Po raz
pierwszy od śmierci ojca, Clarice znów miała dom.
Kilka
miesięcy temu, gdy opuścili Francję, przybyli do Włoch. Hannibal wybrał
niewielkie miasteczko, na północy kraju, u podnóża Alp. Dom, który znalazł, był
idealny dla ich potrzeb. Stosunkowo duży, oddalony od siedzib ludzkich, bez
żadnych sąsiadów, w cichym miejscu pod lasem, ale jednocześnie dojazd do
cywilizacji był możliwy w odpowiednio szybkim czasie.
Wynajęli to
miejsce natychmiast. Mieli tu idealną ciszę i spokój. Szybko też odkryli, że
praktycznie nikt nie przechodzi obok terenu tego domostwa. Clarice mogła tu
rodzić bez obaw, że ktoś ją usłyszy. Dojazd do miasta był prosty, nie
potrzebowali kilku godzin na dojazd do szpitala, w razie wypadku. Nie wzbudzili
zainteresowania, ani sensacji, swoim wprowadzeniem, gdyż nie było ludzi, którzy
mogliby ich chociażby zauważyć. Innymi słowy, lepszego miejsca znaleźć nie
mogli. Jedynymi osobami, które ich kojarzyły lub zawarli symboliczną znajomość
byli sklepikarze, u których robili zakupy w miasteczku. Zresztą miejscowość nie
była aż tak mała, żeby nowi mieszkańcy wzbudzali ogólne poruszenie.
Pierwszy
miesiąc mieszkania w nowym miejscu, dr Lecter i Clarice poświęcili na
umeblowanie i dekorowanie ich pierwszego, wspólnego domu. Było to dla nich
ważne również dlatego, że planowali zostać tu na dobrych kilka lat. Widać więc
jak duże znaczenie miało dla nich owo domostwo.
Dom miał dwa
piętra oraz piwnicę. Na dole znajdował się garaż, przedpokój, kuchnia z
jadalnią, salon oraz coś na kształt gabinetu lub biblioteki. I to w tym
ostatnim pomieszczeniu para spędzała najwięcej czasu za dnia, przez pierwsze
miesiące. Natomiast na górze były aż trzy sypialne pokoje. Jedno pozostało
puste, drugie używali sami, a trzecie miało niedługo robić za pokój dziecięcy.
Łazienki były po jednej na każde piętro. Natomiast piwnica…Hannibal
zagospodarował ją podobnie jak swoją piwnicę w dawnym domu, w Baltimore.
Clarice nie miała nic przeciwko oczywiście. Nawet z zafascynowaniem oglądała
efekty.
Nie ma co
kryć, życie w nowym domu było sielanką. Hannibal zakupił mnóstwo książek, które
były jego ulubionymi przed aresztowaniem oraz nowe, które wyszły podczas okresu
jego uwięzienia, a go zainteresowały, tworząc tym samym bardzo ładną kolekcję.
Znalazł także równie dobry fortepian i klawesyn. Musiał nieco poćwiczyć, aby
gra szła mu równie sprawnie jak przed amputacją szóstego palca u ręki.
Oczywiście zajęło mu zaledwie godzinkę, aby sobie wszystko przypomnieć i
wyćwiczyć nowy styl gry.
Clarice
pokochała te codzienne chwile w ich gabinecie, gdy ponownie słuchała jak
urzeczona jego gry, gdy oparta głową o jego kolano, słuchała jego czytania na
głos lub po prostu oboje czytali w ciszy obok siebie. Kobieta zażądała kilku
poradników o ciąży i dzieciach i Lecter załatwił te, które uznał za dobre.
Clarice pochłaniała je łapczywie.
Ciąża jedynie
podtrzymywała jej energię seksualną, a Hannibal rzecz jasna odpowiadał na nią
zawsze z chęcią. Właściwie nie minęło dużo czasu, a niemal każde pomieszczenie
zostało przez nich „ochrzczone”.
- Ciekawie
ujęte.
- Co takiego,
moja droga? – spytał dr Lecter, znad włoskiego wydania „Boskiej Komedii” Dantego,
którą znów dane mu było studiować po latach więzienia.
Spędzali
właśnie jedno ze swoich spokojnych popołudniowych dni, czytając ramię w ramię.
Clarice była już w trzecim miesiącu ciąży. Brzuch powoli jej się zaokrąglał, a
nieprzyjemne objawy jak poranne mdłości odchodziły w przeszłość.
- Ten cytat –
wyjaśniła, pokazując coś w swojej książce – Tu pisze, że „poród w szpitalu jest
jak wejście na pokład samolotu i oddanie całego swojego losu w ręce pilota”. I
że ogólnie poród w domu jest bardziej angażujący dla rodziców, więcej znaczący.
- Nasze
zaangażowanie w cały proces nie mógłby być większy. Przeprowadzamy wszystko
sami. Ale dobrze, że te książki rozwiewają wszystkie twoje, nawet drobne,
obawy.
- Tak
ostatnio myślałam… - zaczęła, posyłając w stronę swojego brzucha czułe
spojrzenie. Hannibal widywał je coraz częściej - …Zastanawiałeś się nad
imionami?
- Prawdziwym
imieniem, tak? – podrapał się po podbródku – Nie, nie wpadłem na nic
konkretnego.
- A ja mam
pomysł! – powiedziała, bardzo entuzjastycznie.
- Naprawdę?
Słucham więc.
- Jeśli to
będzie chłopiec, to ja nadam mu pierwsze imię, a ty drugie. A jeśli urodzi się
dziewczynka, to ty wybierzesz pierwsze imię, a ja drugie.
- Hmm… -
zamknął książkę, już kompletnie zaabsorbowany tematem rozmowy. W końcu nazwanie
ich dziecka uważał za bardzo poważną kwestię. – Może być, jeśli tak sobie
życzysz. Rozumiem, że masz „swoje” imiona.
- Owszem, mam
– uśmiechnęła się z wyższością – Chcesz wiedzieć?
- Poczekaj –
Lecter pogrążył się na kilka minut w myślach, aż w końcu zdecydował – Już mam
„swoje” imiona.
- Już?! –
wyrzuciła trochę za głośno. Tak była zdziwiona – Tak szybko wybrałeś? Ale…masz
jeszcze pół roku na podjęcie decyzji.
- Nie
potrzebuję tyle. Już zdecydowałem o godnych imionach. A więc, Clarice…Jeśli
urodzi nam się syn to jak chcesz dać mu na imię?
- Jeśli to
chłopiec…to chcę by nazywał się Hannibal.
Doktor uniósł
jedną brew, nieco zaskoczony.
- Czyli
junior?
- Tak –
uśmiechnęła się, zupełnie pewna swojego wyboru – Sam mówiłeś, że twój ojciec
także nazywał się Hannibal. Twój syn byłby dziewiąty w linii z tym imieniem.
Wiem, że nie przywiązujesz wagi do tej tradycji…ale ja bym ją chciała
podtrzymać.
Dr Lecter
przekrzywił głowę, myśląc o tym wyborze.
- Podoba mi
się. Może być.
- Drugie imię
jest twoje. Więc? Jakie wybrałeś?
- Robert.
- Huh? Jak
twój wuj? – była zdumiona tak bardzo, ponieważ Hannibal nigdy nie mówił, żeby
darzył swojego wuja jakimiś ciepłymi uczuciami w przeszłości.
- To prawda,
że nie znaczył dla mnie jakoś szczególnie dużo, ale szanowałem go, a imię jest
odpowiednie. Sądzę, że pasuje.
- Tak…w sumie
pasuje – w jej spojrzeniu pojawiła się obawa – A jeśli będziemy mieli córkę to
jak jej dasz na imię?
Obawa brała
się stąd, że jej mąż wybrał imiona w tak krótkim czasie, że złapała się na
myśli, że nie będzie mogła znieść jego pomysłu, jeśli będzie jakieś dziwaczny.
- Chcę ją
nazwać…Claire.
- Claire? –
imię nie było dziwaczne, jak się obawiała, i było całkiem śliczne, ale… - Nie
jest zbyt podobne do mojego?
- Właśnie
dlatego, że jest podobne do twojego, je wybrałem.
Clarice mimo
woli lekko poczerwieniała. Nie ukrywała jak dużą przyjemność sprawiły jej jego
słowa. Hannibal uniósł dłoń i dotknął jej zarumienionego policzka.
- Niech
zgadnę… - rzekł z uśmieszkiem wyższości – Twoje drugie imię dla naszej córki to
Misza, prawda?
- Zgadza się
– wzruszyła ramionami – Wiem, że to przewidywalne, ale i tak idealne.
- A więc
postanowione – orzekł Hannibal, kładąc drugą rękę na brzuchu swoje żony – Nasze
dziecko będzie się nazywało Hannibal Robert Lecter lub Claire Misza Lecter. To
silne imiona.
- Tak –
przyłożyła swoje dłonie na wierzch jego dłoni na swoim brzuchu – Są idealne.
***
Minęły
kolejne 3 miesiące. Clarice była już w 6 miesiącu ciąży. Brzuch był już dobrze
widoczny i nie dało się już nijak ukryć faktu, że jest przy nadziei.
Poranne
mdłości już dawno odeszły, ale czas dodał Clarice zupełnie nowe objawy i
dziwactwa. Szczerze…to gdyby Ardelia nadal się z nią przyjaźniła bez pardonu
rzekłaby, że kobiecie odbiło! Oczywiście Lecter nigdy by tak nie opisał
zachowania swojej żony, co nie znaczy, że był ślepy na zmiany. Obserwował z
niejaką fascynacją jak Clarice reaguje będąc w błogosławionym stanie. W końcu
każda kobieta przeżywa ten stan inaczej. Ktoś nazwałby go bardzo cierpliwym,
lecz tak naprawdę był niewzruszony na jej hormonowe szaleństwo. Niczemu się
dziwił i reagował zrozumieniem. No i zaciekawieniem, wiedza o tym jak Clarice
zachowuje się w czasie ciąży mogła się przydać, gdyby zdecydowali się na
drugie.
Najbardziej
widoczne były niezwykle szybkie i nieoczekiwane zmiany nastroju. Pani Lecter
potrafiła jednego dnia, o poranku być wściekła na wszystko, popołudniu tryskać
szczęściem i radością życia, a wieczorem płakać z melancholii (a wiadomo, że
Clarice nie należy do osób płaczliwych). I tak dzień, w dzień, Clarice
przeżywała huśtawkę nastrojów, którą zdaje się jedynie ją męczyło. Doktor
traktował ją ze zrozumieniem i z nieludzkim spokojem.
Właściwie to
bardziej niż to rozchwianie emocjonalne, Hannibala interesował inny objaw i to
jemu poświęcał uwagę. Zmienne nastroje traktował jak coś normalnego.
Otóż jego
żona miała dziwne upodobania kulinarne. Chciała w kółko jeść słodycze i …mięso.
Tak, jeśli na
obiad nie podał mięsa, Clarice reagowała łzami lub gniewem. Jadła wszystko,
nawet te, które jej kiedyś nie smakowały. Wołowinę, cielęcinę, jagnięcinę,
indyk, steki, szynkę…jadła wszystko! A po obiedzie od razu brała się za cukier.
Dla Lectera
było to… nader interesujące. Ktoś inny, bardziej ludzki, na jego miejscu już
dawno straciłby nerwy przy Clarice i na sam jej widok odczuwałby panikę lub
złość i myślał o ucieczce od niej gdzie pieprz rośnie…ale nie on. Nic z tych
„spodziewanych” objawów nie mogło go poruszyć.
Tego ranka
Clarice niespokojnie przewracała się w łóżku. Jej stan nie pozwalał jej leżeć
na brzuchu, ale nie przeszkadzało to przewracać się jej z boku na bok. Dręczył
ją ten sam koszmar, co nie dawał jej spać odkąd huśtawki nastrojów osiągnęły
maksimum możliwości.
Leżała na ich łóżku, mocno zdyszana i
zmęczona. Dr Lecter zjawiał się nad nią i podawał jakieś zawiniątko. Czuła
instynktownie, że to jej maleństwo. Wzięła je na ręce i zobaczyła
najśliczniejszą twarzyczkę na świecie.
To szczęście trwało sekundę.
Nagle czyjaś ręka wyrwała jej noworodka z
rąk. Clarice zerwała się krzykiem, chcąc odebrać tej niewidzialnej dłoni swoje
dziecko, ale uderzyła całym ciałem w szybę. Próbowała krzyczeć, ale żaden
dźwięk nie wychodził z jej ust. Waliła pięściami w szybę, lecz nic to nie
dawało.
Mrugnęła i zrozumiała, że znajduje się w
celi. A za szybą stali Jack i Ardelia, która trzymała w rękach jej dziecko.
Oboje patrzyli na nią wzgardliwie jak na robactwo.
- Taki potwór jak ty nie ma prawa nawet
dotykać tej niewinnej istoty. Zabierzemy go, FBI i my lepiej się nim zajmiemy
niż dwoje psychopatów.
- Zdechnij w celi, Starling. To dziecko już
nie jest twoje, zrobimy z niego człowieka.
- Nie!!! – wrzeszczała na całe gardło, choć
efektu z tego wielkiego nie było – To dziecko jest takie jak my! Oddajcie moje
dziecko!!! Nie zabierajcie go!!!
Ardelia i Jack odwrócili się do niej plecami
i zaczęli odchodzić w nicość z jej maleństwem.
- Hannibal?! Gdzie jesteś?! Zabierają nasze
dziecko! Zrób coś, błagam! Zabij ich! Szybko, zabij ich!!! Zabierz im nasze…
- On ci już nie pomoże…
Czyjś szkaradny głos rozległ się za jej
plecami. Odwróciła się gwałtownie. Jej cela obróciła się razem z nią tak, że
szyba znów była tuż przed nią, a dalej…zobaczyła kolejny przerażający obraz.
Na podniesieniu stał Hannibal. Jego ręce
były skute za plecami, a na jego szyi zawieszona była pętla z grubej liny.
Patrzył na nią dokładnie tym samym wzrokiem, jakim patrzył, gdy go aresztowali
tamtego dnia, dziewięć lat temu.
Przy podniesieniu, na wózku, siedział jakiś
potwór. Tylko instynkt mówił kobiecie, że był to Mason Verger. Uśmiechał się
paskudnie w jej kierunku.
- Ta legalna władza oddała mi twojego męża –
wysyczał niczym wąż – Nie obchodzi ich nic poza sobą. Mogę zrobić z nim co
zechcę. A gdy z nim skończę, zajmę się waszym dzieckiem! Obiecuję ci, że jak
dorośnie będzie ssać fiuty za pieniądze.
Clarice znów straciła głos, jej gardło nie
wydawało dźwięków. Choć darła się z całych sił, gdy Mason wcisnął guzik na
pilocie i pętla na szyi jej męża zaczęła unosić go do góry. Hannibal wisiał i
dusił się na jej oczach, a ona mogła jedynie uderzać pięściami w szybę do krwi…
nawet nie drgnęła.
Obudziła się
gwałtownie, jak zwykle w tym momencie, z koszmaru. Rozejrzała się spanikowana,
ale zobaczyła na szczęście tylko ściany swojej pięknej sypialni. Czuła wilgoć
na policzkach, musiała płakać przez sen.
Aby się
uspokoić szybko objęła swój duży brzuch. Dziecko wewnątrz, jakby czując, że jej
matka jest zdenerwowana, zaczęło kopać.
- Cichutko,
jest dobrze – próbowała uspokoić jednocześnie siebie i dziecko – To był tylko
sen. Uch…już wolałam te owce.
Wstała z
łóżka. Zamierzała iść szukać Hannibala, przez jej koszmar musiała na własne
oczy zobaczyć, że wszystko z nim w porządku. Potrzeby jednak rządziły pierwsze,
więc musiała pobiec do łazienki. Dziecko naciskało jej na pęcherz.
Gdy w końcu
schodziła schodami na parter, usłyszała zajeżdżający samochód. Najszybciej jak
mogła poszła w kierunku garażu, aby po drodze spotkać Hannibala, wychodzącego
stamtąd. Miał w rękach torbę z zakupami.
- Hannibal…-
westchnęła z ulgą, że nic mu nie jest. Dziecko wykonało pojedyncze kopnięcie,
jakby dając jej znak by się ogarnęła.
- Dzień
dobry, Clarice – doktor szybko ocenił wzrokiem w jakiej fazie nastroju dziś
obudziła się jego żona. Widząc załzawioną twarz i niespokojny oddech szybko się
domyślił – Znów ten sen?
Kobieta
jedynie kiwnęła głową.
Dr Lecter
natychmiast zmniejszył dystans między nimi do zera i objął ją wolną ręką.
Następnie zaczął ich prowadzić do kuchni, by mógł rozpakować zakupy.
- Nic się w
nim nie zmieniło? – pytał o treść koszmaru. Nie zdarzył się po raz pierwszy,
więc Hannibal znał doskonale jego treść – Było jak zwykle?
- Tak –
odrzekła wtulając się w jego ramię – Identycznie jak poprzednio. Wylądowałam po
porodzie w celi, nie mogłam dobyć głosu, Ardelia i Jack zabierają nasze
dziecko, pokazując jasno jak ich brzydzę, a potem muszę patrzeć jak Verger cię
wiesza i zabija… a ja nic nie mogę zrobić.
Doktor
poprowadził żonę delikatnie do kuchennego stołu i posadził przy nim, po czym
odłożył torbę na blat. Nie sądził, żeby Mason wymyślił dla niego tak prostą
śmierć jak powieszenie, lecz wolał nie mówić tego Clarice. Sny mogłyby się
jeszcze pogorszyć.
- Nie trzeba
być psychiatrą, żeby domyślić się co cię trapi – powiedział stając za oparciem
jej krzesła i powoli pasując jej ramiona, żeby się rozluźniła – W snach nie
mamy żadnej władzy, nie ma czym się bronić czy atakować. Możemy poddać się tam
jedynie losowi…i lękowi.
- Sama nie
wiem skąd te lęki, jeszcze nie tak dawno niczego się nie bałam – jęknęła cicho,
masaż był bardzo miły – Nawet ja widzę, że oszalałam. Nie poznaję się. W ciągu
ostatnich miesięcy płakałam więcej niż przez całe życie i to bez powodu. To
mnie wykańcza…
- Widać –
Lecter uśmiechnął się, widząc, że Clarice weszła w ową rzadką fazę nastroju,
gdy znów zachowywała się jak ona, przed ciążą – Tak bywa, najdroższa. Są
kobiety, które przechodzą ciążę zupełnie bezobjawowo. Ty po prostu leżysz na
drugim końcu wymiaru, przeżywając wszystkie objawy w mocnym natężeniu.
- Za mocnym,
nadaję się teraz tylko do psychiatryka – westchnęła i pogłaskała się po
brzuchu.
Lecter tego
nie skomentował, bo nic by to nie dało. Clarice najpewniej przeskakiwała
właśnie do innej fazy. Może i lepiej…gdy wracała do siebie łatwo można było zobaczyć
jak ją samą to męczy. Dopiero gdy sobie przypominała, że jej priorytetem jest
doprowadzenie tego do końca i bezpieczne sprowadzenie na świat ich dziecka,
odganiała te według niej „słabe myśli”, przez co automatycznie przeskakiwała w
jakiś stan.. Tym razem…
- Będzie coś
do jedzenia kurwa, czy nie?!
Gniewna
Clarice. Z tą nie było co walczyć.
- Zaraz
będzie – rzekł i wziął się za gotowanie. Gdy jego żona była w tej fazie, Lecter
miał wrażenie, że ma do czynienia bardziej z groźnie warczącą lwicą nić z
kobietą.
- Tylko,
żeby…
- Będzie
bekon, nie obawiaj się – ton miał absolutnie spokojny, co nigdy by się nie
zdarzyło, gdyby ktokolwiek inny mówił do niego takim tonem.
- Nie
przerywaj mi! – krzyknęła nieco za głośno.
- Chcesz coś
po tym? – zapytał jak najbardziej naturalnie. Nie traktował jej wrzasków jako
kategoria grubiaństwa, więc ignorował.
- Miód –
fuknęła. Po każdym posiłku chciała coś słodkiego.
Tak jak się
spodziewał, po zjedzonym przez nich śniadaniu Clarice znów przeskoczyła i teraz
ze łzami w oczach przepraszała za swoje zachowanie, wyzywając samą siebie
wyrażeniami jak „wredna suka” i tym podobne.
To, że
Clarice sama przeskakiwała z fazy do fazy, nie znaczyło, że Lecter nie potrafił
ją czasami sam wprowadzić w jakąś. Wiedział, że najzdrowsza faza to ta, gdy
kobieta promienieje radością. Spróbował więc, nie zawsze wychodziło, ale
najczęściej mu się powodziło.
Pocałował ją
w skroń, jednocześnie głaszcząc zaokrąglony brzuch. Wiedział, że to ją
najbardziej uspokaja.
- Chciałabyś
wybrać się na spacer? To jedno z ostatnich słonecznych dni tej jesieni. Ostatnio
ciągle padało. Powinniśmy korzystać.
Clarice
uśmiechnęła się. Lubiła ruch, a odkąd zaszła w ciążę, nie biegała. Co prawda
była pewna, że po spacerze plecy będą ją bolały, ale…o to się będzie później
martwić.
- O tak, z
miłą chęcią.
Ale najpierw
musiała się przebrać no i …znów do łazienki.
***
To był
fantastyczny pomysł. Clarice zgodnie z jego planem zmieniła się w swoją radosną
wersję. Wszystko dzięki ostatniemu ciepłemu słońcu tego roku oraz urokliwości
tego włoskiego miasteczka. Nie wspominając, że w drodze między ich domem, a
pierwszymi zabudowaniami, do przejścia jest krótka polna dróżka, z której można
z daleka podziwiać szczyty gór.
W miasteczku
wmieszali się w niewielki tłum. Miejscowość nie była na tyle mała, żeby nowe
twarze wzbudzały sensację, ale też nie na tyle ogromne, żeby razić
różnorodnością i nowoczesnością. Było w nim coś urokliwego. Te niskie budynki o
piaskowym kolorze i wąskie drogi, po których zarówno chodzili piesi jak i
jeździły skutery i auta jasno mówiły, w jakim kraju się znajdują. Nie
wspominając, że praktycznie każdy mijany bar proponował do jedzenia pizzę oraz
lazanie.
Jedynie wiatr
mówił, że pora roku zmieniła się na zimniejszą.
Hannibal i
Clarice szli pod ramię, nie śpiesząc się nigdzie. Kobieta cieszyła się ze
świeżego powietrza i tego, że przez taki długi czas nie wpadła ani w złość, ani
w płacz.
- Według
ciebie wyjście z tej izolacji będzie kiedyś możliwe? – zadała ciężkie pytanie,
lecz ton głosu mówił, że każda odpowiedź ją zadowoli.
- Tak, ale
nigdy do końca. Życie w odosobnieniu jedynie wzbudzi zainteresowanie zbyt wielu
osób. Zawrzemy z czasem więcej znajomości, ale nigdy bliskie przyjaźnie.
- Wczoraj w
sklepie ta Pani co nas zwykle obsługuje powiedziała, że pojawiły się plotki o
nowych mieszkańcach tego odosobnionego domostwa. Biorą na języki to, że ktoś
kupił ten dom, a nie o nas. Na razie… - pewnie z tych słów wykluły jej się w
głowie nowe obawy.
- Na razie
zostaje jak jest. Obecnie wyglądamy jak zwykła rodzina oczekująca dziecka. Nic
dziwnego, że jesteśmy zajęci swoimi sprawami. Gdy dziecko się urodzi możemy
zacząć wychodzić z jaskini. Jeśli teraz ktoś pozna nas bliżej może zauważyć, że
nie rodziłaś w szpitalu. Niech zaczną nas zauważać dopiero po fakcie. Unikniemy
zaplątania się w zeznaniach.
- Racja…Nasza
sprawa zaczęła znikać ze światowych wiadomości. Na językach mają nas już
jedynie amerykańskie magazyny takie jak Tattler.
Dr Lecter
skrzywił się lekko z niesmakiem, gdy wyobraził sobie panujący w tamtym kraju
bezmiar głupoty. Clarice zachichotała cicho na ten widok.
Co ciekawe te
kilka zdań wymienili między sobą nie tylko cicho, lecz również po angielsku,
żeby podwójnie się zabezpieczyć przed zrozumieniem przez przechodniów sensu tej
rozmowy. Przez ostatnie pół roku rozmawiali prawie wyłącznie po włosku.
- Jak już tu
jesteśmy to zajdźmy do apteki – powiedział Lecter – Sprawdzimy, czy zamówione
środki już przyszły.
- Nic nie
wzbudziło ich podejrzeń jak pokazałeś recepty, prawda? – wolała się upewnić.
- Były dobrze
podrobione. Zamówili dla nas wszystko co potrzebne. Gdyby pytali, na każdy
środek mam wytłumaczenie. Zresztą nie zamówiłem wszystkiego w jednej aptece.
Robimy to partiami, w kilku miejscach. Raz na nasze zwykłe nazwisko Fell, raz
na inne.
W tym kraju
robili za doktora Fell’a z żoną.
Doktor nie
mówił tu jedynie o środkach potrzebnych do zaaplikowania podczas porodu, gdyby
coś poszło nie tak. Ubezpieczał się również na inne ewentualności. Ich apteczka
powiększała się także o substancje, które pomogłyby mu, gdyby trzeba było
kogoś…pozbawić przytomności, otruć lub otumanić.
- Dobrze,
chodźmy.
Apteka była
kilka przecznic dalej. Aby wejść do środka trzeba było wejść po krótkich schodach
na podwyższenie. Wchodząc po nich Hannibal usłyszał, że Clarice przestała za
nim iść. Odwrócił się i zobaczył, ze jej wzrok był utkwiony w lokalu z pączkami
po drugiej stronie drogi.
-
Hmm…poczekaj więc na mnie – rzekł i sam wszedł do środka.
Clarice
najszybciej jak mogła w swoim stanie zbiegła po tych trzech schodkach, które
zdążyła pokonać i podeszła do stoiska. Zamówiła największeego. Znów jej się
chciało słodkiego.
Jej
szczęśliwy nastrój, w który Lecter tak subtelnie ją wprowadził, zaraz miał się
rozpaść niczym domek z kart.
Rozkoszując
się kolejną dawką cukru, nie zwracała uwagi na przechodniów. Lecz jeden z tych
spacerowiczów postanowił nie zwrócić na nią uwagi „specjalnie”. Był to
mężczyzna, lekko po trzydziestce. Wygląd miał nawet przystojny, ale dobre
wrażenie psuły jego oczy, które da się opisać jedynie jako świńskie i że facet
był już nieźle pijany jak na tak wczesną porę dnia.
Widząc
ciężarną kobietę, jedzącą pączka, jego pijany umysł podsunął mu pomysł.
Mężczyzna, lekko się przy tym chwiejąc, przeszedł obok Clarice tak,
że…właściwie nie przeszedł obok. Potrącił ją ramieniem tak mocno, że kobieta
zachwiała się mocno do przodu (brzuch dodatkowo ją ściągał) i upuściła wypiek.
Na szczęście nie straciła równowagi do tego stopnia, by samej upaść.
Podtrzymała się ściany.
Spojrzała za
siebie w oszołomieniu. Jej oprawca śmiał się.
- Sorry mała,
ale gdybyś nie zajmowała większości chodnika, nie popchnąłbym cię. Nikt nie
może normalnie przejść skoro opychasz się jak świnia i zajmujesz całe miejsce!
A nie…Ty się tylko rżnęłaś bez gumki, suko.
Clarice stała
jak sparaliżowana i modliła się, żeby „gniewna hormonalna Clarice” się obudziła
i mu odpowiedziała tak, żeby spierdalał ze strachu. Niestety…nie dostała czego
chciała. Wbrew jej woli, do głosu doszła jej płaczliwa wersja. Kobieta zaczęła
płakać bezsilnie, co jak wiadomo było ZDECYDOWANIE NIE w stylu Clarice. A jednak nie mogła tego
powstrzymać.
Tymczasem
wzrok faceta zaczął się wyostrzać z tej mgły alkoholowej i dopiero teraz
wyraźnie zobaczył twarz ofiary swoich obelg. Babka była nie brzydka! Zerknął
niżej…no…nie tylko brzuch miała spory, cycki też ponad normę.
- Kurwa… -
westchnął i Clarice z odległości wyczuła jego alkoholowy oddech przez co
dostała mdłości – Gdyby nie ten brzuch sam by cię pyknął…chociaż nawet…
- Mógłby Pan
nie nagabywać mojej żony.
Czyjś
spokojny głos, wręcz przerażająco spokojny, rozległ się za plecami faceta. Gość
odwrócił się i ujrzał drobnego, starszego mężczyznę. Zarżał ohydnym śmiechem.
- To jest
twój stary, lala?! – wrzasnął, w stanie tego nieustępliwego śmiechu – Szkoda,
że nie miał gumki, bo pokazałbym ci jak potrafi rżnąć prawdziwy facet, a nie
dziadek!
Znów wzrok
się wyostrzył i pijaczek dostrzegł siłę oczu tego dziadka. Coś było w tym
wzroku, coś co kazało mu nieco otrzeźwieć i uciekać. Instynkt nakazał mu z
jakiegoś powodu ucieczkę. Wyczuł niebezpieczeństwo.
- A pieprzcie
się oboje – rzucił na odchodne i odszedł tak szybko, jak pozwoliła mu na to
jego nietrzeźwość.
Dr Lecter
odprowadził go spojrzeniem, coś analizując. Skupił się na żonie i zobaczył jej
łzy i zdruzgotanie. Natychmiast podszedł i objął ją ramieniem.
- Już dobrze,
odszedł.
Clarice
milczała. Schowała twarz w jego marynarce, uparcie nie chcąc pokazać, że nadal
płacze. Hannibal, dalej ją obejmując jedną ręką, bo drugą trzymał torebkę z
zamówionymi lekami, poprowadził ją w stronę domu. Pomysł spaceru się spalił.
Wyprowadzając
kobietę z terenu zabudowanego, Hannibal złapała się na myśli, że mu ulżyło, że
na ten atak Clarice zareagowała płaczem, a nie wściekłością. Gdyby tak się
stało, mężczyzna mógł po jakimś czasie przestać używać jedynie przemocy słownej
i sprowokowany mógł użyć wobec niej pięści. Nie powstrzymałby się, wiedział o
tym. A wtedy coś mogło się stać ich dziecku. W pewnym sensie reakcja Clarice
była instynktowna. Postępując w ten sposób najlepiej mogła ochronić dziecko. Agresja
mogła przynieść najgorsze możliwe skutki. Potulnością ochroniła dziecko, nie
prowokując.
Powrót do
domu zajął im nieco dłużej niż sam spacer. Przez ten czas żadne z nich się nie
odezwało. Dopiero , gdy dotarli na miejsce i Hannibal posadził żonę na krześle
i sam zaczął wyjmować z torby różne leki i proszki, kobieta powiedziała.
- Jakim cudem
jeszcze mnie nie zabiłeś?
Lecter szybko
przeniósł na nią wzrok, tak był zdumiony jej słowami. Clarice nie patrzyła na
niego, oczy miała utkwione w blat stołu, włosy spływały tak, że zasłoniły jej
twarz.
- O czym ty
mówisz? - zapytał choć podejrzewał co zaraz usłyszy.
- Od kilku
miesięcy zachowuję się przecież jak ludzie, których najbardziej nienawidzisz! W
jednej chwili głupia, płaczliwa cizia. W drugiej grubiańskie babsko, co tylko
krzyczy, burczy i rozkazuje! A jeszcze potem żre wszystko co jest mięsem lub
cukrem, bez opamiętania i bez manier! Już dawno powinieneś mieć dość i mnie
zabić, bo cię zawodzę.
- W dodatku…
- kontynuowała teraz z trudem - …ten gość…ja, która stała oko w oko z seryjnym
mordercą i go zabiła, ta która wyszła za innego mordercę i z nim uciekła, ta
która pomogła zabić człowieka i go zjeść…teraz wybucha płaczem…i kuli się
lękliwie…bo pijak ją obraził! Słownie! Ten pieprzony skurwiel! To żałośne!
Żałośne, to nie ja!
Podniosła w
końcu głowę, ukazując spływające łzy. Czując je, kobieta zaczęła je panicznie
wycierać.
- Czemu one
lecą?! Niech przestaną! Nie chcę płakać! Ja w ogóle nie płaczę!!!
To musiało
nastąpić. Szkoda tylko, że przez takie okoliczności. Dr Lecter podszedł do
Clarice i pociągnął ją za łokieć tak, żeby wstała z krzesła. Położył dłonie po
obu stronach jej szyi i zmusił ją, aby patrzyła mu w oczy.
- Nigdy mi
nie przyszło do głowy by zrobić ci krzywdę. Bo to nie jesteś ty. To hormony.
Biologia rządzi twoim ciałem i zachowaniem, a nie twój charakter. Dlatego mogę
ci jedynie pomóc to znosić. Dla nas obojga to trudne, ale dla ciebie bardziej,
bo musisz znosić własny, odbiegający od normy charakter. A wciąż pamiętam jak
reagujesz, gdy coś poza twoją kontrolą, tobą kieruje – miał na myśli jej atak
paniki po pierwszym razie gdy zaserwował jej „serum prawdy” – Tak reagujesz
naturalnie, w tym stanie. Ale to stan przejściowy. Po porodzie, a nawet przed,
zaczniesz wracać do siebie i odzyskiwać kontrolę. Biologia kiedyś skończy tobą
rządzić.
- A co jeśli
nie? – spytała z obawą – Co jeśli po porodzie nadal będę zachowywać się jak
walnięta?
Lecter
uśmiechnął się, zbijając ją z tropu. Pochylił się nad nią nieco.
- Wtedy po
prostu znów cię zmienię. Ponownie uwolnię. Jak poprzednio zrobię to, zgodnie z
twoimi pragnieniami. Wiemy dobrze, że wspaniale ci to wychodzi.
Aby ją na
dobre odsunąć od przykrych myśli i wybić z tej fazy, Hannibal wbił się w jej
usta, z niezwykłą dla siebie, zapalczywością. To było łatwe, wprowadzić ją
teraz w ten nastrój było prostsze niż kiedykolwiek wcześniej. Natychmiast mu
odpowiedziała z tą samą siłą. Było jedynie nieco nie wygodniej przez ciążowy
brzuszek, ale dawało radę.
- Obiad, czy
łóżko, Clarice? – imię wypowiedział z tym sykiem, który tak jej się podobał.
Zamglony
pożądaniem wzrok kobiety mówił sam za siebie. Lecz Clarice i tak ujęła jego
dłoń i powtórzyła ten cenny dla nich gest sprzed lat. Położyła jego rękę na
swojej piersi. Obecnie nieco większej i wrażliwszej.
- Dobry
wybór.
***
Hannibal w
ogóle się nie wahał. Gdy po wyjściu z apteki doleciały do jego uszu obelżywe
słowa mężczyzny, jego los stał się przesądzony. Zamysł zabicia go był
kompletnie dla niego naturalny.
Dr Lecter
wiedział kim on jest. Dosłownie 2 dni wcześniej ten sam gość stał przed nim w
kolejce w jego ulubionym sklepie. Na jego szczęście ich sprzedawczyni to
rozmowna kobieta i dzięki ich rozmowie poznał miejsce pracy mężczyzny. Jego
idealna pamięć nadal przechowywała te informacje i wspomnienie jego twarzy, gdy
te kilka dni później znów na niego wpadł, gdy ten atakował Clarice. Nie
rozpoznał go rzec jasna, ale on jego tak. Hannibal nie zamierzał mu darować,
nawet mu przez myśl to nie przeszło.
Znalezienie
jego miejsca pracy i ustalenie jego zmian zajęło mu trzy dni. Clarice niczego
nie zauważyła, nadal wojowała ze swoimi hormonami, nie poddając się.
Po tych
trzech dniach, w nocy, oboje leżeli w ich łóżku. Nagle jego oczy gwałtownie się
otworzyły i czerwone punkciki zaświeciły w ciemności. Już był czas.
Dr Lecter
ostrożnie wstał z łóżka tak, żeby nie obudzić żony. Na szczęście spała jak
zabita. Następnie po cichu wymknął się z sypialni i szybko zszedł na parter, by
potem skierować się do piwnicy. Tam miał już wszystko przygotowane, także
ubrania. Ubrał się, założył od razu rękawiczki. Wziął jakiś cienki sznurek i
sprawdził jego wytrzymałość. Ciągnął mocno, ale rzemyk nie rozerwał się, był
odpowiedni. Wziął jeszcze jakąś płachtę materiału i poszedł z piwnicy do
garażu. Bagażnik auta wyścielił ową płachtą po czym wsiadł do samochodu i
wyjechał na drogę. Odwrócił się jeszcze, żeby sprawdzić czy w sypialni nie
zapaliło się światło, bo Clarice obudziła się przez dźwięki silnika, ale
wszystko było w porządku.
Drogę pokonał
błyskawicznie. Był środek nocy, więc uliczki były wyludnione. Zatrzymał się
dopiero na tyłach jakiegoś sklepu. Pierwszy raz włoskie, wąskie uliczki tak mu
się przydały, ponieważ tak ustawił samochód, że tarasował on przejście do
ślepego zaułka, tworząc niezłą pułapkę dla tego, kto wyjdzie tylnym wyjściem ze
sklepu.
Nie musiał
długo czekać. Zgrał się z czasem, zjawiając się prawie idealnie o godzinie, o
której jego ofiara kończyła zmianę w sklepie rzeźnickim.
Tylnym
wyjściem dla pracowników wyszedł nasz znajomy. Musiał posprzątać po godzinach. Zamknął
za sobą drzwi. Nawet ze sporej odległości Hannibal wyczuł od niego smród
taniego i nieco zepsutego mięsa. Gość zaczął zmierzać ku wyjściu z zaułka, aby
pójść domu, ale stanął jak wryty, kiedy ujrzał, że czyjś samochód blokuje mu
wyjście. A także ktoś…ten ktoś opierając się o auto z założonymi rękami…jakby
czekając na niego.
- Ej koleś!
Zabierał to pieprzone auto z drogi!
- Dobry
wieczór, Panu – głos Hannibala był o wiele bardziej uprzejmy niż jego rozmówcy –
Piękna noc, prawda? Choć chłodna.
- Co ty
pieprzysz?!
Chciał już
podejść do gościa i wlać mu, aby wyjść z zaułka, ale…Lecter wyprostował się.
Przed chwilą wydawał się drobny, a teraz jakby się zwiększył. Okazało się, że
był wyższy niż się wydawało. Pijaczek aż stanął, tak przez sekundę zdumiony tą
niespodziewaną zmianą.
- Nie kojarzy
mnie Pan? – zapytał Lecter, dalej niezwykle grzecznie.
- A
powinienem?
- Kilka dni
temu omal nie przewróciłeś mojej ciężarnej żony, co mogłoby by być
niebezpieczne, w jej stanie. A później, gdy zagapiłeś się na jej cycki,
chciałeś nauczyć ją co to porządne rżnięcie.
-
Na…Naprawdę? – z jakiegoś powodu facet zaczął robić ostrożny krok w tył.
- Tak, nie
sądzi Pan, że było to niestosowne? Wobec mnie również. Mam tylko kilka lat do pięćdziesiątki.
Hannibal
zaczął kroczyć w stronę ofiary, w ogóle się nie śpiesząc. Ten zaczął się cofać,
gdy zobaczył, że ten na niego naciera.
- Czemu Pan
ode mnie ucieka? Czyż nie zasługuję na przeprosiny? Czyż…ma Pan powód by się
czegoś…bać?
Facet nie wiedział.
Ale coś widział. Widział, że oczy tego dziadka świeciły w ciemności na
czerwono. Ludzie nie mają czerwonych ślepi! To nie był człowiek.
Mężczyzna
znów zaczął myśleć instynktownie. Czuł, że był w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. Jego włoskie wychowanie zaczęło mu podsuwać do głowy różne
legendy i bzdurne opowieści babki z przeszłości o demonach i potworach. Nogi
rwały się do ucieczki. A włoski temperament kazał mu bronić się, zabić zanim
sam zostanie zabity. A tymczasem oprawca zbliżał się powolnymi krokami
drapieżnika.
Nie zamierzał
stać się ofiarą potwora. Rzucił się jak oszalały do tyłu i dopadł drzwi do
sklepu. W środku było mnóstwo noży i tasaków, mógł się tym bronić. Próbował
otworzyć, ale miał tak roztrzęsione ręce, że klucze wypadły mu z ręki. Nie
zdążył ich podnieść.
Coś złapało
go od tyłu. W ogóle nie słyszał jego kroków. Coś oplotło się wokół jego szyi i
zaczęło dusić.
- Może
szybciej bym cię znalazł, gdybym robił tu zakupy – rzekł mu do ucha Lecter,
głosem jak przy normalnej rozmowie, choć jednocześnie dusił go sznurkiem od
tyłu – Ale nigdy bym tu nic nie wydał. Samym nosem czuć jak tanie, zepsute i
obrzydliwe jest mięso z tego sklepu.
„Co ty
pieprzysz?” – chciał mu odpowiedzieć mężczyzna, ale nie był w stanie wykrztusić
nawet słowa. Próbował się wyszarpnąć, lecz stalowy uścisk nie zwalniał.
Nie uważał
się za słabego, a jednak nie mógł uwolnić się ze szponów tego dziadka.
Dziwne…nikt by nie podejrzewał tego gościa że jest aż tak silny…silniejszy od
niego! To aż nieludzka siła! To były jego ostatnie logiczne myśli.
Dr Lecter nie
zwalniał uścisku, a tylko wzmacniał. Sznurek w jego rękach zaciskał się coraz
mocniej na szyi ofiary, która zaczęła charczeć, żądając tlenu. Próbował zerwać
żyłkę ze swojej szyi, nic z tego. Doktor czuł, że ten wiotczeje, zsuwał mu się
w dół. Nie zwalniał jednak chwytu.
Przez ciało
zaczęły przechodzić drgawki. To już nie miało długo potrwać. Hannibal z
satysfakcją patrzył jak to nic niewarte ścierwo opada martwe na ziemię. Gdy był
już pewien, zwolnił uścisk sznurka. Facet był martwy, jego oczy były bardzo
mocno wytrzeszczone, siny język na wierzchu i czerwony ślad na szyi po
duszeniu.
Hannibal
wybrał duszenie, żeby nie ryzykować zostawienia śladów krwi na ziemi.
Schował
rzemyk z powrotem do kieszeni, a następnie chwycił ciało po pachami i zaciągnął
do auta. Ciało schował do bagażnika. Rozejrzał się, ale nikogo nie było,
żadnych świadków, nos też mu to mówił. Podłoże było brukowane, więc nie
zostawił śladu ciągnięcia ciała po ziemi.
Godzinę
później ciało leżało już rozciągnięte na jego prywatnym stole sekcyjnym w
piwnicy jego domu. Dr Lecter założył fartuch i zmienił rękawiczki na lateksowe.
Przyjrzał się mniejszemu stolikowi, gdzie leżały już przygotowane różne rodzaje
noży i skalpeli. Wziął jeden i stanął nad ciałem.
- Gotowy,
proszę pana?
Powoli, z
iście lekarską precyzją zaczął rozcinać skórę trupa.
***
Następnego
dnia, gdy zbliżała się pora obiadu, Lecter szukał swojej żony, aby zawołać ją
na posiłek. Znalazł ją w ich gabinecie, siedzącą w fotelu i czytającą powieść.
Uniósł brwi, nieco zaskoczony, gdy zobaczył tytuł.
- „Hrabia
Monte Christo” w oryginale?
Clarice
oderwała się od lektury i skwitowała uśmiechem jego obecność.
- Tak, ćwiczę
francuski – powiedziała odkładając książkę na mały stolik z lampą – Zauważyłam,
że jak się uczę to czuję się miarę normalnie…znaczy znów sobą. Chciałam
spróbować uczyć się nowego języka, ale pomyślałam, że zrobię to gdy opanuje do
perfekcji pozostałe. Hiszpański i włoski znam idealnie, ale mój francuski
kuleje, więc go szlifuje.
- I jak wrażenia?
– z miejsca przerzucił się na francuski.
- Wyśmienite
– odpowiedziała także w tym języku – Naprawdę niesamowita powieść, pochłania że
cię mogę. Zastanawiam się tylko, czy przez ten motyw zemsty, moje koszmary się
nie pogorszą.
- Chodzi ci o
Masona? – kiwnęła mu w odpowiedzi głową – Nie powinno to zaszkodzić. Mason
Verger i Edmund Dantes mają ze sobą wspólnego jedynie tyle, że obaj mieli
pieniądze i używali ich do zemsty. Zemsta Dantesa aka Hrabiego była zemstą „oko
za oko”, uważał się za posłańca Boga by ukarać złych, w dodatku oni naprawdę
zasługiwali na cierpienie, a Edmund nie użył tak prostych metod jak morderstwo,
był subtelniejszy. Mason robi to dla siebie, nie dla Boga, a jego zemsta nie
będzie wyrafinowana, a barbarzyńska i prostacka. W dodatku nie ma do niej
prawa, ja mu nic nie zrobiłem. Sam podjął decyzję by sobie to zrobić, ale to
nieważne. Zresztą moja sugestia była odpowiednia, teraz jego twarz pasuje do
wnętrza.
Wymienili
uśmiechy.
- Racja –
rzekła Clarice, nagle na coś wpadając – W sumie ty o wiele bardziej przypominasz
Hrabiego Monte Christo.
- Tak
uważasz? – znów go zaszokowała.
- Tobie też
wyrządzono krzywdy, za które się zemściłeś – rzekła, bez śladu zakłopotania, że
porusza ten temat – Dodałeś tam nutkę wyrafinowania. Jesteś bogaty i
ekscentryczny. Masz wiele tożsamości i wielką wiedzę. Trochę go przypominasz –
wyglądała jak gdyby chciała coś jeszcze dodać, ale się powstrzymała.
Tutaj akurat
doktor potrafił wydedukować co chciała powiedzieć.
- Oraz
pierwsza miłość Hrabiego okazała się niegodna jego osoby, tak jak w moim
przypadku. To chciałaś powiedzieć, prawda?
- Może… -
zerknęła w bok, dopiero teraz trochę się wstydząc.
- Skoro ja
przypominam Hrabiego to znaczy, że ty jesteś jak Hayde?
Głowa Clarice
znów się zwróciła w jego stronę, niemal automatycznie
- Przepraszam
bardzo, czy wyglądam na twoją niewolnicę?
- Nie –
Hannibal zaśmiał się cicho – Lecz, czy Hrabia kiedykolwiek traktował Hayde jak
swoją niewolnicę? Tak ją nazywał przy innych, tak ją wszyscy widzieli, ale czy
on tak o niej myślał? Wręcz przeciwnie, on traktuje ją jak księżniczkę,
zabierając ją do opery i strojąc w klejnoty, czy ja nie robię tak samo? Każda
scena z nimi mówi jak byli sobie bliscy, tak jak my jesteśmy. Hayde to jedyna
osoba, której Hrabia ufa. Tak jak ja ufam jedynie tobie. Nazwał ją antidotum na
jad w swoim sercu, tak jak ty jesteś moim. Jedynie Hayde jest go godna, tak jak
ty jesteś godna mnie i na odwrót. Tylko Hayde darzy Hrabiego prawdziwą
miłością, której by nigdy nie zdradziła, jak zrobiła to była narzeczona. Tak
jak ty wobec mnie. Hayde jest ponad 20 lat młodsza od Hrabiego. My również mamy
swoją różnicę wieku, równą 20 – podszedł bliżej i przyklęknął przy jej fotelu,
nie przerywając kontaktu wzrokowego –
Pod koniec, gdy Hrabia chce odejść w nicość, Hayde walczy o niego i
swoimi słowami go ratuje przez co stają się parą. Czy z nami nie było
identycznie?
- Tak…Coś w
tym jest. Bycie niewolnicą nie brzmi teraz źle.
Clarice
pocałowała go, nie mogąc się powstrzymać. Hannibal automatycznie położył dłoń
na brzuchu żony i wyczuł pod nią kopnięcie ich dziecka. Jednak zanim pocałunek
mógł stać się głębszy, Lecter go przerwał.
- Jeśli teraz
nie przerwiemy to obiad ci wystygnie.
Na myśl o
jedzeniu, powróciła hormonalna „głodna Clarice”.
- Z mięsem?!
Jeśli to ryba to cię zabiję.
- Jest mięso,
nie obawiaj się – uśmiechnął się enigmatycznie, jakby miał coś w zanadrzu. W
jego oczach coś podejrzanie lśniło. Może kobieta by się głębiej zastanowiła,
gdyby nie była taka głodna.
Razem poszli
do jadalni, gdzie obiad był już podany. Do picia rzecz jasna był sok, Hannibal sądził,
że bezpieczniej dla wybuchowej wersji Clarice, żeby jej nie drażnił widokiem
wina, skoro sama nie może pić.
Oboje usiedli
naprzeciwko siebie.
- Smacznego –
powiedział doktor, samemu nie ruszając swojego posiłku. Na
razie…patrzył…obserwował…czekał.
Clarice
niecierpliwie rzuciła się na jedzenie. Lecz po pierwszym kęsie na sekundkę
zamarła. Coś zaczęła rozumieć. Potrafiła już rozróżnić ten smak…smaczny, lecz
specyficzny… Powoli przeżuła i połknęła. Jej oczy spotkały piwne oczy jej męża.
Ten cichy
kontakt wzrokowy trwał kilka sekund, byli niemalże zawieszeni w czasie. Aż
wreszcie Clarice…posłała mu uśmiech. Sadystyczny i zarazem zwycięski, a nawet
wdzięczny. Doktor odwzajemnił go w identyczny sposób.
- Pieprzony
skurwiel?
- Pieprzony
skurwiel – potwierdził Lecter.
- To się
nazywa perfekcyjny, rodzinny obiad – orzekła Pani Lecter.
Wznieśli
toast sokiem za ten wspaniały wieczór, po czym zabrali się za posiłek. Oboje
zjedli wszystko, nie zostawiając nic na talerzu. Jeszcze przez jakiś czas mieli
takie dostawy…dopóki nie trzeba było zakupić cementu i razem z nim wrzucić
niejadalną część trupa do rzeki.
***
Minęły
kolejne 3 miesiące, nieco ponad. Był już początek stycznia, a termin porodu się
zbliżał.
Przez ten
czas zbierali i kupowali rzeczy dla niemowląt. Pokoik dla dziecka było gotowy,
ubranka, zabawki na później, wszystko na co wpadli, już mieli.
Trzeci pokój,
ten co stał pusty, doktor zaczął przekształcać w miejsce, gdzie miał odbyć się
poród. Dokupił do niego kolejne łóżko. Zgromadzał tam rzeczy, których mógł
potrzebować. Każdy lek, każde narzędzie zdobywał oddzielnie i czasem Clarice
nie wiedziała jak to zdobył. Znikał na noc i wracał z czymś nowym. Nie zadawała
pytań.
Gdy nadszedł
nowy rok, wszystko mieli już gotowe. Lecter był przygotowany do operacji najlepiej
jak mógł, wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności. Wszystko co miało być
potrzebne po przyjściu dziecka na świat, także czekało w gotowości. Pozostało
tylko czekać.
Dni mijały
zaskakująco normalnie. Hormonalne szaleństwa Clarice zdecydowanie osłabły do
tego stopnia, że praktycznie wróciła do siebie. Najbardziej uciążliwe był już
jedynie rozmiar jej brzucha. W 9 miesiącu był ogromny, co szkodziło jej na
plecy. Ponieważ była zima, często palili w kominku, co miało na nią odprężający
wpływ. Teraz, gdy termin porodu się zbliżał, kobieta starała się nie wychodzić
do miasta. Dlatego się tam nie pokazywała, żeby nawet ich znajomi w sklepie nie
wiedzieli którego dnia i kiedy dziecko dokładnie się urodziło.
Oczywiście gdyby
wyszło na jaw, że rodziła w domu, mogliby skłamać, że zatrudnili do tego
lekarza i położną z innego miasta, w końcu planowane porody w domu coraz
częściej miały miejsce, ale Lecter uznał, że wymyślanie fałszywych nazwisk
osób, które nawet nie istniały, byłoby jeszcze bardziej niebezpieczne.
I tak nadszedł
ranek, 11 stycznia.
Clarice
obudziła się wyspana, jak zwykle sama. Powoli wstała z łóżka. Teraz, z brzuchem
takich rozmiarów, szybkie wstawanie nie wchodziło w grę. Jak co dzień od razu
skierowała się do łazienki. Najpierw skorzystała, potem postanowiła nie czekać
i od razu, przed śniadaniem, wziąć prysznic. Chciała rozluźnić mięśnie, które
dzisiejszego ranka z jakiegoś powodu nieco mocniej ją bolały, zwłaszcza w
okolicy krzyża.
Po wszystkim
rzeczywiście czuła się lepiej. Była strasznie głodna, nie mogła się doczekać
śniadania. Zaczęła się prędko wycierać ręcznikiem, gdy nagle…zorientowała się,
że coś jest nie tak.
Już któryś
raz ocierała swoje nogi, ale one ciągle były mokre. Spojrzała w dół i to co
zobaczyła postawiło ją w stan gotowości.
- Hannibal!
Owinęła się
ręcznikiem i szybko wyszła z łazienki. Na schodach napotkała Lectera, który
właśnie do niej szedł, słysząc wołanie.
Wystarczyła
sekunda i już wiedział. Jeszcze zanim powiedziała.
- Wody mi
odeszły!
- Rozumiem –
postawa mu się wyprostowała, teraz był lekarzem – Bierzemy się do pracy.
Kilka chwil
później byli już w pokoju przygotowanym do porodu, a Clarice zakładała
przygotowaną do tego szeroką koszulę nocną.
- Miałaś już
skurcze? – zapytał ją.
Kobieta już
miała odpowiedzieć, że nie, gdy nagle…
- Chyba…właśnie
mam.
Skurcz był
podobny do tego co miała kilka miesięcy temu. Wtedy były to tylko lekkie
skurcze Braxtona-hicksa. Te teraz sprawiały bardziej, że nie była w stanie się
ruszyć. Musiała tak stać sztywno, inaczej nie dało rady.
- Dasz radę
dojść do łóżka? – dr Lecter chwycił ją pod ramię.
- W tej
chwili to…nie ma takiej opcji.
Po jakiś 30
sekundach skurcz minął. Dała się wtenczas zaprowadzić do łóżka i położyć. To
była ulga dla jej bolącego krzyża.
- Skurcze
będą coraz częstsze i mocniejsze. Na razie to pierwsza faza, potrwa nawet do
kilku godzin. Przez ten czas zrelaksuj się. Przyniosę ci jedzenie. Cały poród może
potrwać nawet do kilkunastu godzin.
Clarice
zjadła bardzo szybko. Przez następną godzinę miała tylko 2 krótkie skurcze.
Doktor ocenił, że rozwarcie ma zaledwie 3 centymetry. Szło całkiem sprawnie jak
na razie.
- Myślę, że
pójdzie nam szybciej niż zakładałem.
- Chociaż
tyle. Miałam wszystkie klasyczne objawy i to w nasileniu. Szybki poród byłby
jakimś zadośćuczynieniem.
- Prawda,
było prawie wszystko. Nie zaobserwowałem jedynie byś mdlała w początkowej
fazie. Chyba, że nic nie mówiłaś.
- Nie, nie
mdlałam.
Lecter
pokiwał głową. Zastanowił się nad czymś.
- Skoro ma
nam pójść szybciej, to chcesz żebym dał ci znieczulenie?
- Nie –
odparła stanowczo – Nie boję się bólu. Miliony kobiet dawały radę przede mną,
pewnie w gorszych warunkach i ja mam nie dać rady? To będzie bułka z masłem.
Hannibal
uśmiechnął się, wielce kontent, pierwszy raz od dawna.
- Wróciłaś –
rzekł jedynie.
Wymienili
porozumiewawcze spojrzenie. Dawna Clarice wracała gotowa do walki. A poród miał
być niezłą bitwą, którą kobieta zamierzała łatwo zwyciężyć.
Po następnej
godzinie Lecter wiedział już że nie będzie potrzebował oksytocyny. Był to
naturalnie wytwarzany hormon, zwany „hormonem miłości”, wydzielany np. podczas
karmienia piersią, żeby stworzyć więź. Jednakże sztucznie wytwarzana oksytocyna
czasami była wykorzystywana podczas porodów, jeśli sprawy się przeciągały.
Zdobył jej trochę na wypadek, gdyby poród się przeciągał, ale wyglądało na to,
że jest wręcz przeciwnie, szło zadziwiająco szybko. Zdążył przygotować już wodę
i ręczniki.
- Minęły dwie
godziny, a rozwarcie już 8 centymetrów – orzekł Lecter – Jeszcze 2 centymetry i
zaczniemy przeć. Jak skurcze?
- Coraz
częstsze. Teraz są co 5 minut – mina Clarice wskazywała na ból – I silniejsze
niż te pierwsze.
- Liczyłaś
ile trwają?
- Jakieś 60
sekund.
To nie miało
długo potrwać. Lecter czuł, że dziecko urodzi się w przeciągu godziny lub
dwóch. Bardzo szybko jak na poród. Te, przy których uczestniczył przed laty
trwały nawet po 20 godzin. A ten zajmie najwyżej 4.
Po 30
minutach rozwarcie miało już 10 centymetrów. Nogi Clarice wyraźnie drżały.
Skurcze nie traciły na mocy i kobiecie wymykały się jęki bólu. Nadal starała
się oddychać jak uczył ją mąż kilka miesięcy temu, trochę to pomagało.
-
Clarice…spróbuj zacząć przeć. Rozwarcie jest odpowiednie.
Kobieta
posłusznie spróbowała. Leżała na plechach, ale poduszki podpierały ją tak, że
była nieco w górze.
Trwało to
jakieś 20 minut. Clarice uparcie nie chciała krzyczeć, aż gryzła się w wargi.
Wiedziała, że ból będzie straszny, ale na to nie da się do końca przygotować. A
wciąż to nie było najgorsze.
Lecter odczuł
kolejną ulgę. Zobaczył główkę, czyli dziecko było prawidłowo ułożone.
- Będzie
dobrze Clarice – mówił głośno, lecz jednocześnie łagodnie – Widać już główkę.
Teraz już pójdzie szybko.
To było
najgorsze. Kobieta już się nie powstrzymywała. Krzyczała na całe gardło. Dłonie
zaciskały się na prześcieradle tak mocno, że je podarła. Musiała wykonać trzy
mocne pchnięcia. Łatwo nie było, to był najgorszy ból fizyczny, jaki przeżyła.
Jej krzyk był mocny i głośny, przynosił niemalże pomoc w tym zadaniu.
Gdy ból
gwałtownie się skończył, Clarice opadła na poduszki całym ciałem. Była
zdyszana, zmęczona i spocona jak jeszcze nigdy. Jak nic zdarła gardło. Przez kilka sekund nie była w stanie myśleć.
Jej umysł ogarniał tylko to, że nie ma na nic siły i że ból się skończył.
Oddychała głośniej i szybciej niż po najdłuższym biegu.
I wtedy…w
pokoju pojawił się nowy krzyk. To nie ona krzyczała, ani nie Hannibal. To był
płacz dziecka. Kobieta gwałtownie otworzyła oczy. Przypomniała sobie po co tu
była.
-
Nic…mu…nie…jest? – wydyszała słabo. Jedynym priorytetem w jej głowie było
obecnie tylko zdrowie dziecka. Nie liczyło się nic innego, nawet ona.
Doktor Lecter
właśnie mył w miednicy noworodka ze całej krwi i mazi jaką był oblepiony.
Wszystko sprawdził już, gdy ciął pępowinę. Dziecko oddychało, a puls był
wyczuwalny i mocny. Skóra czerwona, nie sina. Skoro płakało, było wrażliwe na
ból. Napięcie mięśniowe mogłoby być lepsze, ale ruszało się, a to
najważniejsze.
- W skali APGAR
miałoby 9 punktów. Jest zdrowe.
Dopiero, gdy
obmył noworodka z całej mazi płodowej, zwrócił uwagę na inny szczegół.
- To
dziewczynka.
Clarice
głęboko wciągnęło powietrze. Wszystko stało się realne. Miała córkę, była mamą.
-
Dziewczynka…- westchnęła – Moja Claire. Daj mi ją, proszę – wyciągnęła ręce.
Była słaba, ale na to musiała znaleźć siłę.
Hannibal
spiął jeszcze tylko końcówkę pępowiny przy pępku dziecka i zawinął ją w kocyk.
Musiało mieć w nim ciasno, jak była przyzwyczajona jeszcze w łonie matki.
Dopiero po tym podał noworodka żonie.
Clarice wzięła
zawiniątko w ramiona i po raz pierwszy zobaczyła twarz swojego dziecka. Była
czerwona, dziwaczna i lekko pomarszczona z trądzikiem poporodowym, a jednak
wydała się kobiecie najpiękniejszą twarzyczką na świecie. Była pewna, że w
swoim życiu nie widziała nic piękniejszego. Zakochała się bez pamięci.
Przytuliła małą, przysięgając ją chronić do końca swoich dni.
Lecter tymczasem
nadal był nieporuszony. Wykonywał ostatnie zadania. Posłanie, które przygotował
do porodu był oczywiście we krwi, ale doktor nie wyczuwał, aby jej przybywało.
Więc Clarice nie miała krwotoku. Teraz najniebezpieczniejsze były powikłania u
matki, ale na szczęście oprócz zmęczenia, nic kobiecie nie dolegało. Łożysko
też szybko wyszło. Zamierzał właśnie uprzątnąć miednice z brudną wodą, kiedy
głos żony zwrócił jego uwagę.
- Claire ma
twoje oczy.
Dr Lecter
odwrócił się w ich stronę, jakby rażony piorunem.
- Co?
- Ona ma oczy
po tobie – posłała mu rozanielony uśmiech – Sam zobacz.
Hannibal
przysiadł na krawędzi posłania i zerknął na dziecko. Miało w końcu otwarte
oczka i rzeczywiście…to był bardzo dobrze znany mu piwny kolor, wpadający w
słabą czerwień.
-
Rzeczywiście – w jego głosie po raz pierwszy dało się słyszeć…czułość i nie
uległo to uwadze Clarice. Rozeszła się po niej fala ulgi, że ich córka także
potrafiła wstrząsnąć jego lodowatym sercem.
Ta
chwila…była jedną z najszczęśliwszych w jej życiu.
Kilka godzin
później wszystko było sprzątnięte. Clarice odpoczywała już w swoim łóżku,
głęboko śpiąc choć słońce dopiero zachodziło. Przy krawędzi łóżka stała
kołyska, a w niej noworodek.
Dr Lecter
stał w drzwiach sypialni, wpatrzony w ową kołyskę, jakby obawiając się zbliżyć.
Zrobił to jednak, kilkoma wolnymi krokami. Zajrzał do kołyski. Dziewczynka nie
spała. Leżała zadowolona, nadal owinięta ciasno w kocyk, już też nakarmiona.
Nie płakała, dając odpocząć swojej mamie.
Hannibal
pochylił się i wziął dziecko ostrożnie na ręce. Chciał je bardziej poznać.
Odkąd zobaczył własne podobieństwo w tym dziecku, dotarło do niego, że to jest jego dziecko. Mała nim…zatrzęsła, a do
tej pory potrafiła to jedynie Clarice.
Zszedł z nią
na dół, do gabinetu. Tam na biurku leżały dwa formularze. Dwa akty urodzenia,
jedno prawdziwe, drugie fałszywe. Lecter usiadł przy biurku. Przytrzymując
dziecko całym ramieniem, napisał w prawdziwym formularzu datę urodzenia oraz
imię.
Claire Misza Lecter
A w fałszywym
formularzu podał imię.
Chiara Fell
Odłożył pióro
z westchnięciem i znów zapatrzył się w twarz córki. Patrzyła się prosto w
niego. Czerwone punkciki przeciw czerwonym punkcikom.
Lecter
odwinął nieco kocyk tak, żeby rączka dziewczynki była wolna. Claire oczywiście
złapała go za palec. To był prawidłowy odruch chwytny, zwyczajny dla noworodków,
a jednak często się czuło, że to coś znaczy, dlatego sam chciał sprawdzić.
Patrząc na
swoje dziecko próbował rozszyfrować co się z nim dzieje. Tak rzadko coś czuł,
że miał problemy z odczytywaniem własnych uczuć, które prawie nigdy nie
dochodziły do głosu, wiec ich nie rozumiał.
Ale znając
już mniej więcej na czym polega to uczucie, prędko znalazł odpowiedź.
- Już
rozumiem.
- Co
rozumiesz?
W drzwiach
pojawiła się Clarice. Z zainteresowaniem wpatrywała się w scenę przed nią.
- Myślę,
że…ją kocham – powiedział Hannibal, odkrywczym tonem.
- Oczywiście,
że ją kochasz – podeszła do niech i jedną dłonią pogłaskała po głowie Claire, a
drugą męża – Kiedy w grę wchodzi twoja rodzina, krew z twojej krwi, ta osoba
staje się dla ciebie najważniejsza, prawda? Od początku to wiedziałam, dlatego
dałam jej na drugie Misza.
- Rozbita filiżanka nigdy nie będzie znów cała, tak
jak Misza nie wróci do żywych – rzekł dr Lecter, tonem poważnym – Ale…to
dobrze. Pojąłem to lata temu. Misza to nie Claire i na odwrót. Misza żyje we
mnie, a ta mała…nasza Claire…przysięgam, że spotka ją zupełnie inny los. Ją…uda
nam się ochronić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz