hannibal
dawał jej przestrzeń przez cały dzień, nawet gdy położyli się do łóżka. Clarice
zdała sobie sprawę, że to będzie ich druga noc, kiedy nic nie zrobią…czyli
najdłuższa przerwa od seksu, odkąd znów byli razem.
To tak jej
się nie podobało, że odłożyła całą złość na bok…na razie.
- Nie byłaś
na mnie wściekła? – spytał Lecter, gdy poczuł ciepło swojej żony i jej usta na
swoim karku. Nie powiedział tego z wyrzutem, a z zaintrygowaniem. To była jedna
z tych chwil, gdy Clarice zachowywała się wbrew jego oczekiwaniom.
- Nadal
jestem. Nie lubię gdy trzymasz mnie w niewiedzy i nic nie wyjaśniasz – wspięła
się na niego i pocałowała w usta – Dlatego wyładuję złość w ten sposób, będąc
dziś na górze.
Doktor nie
miał nic do dodania. To był…miły obrót spraw.
Następnego
dnia, znów byli na spacerze, ale tym razem trzymali się za ręce.
Clarice łatwo
zauważyła, że oddalili się od turystycznych szlaków jeszcze bardziej niż
wczorajszego dnia. Hannibal zaprowadził ją w nową część miasta. Jego wzrok nic
nie zmienił się od poprzedniego razu. Wciąż wydawało się, że pochłania
otaczającą go rzeczywistość.
Ostatnią
godzinę spacerowali wzdłuż Sekwany. Clarice zastanawiała się po raz któryś,
czemu służą te spacery, gdy nagle Hannibal zatrzymał się.
- Skończyłem.
- Co
skończyłeś? Na to pytanie mi odpowiesz? – zapytała, nie mogąc ukryć wyrzutu.
Jak mieli być partnerami skoro nie traktował ją jak kogoś równego sobie?
- Skończyłem
sobie przypominać.
Nie
zrozumiała. Hamując kolejną falę rozdrażnienia szykowała się by znów pytać, ale
doktor pociągnął ją w inną stronę, w bardziej zaludnioną ulicę. Szedł już
szybciej, nie spacerowym krokiem, ciągnąc ją za sobą.
Szedł szybko
ulicą rozglądając się, aż wypatrzył to czego szukał, czyli…taksówkę. Clarice
nie kryła zdziwienia, gdy otwierał przed nią drzwi auta. Tak kawał przeszli, a
teraz biorą taksówkę? Wsiadła bez szemrania, teraz będąc zła i na siebie, że go
słucha.
Hannibal
zaczął rozmawiać z kierowcą po francusku. Clarice zrozumiała, że pytał go ile
wyniesie zawiezienie ich nad jakieś „Canal du Loing”. Musiało to być gdzieś
daleko, poza miastem bo kierowca był niezadowolony i mówił, że benzyny nie
starczy. Trzeba by zatankować po drodze. Hannibal zaproponował, że oprócz
zapłaty za kurs w te i z powrotem, zapłaci i za paliwo i da mu drugie tyle jako
napiwek. Facet zgodził się z przyjemnością.
Clarice
oglądała przez okno mijane widoki. Dobrze zrozumiała, rzeczywiście taksówka
wywiozła ich z Paryża. Minęli po drodze kilka mniejszych miejscowości. Nie
rozmawiali po drodze. Gdy taksówka się wreszcie zatrzymała, zaczęło się już
ściemniać.
Hannibal
kazał kierowcy na niego czekać, po czym wyszedł z auta. Obszedł pojazd i
otworzył przed nią drzwi.
- Wyjaśnisz
mi w końcu łaskawie gdzie jesteśmy?! Czy może to kolejna zagadka i mam kurwa
zgadywać?! – spytała wściekle, po angielsku.
- To żadna
zagadka – Hannibal był oazą spokoju i nie przejął się jej wybuchem – Chce ci
coś pokazać.
Wyciągnął
przed nią otwarta dłoń, sprawdzając czy ją przyjmie. Kobieta fuknęła przez
zaciśnięte usta, ale ujęła jego dłoń i wyszła z samochodu.
Dr Lecter
poprowadził ją krótką polną drogą, aż doszli nad jakiś rzeczny kanał. Dookoła
nie było żywej duszy. Nie było widać już nawet taksówki i drogi, którą
przyjechali. Byli sami…
Doktor
podszedł nad skraj kanału i spojrzał w tafle wody.
- Tak jak
sądziłem… - powiedział bardziej do siebie niż do niej – Nadal nic nie czuję.
Paryż kompletnie się zmienił, ale tutaj wszystko jest takie samo. Ani tam, ani
tu…nie czuję żadnej nostalgii.
- O czym ty
mówisz? – nie mówiła już w złości. Coś w tonie jego głosu ją…zaniepokoiło,
przez co zapomniała o tym, że była zła.
Hannibal w końcu
spojrzał prosto w jej twarz, centralnie w oczy. Jego wzrok był poważny i
zdeterminowany…Clarice pomyślała, że już kiedyś widziała u niego podobny wzrok,
ale nie mogła na szybko sobie przypomnieć kiedy dokładnie.
-
Przepraszam, że ci nie wytłumaczyłem powodu, dla którego tu przyjechaliśmy.
Miałem powód. Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę w szpitalu? Twoje ostatnie
pytanie? – kiwnęła głową, przypominając sobie swoje pytanie o to, czy poznała
całą historię o Miszy. Odpowiedział jej „nie”. Więcej nie zdążył – Pamiętałem o
nim i pomyślałem, że to jest najlepsze miejsce, żeby ci w końcu wszystko
opowiedzieć. Może tutaj poczujesz odpowiednią atmosferę…Ciekaw sam byłem czy
coś poczuję, ale…to miejsce nic we mnie nie wzbudza. Chyba nigdy nie poznam
uczucia nostalgii. Może i lepiej…
- Mówisz o
nostalgii…znaczy byłeś już tu kiedyś?
- Tak –
ponownie spojrzał w wodę – Mieszkałem we Francji przez 5 lat.
Clarice nie
ukryła zdumienia. Nie miała o tym pojęcia. To była zupełnie nowa informacja.
Nie było o tym w jego aktach. Właściwie o jego wczesnym życiu prawie nic nie
było wiadomo.
Rozejrzała
się wokół, jakby dopiero teraz zauważyła gdzie się znajduje. Dotarło do niej,
że to pustkowie w jakiś sposób jest „ważne” i chciała zgłębić każdy szczegół
tego miejsca.
Dr Lecter tymczasem
zdjął marynarkę i położył na trawie. Rozmowa zapowiadała się na długą, a na
pewno nie będzie im wygodnie stojąc przez tak długi czas. Oboje na niej usiedli,
stykając się ramionami.
- Nie
opowiedziałem ci wszystkich szczegółów z mojego życia. Dziś…odkryję przed tobą
wszystko.
Lecter
jeszcze nigdy nie widział tak zszokowanej Clarice, gdy powiedział jej o tym, że
wychował się na zamku i że jest ósmym mężczyzną z rodu, gdy miał prawo do miana
„Hrabiego Lectera”.
- I może i
nigdy nie będziesz damą, moja droga – delikatnie ułożył palec pod jej
podbródkiem i zamknął jej otwarte usta – Ale przez małżeństwo ze mną,
oficjalnie powinnaś mieć tytuł Hrabiny. Nigdy jednak nie używałem tytułu, nie
był dla mnie ważny.
- To wyjaśnia
czemu zawsze zachowujesz się jak cholerna szlachta – nadal miała oczy wielkie
jak spodki.
- Przyjmę to
jako komplement.
Tym razem
dokładniej przedstawił jej swoją sytuację rodzinną. To gdzie dokładnie ukryli
się z rodziną podczas wojny i jak dokładnie wszyscy zginęli.
- O tych
najemnikach opowiedziałem ci prawdę w pewnym sensie. Gdy znalazło mnie
sowieckie wojsko, pamiętałem tylko tyle. Że zabrali Miszę z szopy i nigdy
więcej jej nie widziałem. Nie powiedziałem ci jednak, że wiele lat później
przypomniałem sobie o wiele…wiele więcej. Także to, dlaczego w ogóle ją
zabrano.
Opowiedział
jej nieznane dotąd fakty. Że z jego rodzinnego zamku zrobiono sierociniec, w
którym musiał żyć. Że przez cały ten czas, odkąd go znaleziono, nie
wypowiedział ani słowa, poza krzykami podczas koszmarów.
- Nadal masz
te koszmary? – spytała, nieśmiało.
- Nie…ostatni
sen o Miszy miałem, gdy spałaś przy mnie po raz pierwszy.
Powiedział
jej wówczas o wuju, który zabrał go pewnego dnia z sierocińca i zabrał właśnie
do Francji, do Paryża.
- Pamiętasz
Clarice jak wytłumaczyłem ci, że każdy z nas inaczej postrzega miłość? –
kiwnęła głową – Inaczej ją odczuwamy również względem innych ludzi.
Widzisz…poznałem kilka kobiet, które przez krótki czas były miłym towarzystwem,
a jednak coś takiego, co z całą pewnością mógłbym nazwać „miłością” odczułem w
życiu jedynie dwa razy. Mój strach wobec ciebie, czyli moja forma kochania
ciebie, jest drugą w moim życiu. Co ciekawe…w obu przypadkach mamy sporą
różnicę wieku, lecz w tym pierwszym przypadku, to ja byłem tym młodszym.
Clarice przełknęła
głośno ślinę. Nie była pewna jak przyjmie tą część zwierzeń.
- A kto był
pierwszą?
Dr Lecter
ponownie skupił się na jej twarzy.
- Żona wuja.
Ta ciotka, o której wspominałem, że jest moją jedyną żyjącą rodziną. Choć jak
wspominałem, nie wie czy ona wciąż żyje.
Ponownie
ujrzał wielkie zdumienie. Miał ją dziś zszokować nieraz.
- Zakochałeś
się w żonie wuja? – chyba musiała to powiedzieć, by uwierzyć.
- Gdy ją
spotkałem byłem za młody, aby pokochać, ale później…tak. Była Japonką, nazywała
się Murasaki.
Słońce prawie
że już kompletnie zaszło, gdy mówił jej o tym jak wuj i ciotka otworzyli przed
nim nowy świat. Powoli zaczynał znów odzyskiwać głos. Wzrosło jego
zainteresowanie sztukę. Zaczął się uczyć rysunku.
A
potem…zdarzył się ten incydent. Na targu, jakiś mężczyzna obraził Murasaki,
przy nim. Jego wuj poszedł się z nim skonfrontować, ale dostał przy tym zawału
i zmarł.
- To było
moje pierwsze zabójstwo – wyznał beznamiętnie – Zabiłem tego handlarza niedługo
później. Nie z zemsty za wuja…Zabiłem za to, że obraził Lady.
Clarice zdała
sobie sprawę, że czegoś jej brakuje w tej historii.
- Ile miałeś
lat? – nie wspomniał w jakim był wieku, kiedy trafił pod opiekę wuja i jego
żony.
- Prawie 14.
Prawie…czyli
miał 13. Miał 13 lat, kiedy pozbawił kogoś życia po raz pierwszy. To…przerażająco
szybko.
- Jak go
zabiłeś?
- Kataną.
Najpierw go lekko ciąłem, a na koniec skróciłem o głowę. Zaniosłem ją jako
trofeum do domu i pokazałem Lady Murasaki. Teraz jak na to patrzę, nie było to
rozsądne.
-
Ona…widziała?
- Tak. Ukryła
to. Oszukała śledczych i mnie uratowała. Dzieliła ze mną tą zbrodnią, ale
jedynie dlatego iż byłem jej ostatnim członkiem rodziny.
Clarice
przyjęła z lekkim smutkiem to, że ktoś jeszcze potrafił zaakceptować jego
ciemną stronę.
- Wiem co
myślisz, najdroższa i jesteś w błędzie…Ona nigdy mnie takiego nie
zaakceptowała. Zrozumiałem to lata później.
Wznowił
opowieść. Następne 5 lat spędzili razem, jako jedyne bliskie sobie osoby.
Lecter zaczął studiować medycynę, był najmłodszym studentem, jakiemu udało się
dostać na te studia. Jego uczucie do Murasaki wzrosło, ale…pewnego dnia…
-
Wstrzyknąłem sobie coś…co przebudziło wszystkie moje wspomnienia. Bo rozumiesz
Clarice, wcale nie zapomniałem o Miszy. Tajemnica jej losu, frustracja, że
zapomniałem co się wydarzyło w tamtej chacie nie dawała mi żyć. Przypomniałem
sobie…przypomniałem sobie twarze i imiona każdego z nich. Oraz to dlaczego
zabili Misze i inne dzieci.
Jego wpatrujące
się w tafle wody oczy zmrużyły się nieznacznie.
- Zabili je z
głodu. Była zima, przez nadmiar śniegu nie mogli ani się przenieść, ani
zapolować. Z głodu, zaczęli zabijać dzieci, które z początku były
zabezpieczeniem, a potem jedzeniem. Zjedli Miszę, żeby nie umrzeć.
Clarice nie
wiedziała co jest bardziej przerażające. Los tej małej sześciolatki, czy
obojętność i zimno w głosie jej męża. On naprawdę już nic nie czuł.
Przypomniawszy
sobie wszystko, młody Hannibal rozpoczął polowanie. Streścił jej wszystko. To w
jaki sposób odnalazł każdego ze swoich starych oprawców. Oraz w jaki sposób
zabił każdego z nich. Nie wahał się nawet przy drastycznych szczegółach.
- Ona
wiedziała co robisz? – nie chciała wypowiadać jej imienia. Znów skarciła samą
siebie. Jak mogła być zazdrosna o tamtą kobietę? Hannibal miał w tamtym czasie
18 lat, a to znaczyło że miały minąć jeszcze jakieś 2 lata, zanim ona sama
przyszła na świat.
- Nie
powiedziałem jej wprost. Ale wiedziała, że oni ginęli i nie była naiwna.
Domyśliła się. Próbowała mnie przekonać bym przestał się mścić. Ale nie
posłuchałem jej. Wtedy czułem ogromną chęć zemsty i nawet uczucie do niej, nic
na to nie mogło poradzić.
Opisał
człowieka, który zginął jako przedostatni. O swojej nieudanej próbie zabicia go
i o tym, że ten porwał Murasaki.
- Uprowadził
ją na swoją łódź – uniósł dłoń i wskazał na kanał przed nimi, w którego wodzie
odbijało się teraz światło gwiazd – Cumował dokładnie tu, w tym miejscu.
Clarice nie
potrafiła sobie wyobrazić osiemnastoletniego Hannibala, przyjeżdżającego na
motocyklu, wzdłuż tego kanału. Ale potrafiła wyobrazić sobie, jak skrada się na
łódź z bronią.
Dr Lecter
zrobił pauzę. Sprawdzał, czy mówienie o tym sprawia mu trudność…nie, nadal nic
nie odczuwał.
- Zanim go
zabiłem powiedział mi coś o czym…nadal nie pamiętałem, ale wiedziałem, że mówi
prawdę. Prawdę, że…żeby utrzymać mnie na jakiś czas przy życiu, nakarmili mnie
moją siostrą.
Hannibal nie
musiał mówić jej więcej. Niemal to widziała. Sama śmierć Miszy odebrała mu
serce już w dzieciństwie, ale w tamtej chwili…właśnie tutaj, w tym miejscu, na
tej wodzie…jakikolwiek istniejący człowiek w Hannibalu Lecterze umarł. Zimny
lód skuł go od środka kompletnie.
- Straciłem
nad sobą kontrolę. Nożem, wykroiłem już literę M na piersi. Lady to widziała.
Próbowała mnie odciągnąć, ale ją odepchnąłem. Zamierzałem go ukatrupić powoli.
Oddalała się, a ja nie chciałem by uciekła. Chciałem by na to patrzyła…by
została ze mną w tej najważniejszej chwili. Wtedy naprawdę chciałem by mnie
zaakceptowała, więc powiedziałem wreszcie, że ją kocham. Po to tylko by ją
zatrzymać.
- Co…co
powiedziała? – walczyła, aby nie drżał jej głos. Nie potrafiła być tak
niewzruszona jak on.
- Zapytała
retorycznie, czy ja mam czym kochać i odeszła. Przejąłem się mniej niż
sądziłem, te słowa wszystko skończyły. Skupiłem się na tamtym i rozszarpałem mu
twarz zębami.
Dłoń Clarice
zacisnęła się na materiale swojej bluzki. Miał rację, myliła się…Te słowa z
przeszłości aż ją zabolały.
- Więcej jej
nie widziałem, a jakiekolwiek przywiązanie nie istniało. Musiałem opuścić kraj.
Wyemigrowałem do USA i tam wznowiłem swoje studia. Podczas krótkiej przerwy
wyjechałem, aby zabić ostatniego mężczyznę, który zjadł Misze. Nie zrobiłem
tego jednak z zemsty. Nie czułem już tej nienawiści…dokończyłem tylko sprawę,
którą rozpocząłem. Skończyłem co zacząłem. Później jeśli kogoś zabijałem to
okazjonalnie i tak, że nie zwracałem na siebie uwagi. Mijały lata i …zacząłem
się nudzić. Dlatego zabawiłem się z policją i stworzyłem postać Rozpruwacza.
Powołałem go do życia, z własnego
wyboru. A dalej…wiesz co się działo.
Zapanowała
cisza. Clarice zupełnie inaczej patrzyła już na otaczającą ją scenerię. To było
miejsce tragedii, miejsce zbrodni i miejsce, gdzie w pewnym sensie Hannibal
stracił ostatniego członka rodziny.
- Dziękuję –
nie wiedziała co jeszcze rzec. Nie chciała czuć współczucia, nie spodobałoby mu
się to. I chyba się udało. Czuła dziwną lekkość, że wie…że otworzył się przed
nią.
- Mamy
kolejną wspólną gwiazdę – rzekł, patrząc w ten sam punkt na wodzie, co ona –
Oboje, w tym samym wieku wyznaliśmy komuś uczucia, aby go zatrzymać. Tobie się
udało.
- Żałujesz…że
jej nie zatrzymałeś? – obawiała się usłyszeć odpowiedź, lecz chciała wiedzieć.
Dr Lecter widział ile odwagi włożyła w to pytanie.
- Nie –
widział, jak jej mięśnie się rozluźniły, gdy odetchnęła z ulgą – Dobrze się
stało. Chciałem od niej akceptacji, a ona chciała mnie zmienić. W jej znaczeniu
„uratować”. Nigdy nie dostałbym od niej tego, czego naprawdę pragnąłem.
Drgnęła
zaskoczona, gdy poczuła jego dłoń na policzku. Przysunął jej twarz, aby na
niego spojrzała. Był nagle z czegoś wielce kontent.
- Otrzymałem
to dopiero od ciebie.
Na zawsze
będzie to pamiętał. Jej wzrok, gdy zjawiła się pierwszy raz pod celą. Już wtedy
wiedział, ale żywy dowód otrzymał dopiero miesiąc temu. Gdy zabijał Grutasa, Murasaki
patrzyła i uciekła. Gdy zabijał Chiltona, Clarice patrzyła…i została.
Clarice wiedziała,
że tamta Lady miała rację i jednocześnie się myliła. Mówiła, że on nie potrafi
kochać sercem i miała rację. Ale nie rozumiała, że można kochać w różny sposób.
A on kochał ją, ponieważ…trzęsła jego lodem, wzbudzając nieznany dotąd lęk.
Sprawiała, że … czuł. Czuł coś, dzięki niej.
- Nie wątp
więcej, że nie traktuję cię jak równą sobie – powiedział, stykając ich czoła
razem, nie przerywając kontaktu wzrokowego – Już osiem lat temu, gdybym cię nie
szanował, nie chciałbym byś dowiedziała się kim jestem.
- A chciałeś…
To nie było
pytanie. Zrozumiała, że chciał. Pocałunek, który następnie on złożył na jej
ustach trwał dobre kilka minut.
Kiedy wstali,
Clarice obserwowała jak Hannibal odchodzi stąd, bez żadnego żalu. To miejsce
nic dla niego nie znaczyło. Smutno jej było ponieważ…on przyszedł tu mając
nadzieję, że coś poczuje. Nic z tego nie wyszło i tym też się nie przejął. To
było najbardziej smutne.
Clarice
ostatni raz zmierzyła cały kanał wzrokiem. Wiedziała, że widzi go możliwie po
raz ostatni. Skłoniła głowę ku pamięci Miszy i poszła za mężem.
Mimo iż tyle
emocji się w niej kłębiło, nie powstrzymała tej drobnej, malutkiej mrocznej
strony siebie, która radowała się tym, że ta Japonka nie zebrała go jej. A
jednocześnie czuła żal…że Lady zawiodła go, gdy najbardziej jej potrzebował.
Ona tego nie
zrobi. To nie leży w jej naturze. Wręcz przeciwnie…chcę żeby ten „lęk” wobec
niej…stał się jak największy.
***
Clarice
zasnęła w taksówce, w drodze powrotnej. Hannibal zapłacił kierowcy tyle, ile
obiecał, po czym ostrożnie wziął żonę na ręce i wyjął z auta, nie budząc jej.
Nie przejmując się spojrzeniami, które przyciągał, wniósł Clarice do ich
hotelu, a następnie do ich pokoju. Tam położył ją delikatnie na łóżku. Zdjął
tylko pierwszą warstwę ubrań, tak, żeby było jej wygodnie i okrył pościelą. W
ogóle się nie zbudziła.
To było
interesujące…to prawda, że dzisiejsza opowieść oraz wycieczka nie wzbudziła w
nim żadnych odczuć, lecz…Clarice wydawała się to wszystko odczuwać za niego.
Wiedział wszystko w jej rysach. Każdy wstrząs, każdy żal, oznaki gniewu i
satysfakcji…nawet rozczarowanie ciotką. Odczuła wszystko to, co on powinien.
Jednakże, dr
Lecter zauważył coś jeszcze…Ten krótki błysk w jej oczach, gdy mówił jak
Murasaki go odtrąciła. To był błysk…triumfu nad rywalką. Uważała, że zwyciężyła
i to w sumie w pewnym sensie prawda. W tamtym czasie do narodzin Clarice M.
Starling pozostawały dwa lata, ale i tak wydarzyło się wówczas coś co zaważyło
na jej losach. Coś co kobieta wzięła do siebie. To ich inna wspólna cecha,
oboje byli wobec siebie…zaborczy.
Hannibal
przejechał lekko ręką wzdłuż jej włosów. Nawet nie drgnęła.
- Jesteś moim
arcydziełem, któremu pomogłem powstać. Uosobienie mojej perfekcji.
Przeszłość
należy do przeszłości. A jednak decyzja, aby przeprowadzić Clarice przez tamtą
„terapię” wiele lat temu, była jedną z najlepszych w jego życiu.
Lady Murasaki
w pewnych kwestiach była całkowitym przeciwieństwem Clarice. Gdy tamta go
potrzebowała, Clarice go chciała. Tamta była damą, druga czerpała radość z gry.
Tamta chciała go wyciągnąć z jego świata, a druga weszła do niego wraz z nim.
Była tym….czego
sam zawsze nieświadomie szukał.
Gdy
kilkanaście minut później Hannibal kładł się do łóżka obok żony, coś przykuło
jego uwagę. Aby się upewnić, przybliżył się do śpiącej postaci i przejechał
nosem wzdłuż linii jej szyi.
Ostatnio nie
mógł tego wyczuć, bo był u Clarice w niełasce i trzymała od niego dystans, ale
teraz był pewien. Jej zapach się zmienił.
Była to
bardzo mała, niemalże nieznaczna zmiana w zapachu ciała. Z początku nie był
nawet pewien, czy rzeczywiście jakaś zmiana nastąpiła. Pierwszy raz nie był
pewien swojego zmysłu węchu, ale doszedł do wniosku, że to nie zwróciłoby jego
uwagi, gdyby żadna zmiana nie zaszła.
Przez niecałe
5 minut myślał czym to może być spowodowane, analizując, czy coś takiego
zarejestrował w przeszłości. Przyszło mu do głowy pewne prawdopodobne
wyjaśnienie…
Czy jest
prawdziwe, czas miał pokazać.
***
I
rzeczywiście pokazał już następnego dnia.
Hannibal
wstał jak zwykle pierwszy i kiedy był kuchni, usłyszał hałas. Był zaskoczony,
nie spodziewał się, żeby Clarice obudziła się przed upływem najmniej godziny. Przerwał
robienie śniadania i poszedł sprawdzić.
Źródło hałasu
znalazł w łazience. Sen Clarice został najwidoczniej brutalnie przerwany przez
mdłości. Kobieta zwracała w toalecie wczorajszy obiad. To jej bieg z łóżka do
łazienki musiał usłyszeć.
Stojąc w
drzwiach, potwierdził swoje wczorajsze przypuszczenia.
Clarice miała
już ostatnie odruchy, ale już nie wymiotowała. Zeszły z niej wszystkie siły i
nie miała jak wstać. Ciężko oddychając, zerknęła do tyłu, wciąż przytrzymując
się muszli, czując że za nią stoi.
- Chyba…nie
mieli …świeżego jedzenia …w tej wczorajszej…restauracji – wyrzuciła, jednocześnie
łapiąc oddech.
Zdziwiło ją
jego spojrzenie. Wpatrywał się w nią jakoś…intensywnie…jakby coś kalkulował.
Nie mogła tego przeniknąć.
- Clarice… - nie
owijał w bawełnę i rzekł prosto z mostu – Myślę, że możesz być w ciąży.
Zaległa
martwa cisza.
- Co?!
***
Jack Crowford
siedział przy swoim biurku i po raz któryś setny miętosił w dłoni tą konkretną
kartkę papieru. Tak często miał ją w rękach, że aż się wygniotła.
Była to jego
własnoręcznie napisana rezygnacja z pracy. Nie odważył się jej jednak złożyć.
Ciągle się wahał, czy to zrobić, czy nie.
Z jednej
strony uważał, że kompletnie…zawiódł…i powinien odejść z FBI. Ale z drugiej nie
mógł się pozbyć wrażenia, że jeśli teraz odejdzie to będzie jedno wielkie tchórzostwo.
Że zrobi to, czego dokładnie chciał Lecter. A także sporo jego
współpracowników. Był na czarnej liście FBI odkąd wyszło na jaw, że jego
protegowana pomogła uciec doktorowi i zwiała z nim, sama stając się
przestępczynią. Jej czyny wyraźnie postawiły Biuro Federalne w bardzo złym świetle.
Ich reputacja została mocno nadszarpnięta i wszyscy winili jego. Z nim samym
włącznie.
Sytuacja się
nie poprawiła, kiedy zgłoszono zaginięcie dr Chiltona. Nie mówiono nic głośno…ale
podejrzewano słusznie co się stało.
Kolejna walka
Crowforda z użalaniem się nad sobą, została przerwana przez dzwonek telefonu,
na jego biurku. Jack, jakby złapany na gorącym uczynku, schował rezygnację do
szuflady (nadal nie zdecydował czy ją złoży, czy nie) i odebrał.
- Słucham , tu
Crowford.
- Panie
Crowford, jestem z ochrony. Jakiś pijak próbuje wtargnąć do budynku i pyta o
Pana.
- Powiedział,
czego chce? Jeśli nie, to każcie mu się wynosić.
- Nalega
tylko, że chce Pana zobaczyć, gada nawet z sensem. Ale gościu zionie alkoholem
na kilometr. Wygląda mi na recydywę, bo ma całą twarz poharataną. Wolałem się
upewnić, czy może…
- Chwila! –
Jack zerwał się na równe nogi, przy okazji wywracając swoje krzesło – Co powiedziałeś?!
Co jest z jego twarzą?!
- No…jest
poharatana…Cała w bliznach…
Crowford czuł
się tak, jakby poraził go piorun.
-
Przytrzymajcie go! Już idę!
Jack wybiegł
z gabinetu. Pędził do wyjścia tak szybko, na ile pozwalał mu, nie młody już,
wiek.
Wybrał schody, nie windę. Gdy wreszcie wypadł
na zewnątrz budynku zobaczył…jego.
Przytrzymywany
przez dwóch ochroniarzy, słaniający się na nogach, był przed nim. Will Graham
we własnej osobie.
Był w
strasznym stanie. Nie mógł ustać na nogach. Mordę to miał czerwoną jak burak.
Widać było, że to pijaństwo nie ciągnie się od wczoraj. To trwa już lata i go
zabijało.
- Will, co ty
tu…
- Pomóż mi, Jack… - głos miał zachrypnięty i
bełkotliwy – Na niczym mi już nie zależy…nawet na życiu…wszystko to jest chuja
warte…pieprzę nawet śmierć, więc…pomóż mi to rzucić, żebym mógł wrócić.
Wszystko mi już jedno…Chcę po raz ostatni zrobić jednak coś jako agent FBI…Jack,
przyjmij mnie z powrotem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz