poniedziałek, 18 marca 2019

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 20


Po raz pierwszy od śmierci ojca, Clarice znów miała dom.
Kilka miesięcy temu, gdy opuścili Francję, przybyli do Włoch. Hannibal wybrał niewielkie miasteczko, na północy kraju, u podnóża Alp. Dom, który znalazł, był idealny dla ich potrzeb. Stosunkowo duży, oddalony od siedzib ludzkich, bez żadnych sąsiadów, w cichym miejscu pod lasem, ale jednocześnie dojazd do cywilizacji był możliwy w odpowiednio szybkim czasie.
Wynajęli to miejsce natychmiast. Mieli tu idealną ciszę i spokój. Szybko też odkryli, że praktycznie nikt nie przechodzi obok terenu tego domostwa. Clarice mogła tu rodzić bez obaw, że ktoś ją usłyszy. Dojazd do miasta był prosty, nie potrzebowali kilku godzin na dojazd do szpitala, w razie wypadku. Nie wzbudzili zainteresowania, ani sensacji, swoim wprowadzeniem, gdyż nie było ludzi, którzy mogliby ich chociażby zauważyć. Innymi słowy, lepszego miejsca znaleźć nie mogli. Jedynymi osobami, które ich kojarzyły lub zawarli symboliczną znajomość byli sklepikarze, u których robili zakupy w miasteczku. Zresztą miejscowość nie była aż tak mała, żeby nowi mieszkańcy wzbudzali ogólne poruszenie.
Pierwszy miesiąc mieszkania w nowym miejscu, dr Lecter i Clarice poświęcili na umeblowanie i dekorowanie ich pierwszego, wspólnego domu. Było to dla nich ważne również dlatego, że planowali zostać tu na dobrych kilka lat. Widać więc jak duże znaczenie miało dla nich owo domostwo.
Dom miał dwa piętra oraz piwnicę. Na dole znajdował się garaż, przedpokój, kuchnia z jadalnią, salon oraz coś na kształt gabinetu lub biblioteki. I to w tym ostatnim pomieszczeniu para spędzała najwięcej czasu za dnia, przez pierwsze miesiące. Natomiast na górze były aż trzy sypialne pokoje. Jedno pozostało puste, drugie używali sami, a trzecie miało niedługo robić za pokój dziecięcy. Łazienki były po jednej na każde piętro. Natomiast piwnica…Hannibal zagospodarował ją podobnie jak swoją piwnicę w dawnym domu, w Baltimore. Clarice nie miała nic przeciwko oczywiście. Nawet z zafascynowaniem oglądała efekty.
Nie ma co kryć, życie w nowym domu było sielanką. Hannibal zakupił mnóstwo książek, które były jego ulubionymi przed aresztowaniem oraz nowe, które wyszły podczas okresu jego uwięzienia, a go zainteresowały, tworząc tym samym bardzo ładną kolekcję. Znalazł także równie dobry fortepian i klawesyn. Musiał nieco poćwiczyć, aby gra szła mu równie sprawnie jak przed amputacją szóstego palca u ręki. Oczywiście zajęło mu zaledwie godzinkę, aby sobie wszystko przypomnieć i wyćwiczyć nowy styl gry.
Clarice pokochała te codzienne chwile w ich gabinecie, gdy ponownie słuchała jak urzeczona jego gry, gdy oparta głową o jego kolano, słuchała jego czytania na głos lub po prostu oboje czytali w ciszy obok siebie. Kobieta zażądała kilku poradników o ciąży i dzieciach i Lecter załatwił te, które uznał za dobre. Clarice pochłaniała je łapczywie.
Ciąża jedynie podtrzymywała jej energię seksualną, a Hannibal rzecz jasna odpowiadał na nią zawsze z chęcią. Właściwie nie minęło dużo czasu, a niemal każde pomieszczenie zostało przez nich „ochrzczone”.
- Ciekawie ujęte.
- Co takiego, moja droga? – spytał dr Lecter, znad włoskiego wydania „Boskiej Komedii” Dantego, którą znów dane mu było studiować po latach więzienia.
Spędzali właśnie jedno ze swoich spokojnych popołudniowych dni, czytając ramię w ramię. Clarice była już w trzecim miesiącu ciąży. Brzuch powoli jej się zaokrąglał, a nieprzyjemne objawy jak poranne mdłości odchodziły w przeszłość.
- Ten cytat – wyjaśniła, pokazując coś w swojej książce – Tu pisze, że „poród w szpitalu jest jak wejście na pokład samolotu i oddanie całego swojego losu w ręce pilota”. I że ogólnie poród w domu jest bardziej angażujący dla rodziców, więcej znaczący.
- Nasze zaangażowanie w cały proces nie mógłby być większy. Przeprowadzamy wszystko sami. Ale dobrze, że te książki rozwiewają wszystkie twoje, nawet drobne, obawy.
- Tak ostatnio myślałam… - zaczęła, posyłając w stronę swojego brzucha czułe spojrzenie. Hannibal widywał je coraz częściej - …Zastanawiałeś się nad imionami?
- Prawdziwym imieniem, tak? – podrapał się po podbródku – Nie, nie wpadłem na nic konkretnego.
- A ja mam pomysł! – powiedziała, bardzo entuzjastycznie.
- Naprawdę? Słucham więc.
- Jeśli to będzie chłopiec, to ja nadam mu pierwsze imię, a ty drugie. A jeśli urodzi się dziewczynka, to ty wybierzesz pierwsze imię, a ja drugie.
- Hmm… - zamknął książkę, już kompletnie zaabsorbowany tematem rozmowy. W końcu nazwanie ich dziecka uważał za bardzo poważną kwestię. – Może być, jeśli tak sobie życzysz. Rozumiem, że masz „swoje” imiona.
- Owszem, mam – uśmiechnęła się z wyższością – Chcesz wiedzieć?
- Poczekaj – Lecter pogrążył się na kilka minut w myślach, aż w końcu zdecydował – Już mam „swoje” imiona.
- Już?! – wyrzuciła trochę za głośno. Tak była zdziwiona – Tak szybko wybrałeś? Ale…masz jeszcze pół roku na podjęcie decyzji.
- Nie potrzebuję tyle. Już zdecydowałem o godnych imionach. A więc, Clarice…Jeśli urodzi nam się syn to jak chcesz dać mu na imię?
- Jeśli to chłopiec…to chcę by nazywał się Hannibal.
Doktor uniósł jedną brew, nieco zaskoczony.
- Czyli junior?
- Tak – uśmiechnęła się, zupełnie pewna swojego wyboru – Sam mówiłeś, że twój ojciec także nazywał się Hannibal. Twój syn byłby dziewiąty w linii z tym imieniem. Wiem, że nie przywiązujesz wagi do tej tradycji…ale ja bym ją chciała podtrzymać.
Dr Lecter przekrzywił głowę, myśląc o tym wyborze.
- Podoba mi się. Może być.
- Drugie imię jest twoje. Więc? Jakie wybrałeś?
- Robert.
- Huh? Jak twój wuj? – była zdumiona tak bardzo, ponieważ Hannibal nigdy nie mówił, żeby darzył swojego wuja jakimiś ciepłymi uczuciami w przeszłości.
- To prawda, że nie znaczył dla mnie jakoś szczególnie dużo, ale szanowałem go, a imię jest odpowiednie. Sądzę, że pasuje.
- Tak…w sumie pasuje – w jej spojrzeniu pojawiła się obawa – A jeśli będziemy mieli córkę to jak jej dasz na imię?
Obawa brała się stąd, że jej mąż wybrał imiona w tak krótkim czasie, że złapała się na myśli, że nie będzie mogła znieść jego pomysłu, jeśli będzie jakieś dziwaczny.
- Chcę ją nazwać…Claire.
- Claire? – imię nie było dziwaczne, jak się obawiała, i było całkiem śliczne, ale… - Nie jest zbyt podobne do mojego?
- Właśnie dlatego, że jest podobne do twojego, je wybrałem.
Clarice mimo woli lekko poczerwieniała. Nie ukrywała jak dużą przyjemność sprawiły jej jego słowa. Hannibal uniósł dłoń i dotknął jej zarumienionego policzka.
- Niech zgadnę… - rzekł z uśmieszkiem wyższości – Twoje drugie imię dla naszej córki to Misza, prawda?
- Zgadza się – wzruszyła ramionami – Wiem, że to przewidywalne, ale i tak idealne.
- A więc postanowione – orzekł Hannibal, kładąc drugą rękę na brzuchu swoje żony – Nasze dziecko będzie się nazywało Hannibal Robert Lecter lub Claire Misza Lecter. To silne imiona.
- Tak – przyłożyła swoje dłonie na wierzch jego dłoni na swoim brzuchu – Są idealne.

***

Minęły kolejne 3 miesiące. Clarice była już w 6 miesiącu ciąży. Brzuch był już dobrze widoczny i nie dało się już nijak ukryć faktu, że jest przy nadziei.
Poranne mdłości już dawno odeszły, ale czas dodał Clarice zupełnie nowe objawy i dziwactwa. Szczerze…to gdyby Ardelia nadal się z nią przyjaźniła bez pardonu rzekłaby, że kobiecie odbiło! Oczywiście Lecter nigdy by tak nie opisał zachowania swojej żony, co nie znaczy, że był ślepy na zmiany. Obserwował z niejaką fascynacją jak Clarice reaguje będąc w błogosławionym stanie. W końcu każda kobieta przeżywa ten stan inaczej. Ktoś nazwałby go bardzo cierpliwym, lecz tak naprawdę był niewzruszony na jej hormonowe szaleństwo. Niczemu się dziwił i reagował zrozumieniem. No i zaciekawieniem, wiedza o tym jak Clarice zachowuje się w czasie ciąży mogła się przydać, gdyby zdecydowali się na drugie.
Najbardziej widoczne były niezwykle szybkie i nieoczekiwane zmiany nastroju. Pani Lecter potrafiła jednego dnia, o poranku być wściekła na wszystko, popołudniu tryskać szczęściem i radością życia, a wieczorem płakać z melancholii (a wiadomo, że Clarice nie należy do osób płaczliwych). I tak dzień, w dzień, Clarice przeżywała huśtawkę nastrojów, którą zdaje się jedynie ją męczyło. Doktor traktował ją ze zrozumieniem i z nieludzkim spokojem.
Właściwie to bardziej niż to rozchwianie emocjonalne, Hannibala interesował inny objaw i to jemu poświęcał uwagę. Zmienne nastroje traktował jak coś normalnego.
Otóż jego żona miała dziwne upodobania kulinarne. Chciała w kółko jeść słodycze i …mięso.
Tak, jeśli na obiad nie podał mięsa, Clarice reagowała łzami lub gniewem. Jadła wszystko, nawet te, które jej kiedyś nie smakowały. Wołowinę, cielęcinę, jagnięcinę, indyk, steki, szynkę…jadła wszystko! A po obiedzie od razu brała się za cukier.
Dla Lectera było to… nader interesujące. Ktoś inny, bardziej ludzki, na jego miejscu już dawno straciłby nerwy przy Clarice i na sam jej widok odczuwałby panikę lub złość i myślał o ucieczce od niej gdzie pieprz rośnie…ale nie on. Nic z tych „spodziewanych” objawów nie mogło go poruszyć.
Tego ranka Clarice niespokojnie przewracała się w łóżku. Jej stan nie pozwalał jej leżeć na brzuchu, ale nie przeszkadzało to przewracać się jej z boku na bok. Dręczył ją ten sam koszmar, co nie dawał jej spać odkąd huśtawki nastrojów osiągnęły maksimum możliwości.
Leżała na ich łóżku, mocno zdyszana i zmęczona. Dr Lecter zjawiał się nad nią i podawał jakieś zawiniątko. Czuła instynktownie, że to jej maleństwo. Wzięła je na ręce i zobaczyła najśliczniejszą twarzyczkę na świecie.
To szczęście trwało sekundę.
Nagle czyjaś ręka wyrwała jej noworodka z rąk. Clarice zerwała się krzykiem, chcąc odebrać tej niewidzialnej dłoni swoje dziecko, ale uderzyła całym ciałem w szybę. Próbowała krzyczeć, ale żaden dźwięk nie wychodził z jej ust. Waliła pięściami w szybę, lecz nic to nie dawało.
Mrugnęła i zrozumiała, że znajduje się w celi. A za szybą stali Jack i Ardelia, która trzymała w rękach jej dziecko. Oboje patrzyli na nią wzgardliwie jak na robactwo.
- Taki potwór jak ty nie ma prawa nawet dotykać tej niewinnej istoty. Zabierzemy go, FBI i my lepiej się nim zajmiemy niż dwoje psychopatów.
- Zdechnij w celi, Starling. To dziecko już nie jest twoje, zrobimy z niego człowieka.
- Nie!!! – wrzeszczała na całe gardło, choć efektu z tego wielkiego nie było – To dziecko jest takie jak my! Oddajcie moje dziecko!!! Nie zabierajcie go!!!
Ardelia i Jack odwrócili się do niej plecami i zaczęli odchodzić w nicość z jej maleństwem.
- Hannibal?! Gdzie jesteś?! Zabierają nasze dziecko! Zrób coś, błagam! Zabij ich! Szybko, zabij ich!!! Zabierz im nasze…
- On ci już nie pomoże…
Czyjś szkaradny głos rozległ się za jej plecami. Odwróciła się gwałtownie. Jej cela obróciła się razem z nią tak, że szyba znów była tuż przed nią, a dalej…zobaczyła kolejny przerażający obraz.
Na podniesieniu stał Hannibal. Jego ręce były skute za plecami, a na jego szyi zawieszona była pętla z grubej liny. Patrzył na nią dokładnie tym samym wzrokiem, jakim patrzył, gdy go aresztowali tamtego dnia, dziewięć lat temu.
Przy podniesieniu, na wózku, siedział jakiś potwór. Tylko instynkt mówił kobiecie, że był to Mason Verger. Uśmiechał się paskudnie w jej kierunku.
- Ta legalna władza oddała mi twojego męża – wysyczał niczym wąż – Nie obchodzi ich nic poza sobą. Mogę zrobić z nim co zechcę. A gdy z nim skończę, zajmę się waszym dzieckiem! Obiecuję ci, że jak dorośnie będzie ssać fiuty za pieniądze.
Clarice znów straciła głos, jej gardło nie wydawało dźwięków. Choć darła się z całych sił, gdy Mason wcisnął guzik na pilocie i pętla na szyi jej męża zaczęła unosić go do góry. Hannibal wisiał i dusił się na jej oczach, a ona mogła jedynie uderzać pięściami w szybę do krwi… nawet nie drgnęła.
Obudziła się gwałtownie, jak zwykle w tym momencie, z koszmaru. Rozejrzała się spanikowana, ale zobaczyła na szczęście tylko ściany swojej pięknej sypialni. Czuła wilgoć na policzkach, musiała płakać przez sen.
Aby się uspokoić szybko objęła swój duży brzuch. Dziecko wewnątrz, jakby czując, że jej matka jest zdenerwowana, zaczęło kopać.
- Cichutko, jest dobrze – próbowała uspokoić jednocześnie siebie i dziecko – To był tylko sen. Uch…już wolałam te owce.
Wstała z łóżka. Zamierzała iść szukać Hannibala, przez jej koszmar musiała na własne oczy zobaczyć, że wszystko z nim w porządku. Potrzeby jednak rządziły pierwsze, więc musiała pobiec do łazienki. Dziecko naciskało jej na pęcherz.
Gdy w końcu schodziła schodami na parter, usłyszała zajeżdżający samochód. Najszybciej jak mogła poszła w kierunku garażu, aby po drodze spotkać Hannibala, wychodzącego stamtąd. Miał w rękach torbę z zakupami.
- Hannibal…- westchnęła z ulgą, że nic mu nie jest. Dziecko wykonało pojedyncze kopnięcie, jakby dając jej znak by się ogarnęła.
- Dzień dobry, Clarice – doktor szybko ocenił wzrokiem w jakiej fazie nastroju dziś obudziła się jego żona. Widząc załzawioną twarz i niespokojny oddech szybko się domyślił – Znów ten sen?
Kobieta jedynie kiwnęła głową.
Dr Lecter natychmiast zmniejszył dystans między nimi do zera i objął ją wolną ręką. Następnie zaczął ich prowadzić do kuchni, by mógł rozpakować zakupy.
- Nic się w nim nie zmieniło? – pytał o treść koszmaru. Nie zdarzył się po raz pierwszy, więc Hannibal znał doskonale jego treść – Było jak zwykle?
- Tak – odrzekła wtulając się w jego ramię – Identycznie jak poprzednio. Wylądowałam po porodzie w celi, nie mogłam dobyć głosu, Ardelia i Jack zabierają nasze dziecko, pokazując jasno jak ich brzydzę, a potem muszę patrzeć jak Verger cię wiesza i zabija… a ja nic nie mogę zrobić.
Doktor poprowadził żonę delikatnie do kuchennego stołu i posadził przy nim, po czym odłożył torbę na blat. Nie sądził, żeby Mason wymyślił dla niego tak prostą śmierć jak powieszenie, lecz wolał nie mówić tego Clarice. Sny mogłyby się jeszcze pogorszyć.
- Nie trzeba być psychiatrą, żeby domyślić się co cię trapi – powiedział stając za oparciem jej krzesła i powoli pasując jej ramiona, żeby się rozluźniła – W snach nie mamy żadnej władzy, nie ma czym się bronić czy atakować. Możemy poddać się tam jedynie losowi…i lękowi.
- Sama nie wiem skąd te lęki, jeszcze nie tak dawno niczego się nie bałam – jęknęła cicho, masaż był bardzo miły – Nawet ja widzę, że oszalałam. Nie poznaję się. W ciągu ostatnich miesięcy płakałam więcej niż przez całe życie i to bez powodu. To mnie wykańcza…
- Widać – Lecter uśmiechnął się, widząc, że Clarice weszła w ową rzadką fazę nastroju, gdy znów zachowywała się jak ona, przed ciążą – Tak bywa, najdroższa. Są kobiety, które przechodzą ciążę zupełnie bezobjawowo. Ty po prostu leżysz na drugim końcu wymiaru, przeżywając wszystkie objawy w mocnym natężeniu.
- Za mocnym, nadaję się teraz tylko do psychiatryka – westchnęła i pogłaskała się po brzuchu.
Lecter tego nie skomentował, bo nic by to nie dało. Clarice najpewniej przeskakiwała właśnie do innej fazy. Może i lepiej…gdy wracała do siebie łatwo można było zobaczyć jak ją samą to męczy. Dopiero gdy sobie przypominała, że jej priorytetem jest doprowadzenie tego do końca i bezpieczne sprowadzenie na świat ich dziecka, odganiała te według niej „słabe myśli”, przez co automatycznie przeskakiwała w jakiś stan.. Tym razem…
- Będzie coś do jedzenia kurwa, czy nie?!
Gniewna Clarice. Z tą nie było co walczyć.
- Zaraz będzie – rzekł i wziął się za gotowanie. Gdy jego żona była w tej fazie, Lecter miał wrażenie, że ma do czynienia bardziej z groźnie warczącą lwicą nić z kobietą.
- Tylko, żeby…
- Będzie bekon, nie obawiaj się – ton miał absolutnie spokojny, co nigdy by się nie zdarzyło, gdyby ktokolwiek inny mówił do niego takim tonem.
- Nie przerywaj mi! – krzyknęła nieco za głośno.
- Chcesz coś po tym? – zapytał jak najbardziej naturalnie. Nie traktował jej wrzasków jako kategoria grubiaństwa, więc ignorował.
- Miód – fuknęła. Po każdym posiłku chciała coś słodkiego.
Tak jak się spodziewał, po zjedzonym przez nich śniadaniu Clarice znów przeskoczyła i teraz ze łzami w oczach przepraszała za swoje zachowanie, wyzywając samą siebie wyrażeniami jak „wredna suka” i tym podobne.
To, że Clarice sama przeskakiwała z fazy do fazy, nie znaczyło, że Lecter nie potrafił ją czasami sam wprowadzić w jakąś. Wiedział, że najzdrowsza faza to ta, gdy kobieta promienieje radością. Spróbował więc, nie zawsze wychodziło, ale najczęściej mu się powodziło.
Pocałował ją w skroń, jednocześnie głaszcząc zaokrąglony brzuch. Wiedział, że to ją najbardziej uspokaja.
- Chciałabyś wybrać się na spacer? To jedno z ostatnich słonecznych dni tej jesieni. Ostatnio ciągle padało. Powinniśmy korzystać.
Clarice uśmiechnęła się. Lubiła ruch, a odkąd zaszła w ciążę, nie biegała. Co prawda była pewna, że po spacerze plecy będą ją bolały, ale…o to się będzie później martwić.
- O tak, z miłą chęcią.
Ale najpierw musiała się przebrać no i …znów do łazienki.

***

To był fantastyczny pomysł. Clarice zgodnie z jego planem zmieniła się w swoją radosną wersję. Wszystko dzięki ostatniemu ciepłemu słońcu tego roku oraz urokliwości tego włoskiego miasteczka. Nie wspominając, że w drodze między ich domem, a pierwszymi zabudowaniami, do przejścia jest krótka polna dróżka, z której można z daleka podziwiać szczyty gór.
W miasteczku wmieszali się w niewielki tłum. Miejscowość nie była na tyle mała, żeby nowe twarze wzbudzały sensację, ale też nie na tyle ogromne, żeby razić różnorodnością i nowoczesnością. Było w nim coś urokliwego. Te niskie budynki o piaskowym kolorze i wąskie drogi, po których zarówno chodzili piesi jak i jeździły skutery i auta jasno mówiły, w jakim kraju się znajdują. Nie wspominając, że praktycznie każdy mijany bar proponował do jedzenia pizzę oraz lazanie.
Jedynie wiatr mówił, że pora roku zmieniła się na zimniejszą.
Hannibal i Clarice szli pod ramię, nie śpiesząc się nigdzie. Kobieta cieszyła się ze świeżego powietrza i tego, że przez taki długi czas nie wpadła ani w złość, ani w płacz.
- Według ciebie wyjście z tej izolacji będzie kiedyś możliwe? – zadała ciężkie pytanie, lecz ton głosu mówił, że każda odpowiedź ją zadowoli.
- Tak, ale nigdy do końca. Życie w odosobnieniu jedynie wzbudzi zainteresowanie zbyt wielu osób. Zawrzemy z czasem więcej znajomości, ale nigdy bliskie przyjaźnie.
- Wczoraj w sklepie ta Pani co nas zwykle obsługuje powiedziała, że pojawiły się plotki o nowych mieszkańcach tego odosobnionego domostwa. Biorą na języki to, że ktoś kupił ten dom, a nie o nas. Na razie… - pewnie z tych słów wykluły jej się w głowie nowe obawy.
- Na razie zostaje jak jest. Obecnie wyglądamy jak zwykła rodzina oczekująca dziecka. Nic dziwnego, że jesteśmy zajęci swoimi sprawami. Gdy dziecko się urodzi możemy zacząć wychodzić z jaskini. Jeśli teraz ktoś pozna nas bliżej może zauważyć, że nie rodziłaś w szpitalu. Niech zaczną nas zauważać dopiero po fakcie. Unikniemy zaplątania się w zeznaniach.
- Racja…Nasza sprawa zaczęła znikać ze światowych wiadomości. Na językach mają nas już jedynie amerykańskie magazyny takie jak Tattler.
Dr Lecter skrzywił się lekko z niesmakiem, gdy wyobraził sobie panujący w tamtym kraju bezmiar głupoty. Clarice zachichotała cicho na ten widok.
Co ciekawe te kilka zdań wymienili między sobą nie tylko cicho, lecz również po angielsku, żeby podwójnie się zabezpieczyć przed zrozumieniem przez przechodniów sensu tej rozmowy. Przez ostatnie pół roku rozmawiali prawie wyłącznie po włosku.
- Jak już tu jesteśmy to zajdźmy do apteki – powiedział Lecter – Sprawdzimy, czy zamówione środki już przyszły.
- Nic nie wzbudziło ich podejrzeń jak pokazałeś recepty, prawda? – wolała się upewnić.
- Były dobrze podrobione. Zamówili dla nas wszystko co potrzebne. Gdyby pytali, na każdy środek mam wytłumaczenie. Zresztą nie zamówiłem wszystkiego w jednej aptece. Robimy to partiami, w kilku miejscach. Raz na nasze zwykłe nazwisko Fell, raz na inne.
W tym kraju robili za doktora Fell’a z żoną.
Doktor nie mówił tu jedynie o środkach potrzebnych do zaaplikowania podczas porodu, gdyby coś poszło nie tak. Ubezpieczał się również na inne ewentualności. Ich apteczka powiększała się także o substancje, które pomogłyby mu, gdyby trzeba było kogoś…pozbawić przytomności, otruć lub otumanić.
- Dobrze, chodźmy.
Apteka była kilka przecznic dalej. Aby wejść do środka trzeba było wejść po krótkich schodach na podwyższenie. Wchodząc po nich Hannibal usłyszał, że Clarice przestała za nim iść. Odwrócił się i zobaczył, ze jej wzrok był utkwiony w lokalu z pączkami po drugiej stronie drogi.
- Hmm…poczekaj więc na mnie – rzekł i sam wszedł do środka.
Clarice najszybciej jak mogła w swoim stanie zbiegła po tych trzech schodkach, które zdążyła pokonać i podeszła do stoiska. Zamówiła największeego. Znów jej się chciało słodkiego.
Jej szczęśliwy nastrój, w który Lecter tak subtelnie ją wprowadził, zaraz miał się rozpaść niczym domek z kart.
Rozkoszując się kolejną dawką cukru, nie zwracała uwagi na przechodniów. Lecz jeden z tych spacerowiczów postanowił nie zwrócić na nią uwagi „specjalnie”. Był to mężczyzna, lekko po trzydziestce. Wygląd miał nawet przystojny, ale dobre wrażenie psuły jego oczy, które da się opisać jedynie jako świńskie i że facet był już nieźle pijany jak na tak wczesną porę dnia.
Widząc ciężarną kobietę, jedzącą pączka, jego pijany umysł podsunął mu pomysł. Mężczyzna, lekko się przy tym chwiejąc, przeszedł obok Clarice tak, że…właściwie nie przeszedł obok. Potrącił ją ramieniem tak mocno, że kobieta zachwiała się mocno do przodu (brzuch dodatkowo ją ściągał) i upuściła wypiek. Na szczęście nie straciła równowagi do tego stopnia, by samej upaść. Podtrzymała się ściany.
Spojrzała za siebie w oszołomieniu. Jej oprawca śmiał się.
- Sorry mała, ale gdybyś nie zajmowała większości chodnika, nie popchnąłbym cię. Nikt nie może normalnie przejść skoro opychasz się jak świnia i zajmujesz całe miejsce! A nie…Ty się tylko rżnęłaś bez gumki, suko.
Clarice stała jak sparaliżowana i modliła się, żeby „gniewna hormonalna Clarice” się obudziła i mu odpowiedziała tak, żeby spierdalał ze strachu. Niestety…nie dostała czego chciała. Wbrew jej woli, do głosu doszła jej płaczliwa wersja. Kobieta zaczęła płakać bezsilnie, co jak wiadomo było ZDECYDOWANIE NIE  w stylu Clarice. A jednak nie mogła tego powstrzymać.
Tymczasem wzrok faceta zaczął się wyostrzać z tej mgły alkoholowej i dopiero teraz wyraźnie zobaczył twarz ofiary swoich obelg. Babka była nie brzydka! Zerknął niżej…no…nie tylko brzuch miała spory, cycki też ponad normę.
- Kurwa… - westchnął i Clarice z odległości wyczuła jego alkoholowy oddech przez co dostała mdłości – Gdyby nie ten brzuch sam by cię pyknął…chociaż nawet…
- Mógłby Pan nie nagabywać mojej żony.
Czyjś spokojny głos, wręcz przerażająco spokojny, rozległ się za plecami faceta. Gość odwrócił się i ujrzał drobnego, starszego mężczyznę. Zarżał ohydnym śmiechem.
- To jest twój stary, lala?! – wrzasnął, w stanie tego nieustępliwego śmiechu – Szkoda, że nie miał gumki, bo pokazałbym ci jak potrafi rżnąć prawdziwy facet, a nie dziadek!
Znów wzrok się wyostrzył i pijaczek dostrzegł siłę oczu tego dziadka. Coś było w tym wzroku, coś co kazało mu nieco otrzeźwieć i uciekać. Instynkt nakazał mu z jakiegoś powodu ucieczkę. Wyczuł niebezpieczeństwo.
- A pieprzcie się oboje – rzucił na odchodne i odszedł tak szybko, jak pozwoliła mu na to jego nietrzeźwość.
Dr Lecter odprowadził go spojrzeniem, coś analizując. Skupił się na żonie i zobaczył jej łzy i zdruzgotanie. Natychmiast podszedł i objął ją ramieniem.
- Już dobrze, odszedł.
Clarice milczała. Schowała twarz w jego marynarce, uparcie nie chcąc pokazać, że nadal płacze. Hannibal, dalej ją obejmując jedną ręką, bo drugą trzymał torebkę z zamówionymi lekami, poprowadził ją w stronę domu. Pomysł spaceru się spalił.
Wyprowadzając kobietę z terenu zabudowanego, Hannibal złapała się na myśli, że mu ulżyło, że na ten atak Clarice zareagowała płaczem, a nie wściekłością. Gdyby tak się stało, mężczyzna mógł po jakimś czasie przestać używać jedynie przemocy słownej i sprowokowany mógł użyć wobec niej pięści. Nie powstrzymałby się, wiedział o tym. A wtedy coś mogło się stać ich dziecku. W pewnym sensie reakcja Clarice była instynktowna. Postępując w ten sposób najlepiej mogła ochronić dziecko. Agresja mogła przynieść najgorsze możliwe skutki. Potulnością ochroniła dziecko, nie prowokując.
Powrót do domu zajął im nieco dłużej niż sam spacer. Przez ten czas żadne z nich się nie odezwało. Dopiero , gdy dotarli na miejsce i Hannibal posadził żonę na krześle i sam zaczął wyjmować z torby różne leki i proszki, kobieta powiedziała.
- Jakim cudem jeszcze mnie nie zabiłeś?
Lecter szybko przeniósł na nią wzrok, tak był zdumiony jej słowami. Clarice nie patrzyła na niego, oczy miała utkwione w blat stołu, włosy spływały tak, że zasłoniły jej twarz.
- O czym ty mówisz? - zapytał choć podejrzewał co zaraz usłyszy.
- Od kilku miesięcy zachowuję się przecież jak ludzie, których najbardziej nienawidzisz! W jednej chwili głupia, płaczliwa cizia. W drugiej grubiańskie babsko, co tylko krzyczy, burczy i rozkazuje! A jeszcze potem żre wszystko co jest mięsem lub cukrem, bez opamiętania i bez manier! Już dawno powinieneś mieć dość i mnie zabić, bo cię zawodzę.
- W dodatku… - kontynuowała teraz z trudem - …ten gość…ja, która stała oko w oko z seryjnym mordercą i go zabiła, ta która wyszła za innego mordercę i z nim uciekła, ta która pomogła zabić człowieka i go zjeść…teraz wybucha płaczem…i kuli się lękliwie…bo pijak ją obraził! Słownie! Ten pieprzony skurwiel! To żałośne! Żałośne, to nie ja!
Podniosła w końcu głowę, ukazując spływające łzy. Czując je, kobieta zaczęła je panicznie wycierać.
- Czemu one lecą?! Niech przestaną! Nie chcę płakać! Ja w ogóle nie płaczę!!!
To musiało nastąpić. Szkoda tylko, że przez takie okoliczności. Dr Lecter podszedł do Clarice i pociągnął ją za łokieć tak, żeby wstała z krzesła. Położył dłonie po obu stronach jej szyi i zmusił ją, aby patrzyła mu w oczy.
- Nigdy mi nie przyszło do głowy by zrobić ci krzywdę. Bo to nie jesteś ty. To hormony. Biologia rządzi twoim ciałem i zachowaniem, a nie twój charakter. Dlatego mogę ci jedynie pomóc to znosić. Dla nas obojga to trudne, ale dla ciebie bardziej, bo musisz znosić własny, odbiegający od normy charakter. A wciąż pamiętam jak reagujesz, gdy coś poza twoją kontrolą, tobą kieruje – miał na myśli jej atak paniki po pierwszym razie gdy zaserwował jej „serum prawdy” – Tak reagujesz naturalnie, w tym stanie. Ale to stan przejściowy. Po porodzie, a nawet przed, zaczniesz wracać do siebie i odzyskiwać kontrolę. Biologia kiedyś skończy tobą rządzić.
- A co jeśli nie? – spytała z obawą – Co jeśli po porodzie nadal będę zachowywać się jak walnięta?
Lecter uśmiechnął się, zbijając ją z tropu. Pochylił się nad nią nieco.
- Wtedy po prostu znów cię zmienię. Ponownie uwolnię. Jak poprzednio zrobię to, zgodnie z twoimi pragnieniami. Wiemy dobrze, że wspaniale ci to wychodzi.
Aby ją na dobre odsunąć od przykrych myśli i wybić z tej fazy, Hannibal wbił się w jej usta, z niezwykłą dla siebie, zapalczywością. To było łatwe, wprowadzić ją teraz w ten nastrój było prostsze niż kiedykolwiek wcześniej. Natychmiast mu odpowiedziała z tą samą siłą. Było jedynie nieco nie wygodniej przez ciążowy brzuszek, ale dawało radę.
- Obiad, czy łóżko, Clarice? – imię wypowiedział z tym sykiem, który tak jej się podobał.
Zamglony pożądaniem wzrok kobiety mówił sam za siebie. Lecz Clarice i tak ujęła jego dłoń i powtórzyła ten cenny dla nich gest sprzed lat. Położyła jego rękę na swojej piersi. Obecnie nieco większej i wrażliwszej.
- Dobry wybór.

***

Hannibal w ogóle się nie wahał. Gdy po wyjściu z apteki doleciały do jego uszu obelżywe słowa mężczyzny, jego los stał się przesądzony. Zamysł zabicia go był kompletnie dla niego naturalny.
Dr Lecter wiedział kim on jest. Dosłownie 2 dni wcześniej ten sam gość stał przed nim w kolejce w jego ulubionym sklepie. Na jego szczęście ich sprzedawczyni to rozmowna kobieta i dzięki ich rozmowie poznał miejsce pracy mężczyzny. Jego idealna pamięć nadal przechowywała te informacje i wspomnienie jego twarzy, gdy te kilka dni później znów na niego wpadł, gdy ten atakował Clarice. Nie rozpoznał go rzec jasna, ale on jego tak. Hannibal nie zamierzał mu darować, nawet mu przez myśl to nie przeszło.
Znalezienie jego miejsca pracy i ustalenie jego zmian zajęło mu trzy dni. Clarice niczego nie zauważyła, nadal wojowała ze swoimi hormonami, nie poddając się.
Po tych trzech dniach, w nocy, oboje leżeli w ich łóżku. Nagle jego oczy gwałtownie się otworzyły i czerwone punkciki zaświeciły w ciemności. Już był czas.
Dr Lecter ostrożnie wstał z łóżka tak, żeby nie obudzić żony. Na szczęście spała jak zabita. Następnie po cichu wymknął się z sypialni i szybko zszedł na parter, by potem skierować się do piwnicy. Tam miał już wszystko przygotowane, także ubrania. Ubrał się, założył od razu rękawiczki. Wziął jakiś cienki sznurek i sprawdził jego wytrzymałość. Ciągnął mocno, ale rzemyk nie rozerwał się, był odpowiedni. Wziął jeszcze jakąś płachtę materiału i poszedł z piwnicy do garażu. Bagażnik auta wyścielił ową płachtą po czym wsiadł do samochodu i wyjechał na drogę. Odwrócił się jeszcze, żeby sprawdzić czy w sypialni nie zapaliło się światło, bo Clarice obudziła się przez dźwięki silnika, ale wszystko było w porządku.
Drogę pokonał błyskawicznie. Był środek nocy, więc uliczki były wyludnione. Zatrzymał się dopiero na tyłach jakiegoś sklepu. Pierwszy raz włoskie, wąskie uliczki tak mu się przydały, ponieważ tak ustawił samochód, że tarasował on przejście do ślepego zaułka, tworząc niezłą pułapkę dla tego, kto wyjdzie tylnym wyjściem ze sklepu.
Nie musiał długo czekać. Zgrał się z czasem, zjawiając się prawie idealnie o godzinie, o której jego ofiara kończyła zmianę w sklepie rzeźnickim.
Tylnym wyjściem dla pracowników wyszedł nasz znajomy. Musiał posprzątać po godzinach. Zamknął za sobą drzwi. Nawet ze sporej odległości Hannibal wyczuł od niego smród taniego i nieco zepsutego mięsa. Gość zaczął zmierzać ku wyjściu z zaułka, aby pójść domu, ale stanął jak wryty, kiedy ujrzał, że czyjś samochód blokuje mu wyjście. A także ktoś…ten ktoś opierając się o auto z założonymi rękami…jakby czekając na niego.
- Ej koleś! Zabierał to pieprzone auto z drogi!
- Dobry wieczór, Panu – głos Hannibala był o wiele bardziej uprzejmy niż jego rozmówcy – Piękna noc, prawda? Choć chłodna.
- Co ty pieprzysz?!
Chciał już podejść do gościa i wlać mu, aby wyjść z zaułka, ale…Lecter wyprostował się. Przed chwilą wydawał się drobny, a teraz jakby się zwiększył. Okazało się, że był wyższy niż się wydawało. Pijaczek aż stanął, tak przez sekundę zdumiony tą niespodziewaną zmianą.
- Nie kojarzy mnie Pan? – zapytał Lecter, dalej niezwykle grzecznie.
- A powinienem?
- Kilka dni temu omal nie przewróciłeś mojej ciężarnej żony, co mogłoby by być niebezpieczne, w jej stanie. A później, gdy zagapiłeś się na jej cycki, chciałeś nauczyć ją co to porządne rżnięcie.
- Na…Naprawdę? – z jakiegoś powodu facet zaczął robić ostrożny krok w tył.
- Tak, nie sądzi Pan, że było to niestosowne? Wobec mnie również. Mam tylko kilka lat do pięćdziesiątki.
Hannibal zaczął kroczyć w stronę ofiary, w ogóle się nie śpiesząc. Ten zaczął się cofać, gdy zobaczył, że ten na niego naciera.
- Czemu Pan ode mnie ucieka? Czyż nie zasługuję na przeprosiny? Czyż…ma Pan powód by się czegoś…bać?
Facet nie wiedział. Ale coś widział. Widział, że oczy tego dziadka świeciły w ciemności na czerwono. Ludzie nie mają czerwonych ślepi! To nie był człowiek.
Mężczyzna znów zaczął myśleć instynktownie. Czuł, że był w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jego włoskie wychowanie zaczęło mu podsuwać do głowy różne legendy i bzdurne opowieści babki z przeszłości o demonach i potworach. Nogi rwały się do ucieczki. A włoski temperament kazał mu bronić się, zabić zanim sam zostanie zabity. A tymczasem oprawca zbliżał się powolnymi krokami drapieżnika.
Nie zamierzał stać się ofiarą potwora. Rzucił się jak oszalały do tyłu i dopadł drzwi do sklepu. W środku było mnóstwo noży i tasaków, mógł się tym bronić. Próbował otworzyć, ale miał tak roztrzęsione ręce, że klucze wypadły mu z ręki. Nie zdążył ich podnieść.
Coś złapało go od tyłu. W ogóle nie słyszał jego kroków. Coś oplotło się wokół jego szyi i zaczęło dusić.
- Może szybciej bym cię znalazł, gdybym robił tu zakupy – rzekł mu do ucha Lecter, głosem jak przy normalnej rozmowie, choć jednocześnie dusił go sznurkiem od tyłu – Ale nigdy bym tu nic nie wydał. Samym nosem czuć jak tanie, zepsute i obrzydliwe jest mięso z tego sklepu.
„Co ty pieprzysz?” – chciał mu odpowiedzieć mężczyzna, ale nie był w stanie wykrztusić nawet słowa. Próbował się wyszarpnąć, lecz stalowy uścisk nie zwalniał.
Nie uważał się za słabego, a jednak nie mógł uwolnić się ze szponów tego dziadka. Dziwne…nikt by nie podejrzewał tego gościa że jest aż tak silny…silniejszy od niego! To aż nieludzka siła! To były jego ostatnie logiczne myśli.
Dr Lecter nie zwalniał uścisku, a tylko wzmacniał. Sznurek w jego rękach zaciskał się coraz mocniej na szyi ofiary, która zaczęła charczeć, żądając tlenu. Próbował zerwać żyłkę ze swojej szyi, nic z tego. Doktor czuł, że ten wiotczeje, zsuwał mu się w dół. Nie zwalniał jednak chwytu.
Przez ciało zaczęły przechodzić drgawki. To już nie miało długo potrwać. Hannibal z satysfakcją patrzył jak to nic niewarte ścierwo opada martwe na ziemię. Gdy był już pewien, zwolnił uścisk sznurka. Facet był martwy, jego oczy były bardzo mocno wytrzeszczone, siny język na wierzchu i czerwony ślad na szyi po duszeniu.
Hannibal wybrał duszenie, żeby nie ryzykować zostawienia śladów krwi na ziemi.
Schował rzemyk z powrotem do kieszeni, a następnie chwycił ciało po pachami i zaciągnął do auta. Ciało schował do bagażnika. Rozejrzał się, ale nikogo nie było, żadnych świadków, nos też mu to mówił. Podłoże było brukowane, więc nie zostawił śladu ciągnięcia ciała po ziemi.
Godzinę później ciało leżało już rozciągnięte na jego prywatnym stole sekcyjnym w piwnicy jego domu. Dr Lecter założył fartuch i zmienił rękawiczki na lateksowe. Przyjrzał się mniejszemu stolikowi, gdzie leżały już przygotowane różne rodzaje noży i skalpeli. Wziął jeden i stanął nad ciałem.
- Gotowy, proszę pana?
Powoli, z iście lekarską precyzją zaczął rozcinać skórę trupa.

***

Następnego dnia, gdy zbliżała się pora obiadu, Lecter szukał swojej żony, aby zawołać ją na posiłek. Znalazł ją w ich gabinecie, siedzącą w fotelu i czytającą powieść. Uniósł brwi, nieco zaskoczony, gdy zobaczył tytuł.
- „Hrabia Monte Christo” w oryginale?
Clarice oderwała się od lektury i skwitowała uśmiechem jego obecność.
- Tak, ćwiczę francuski – powiedziała odkładając książkę na mały stolik z lampą – Zauważyłam, że jak się uczę to czuję się miarę normalnie…znaczy znów sobą. Chciałam spróbować uczyć się nowego języka, ale pomyślałam, że zrobię to gdy opanuje do perfekcji pozostałe. Hiszpański i włoski znam idealnie, ale mój francuski kuleje, więc go szlifuje.
- I jak wrażenia? – z miejsca przerzucił się na francuski.
- Wyśmienite – odpowiedziała także w tym języku – Naprawdę niesamowita powieść, pochłania że cię mogę. Zastanawiam się tylko, czy przez ten motyw zemsty, moje koszmary się nie pogorszą.
- Chodzi ci o Masona? – kiwnęła mu w odpowiedzi głową – Nie powinno to zaszkodzić. Mason Verger i Edmund Dantes mają ze sobą wspólnego jedynie tyle, że obaj mieli pieniądze i używali ich do zemsty. Zemsta Dantesa aka Hrabiego była zemstą „oko za oko”, uważał się za posłańca Boga by ukarać złych, w dodatku oni naprawdę zasługiwali na cierpienie, a Edmund nie użył tak prostych metod jak morderstwo, był subtelniejszy. Mason robi to dla siebie, nie dla Boga, a jego zemsta nie będzie wyrafinowana, a barbarzyńska i prostacka. W dodatku nie ma do niej prawa, ja mu nic nie zrobiłem. Sam podjął decyzję by sobie to zrobić, ale to nieważne. Zresztą moja sugestia była odpowiednia, teraz jego twarz pasuje do wnętrza.
Wymienili uśmiechy.
- Racja – rzekła Clarice, nagle na coś wpadając – W sumie ty o wiele bardziej przypominasz Hrabiego Monte Christo.
- Tak uważasz? – znów go zaszokowała.
- Tobie też wyrządzono krzywdy, za które się zemściłeś – rzekła, bez śladu zakłopotania, że porusza ten temat – Dodałeś tam nutkę wyrafinowania. Jesteś bogaty i ekscentryczny. Masz wiele tożsamości i wielką wiedzę. Trochę go przypominasz – wyglądała jak gdyby chciała coś jeszcze dodać, ale się powstrzymała.
Tutaj akurat doktor potrafił wydedukować co chciała powiedzieć.
- Oraz pierwsza miłość Hrabiego okazała się niegodna jego osoby, tak jak w moim przypadku. To chciałaś powiedzieć, prawda?
- Może… - zerknęła w bok, dopiero teraz trochę się wstydząc.
- Skoro ja przypominam Hrabiego to znaczy, że ty jesteś jak Hayde?
Głowa Clarice znów się zwróciła w jego stronę, niemal automatycznie
- Przepraszam bardzo, czy wyglądam na twoją niewolnicę?
- Nie – Hannibal zaśmiał się cicho – Lecz, czy Hrabia kiedykolwiek traktował Hayde jak swoją niewolnicę? Tak ją nazywał przy innych, tak ją wszyscy widzieli, ale czy on tak o niej myślał? Wręcz przeciwnie, on traktuje ją jak księżniczkę, zabierając ją do opery i strojąc w klejnoty, czy ja nie robię tak samo? Każda scena z nimi mówi jak byli sobie bliscy, tak jak my jesteśmy. Hayde to jedyna osoba, której Hrabia ufa. Tak jak ja ufam jedynie tobie. Nazwał ją antidotum na jad w swoim sercu, tak jak ty jesteś moim. Jedynie Hayde jest go godna, tak jak ty jesteś godna mnie i na odwrót. Tylko Hayde darzy Hrabiego prawdziwą miłością, której by nigdy nie zdradziła, jak zrobiła to była narzeczona. Tak jak ty wobec mnie. Hayde jest ponad 20 lat młodsza od Hrabiego. My również mamy swoją różnicę wieku, równą 20 – podszedł bliżej i przyklęknął przy jej fotelu, nie przerywając kontaktu wzrokowego –  Pod koniec, gdy Hrabia chce odejść w nicość, Hayde walczy o niego i swoimi słowami go ratuje przez co stają się parą. Czy z nami nie było identycznie?
- Tak…Coś w tym jest. Bycie niewolnicą nie brzmi teraz źle.
Clarice pocałowała go, nie mogąc się powstrzymać. Hannibal automatycznie położył dłoń na brzuchu żony i wyczuł pod nią kopnięcie ich dziecka. Jednak zanim pocałunek mógł stać się głębszy, Lecter go przerwał.
- Jeśli teraz nie przerwiemy to obiad ci wystygnie.
Na myśl o jedzeniu, powróciła hormonalna „głodna Clarice”.
- Z mięsem?! Jeśli to ryba to cię zabiję.
- Jest mięso, nie obawiaj się – uśmiechnął się enigmatycznie, jakby miał coś w zanadrzu. W jego oczach coś podejrzanie lśniło. Może kobieta by się głębiej zastanowiła, gdyby nie była taka głodna.
Razem poszli do jadalni, gdzie obiad był już podany. Do picia rzecz jasna był sok, Hannibal sądził, że bezpieczniej dla wybuchowej wersji Clarice, żeby jej nie drażnił widokiem wina, skoro sama nie może pić.
Oboje usiedli naprzeciwko siebie.
- Smacznego – powiedział doktor, samemu nie ruszając swojego posiłku. Na razie…patrzył…obserwował…czekał.
Clarice niecierpliwie rzuciła się na jedzenie. Lecz po pierwszym kęsie na sekundkę zamarła. Coś zaczęła rozumieć. Potrafiła już rozróżnić ten smak…smaczny, lecz specyficzny… Powoli przeżuła i połknęła. Jej oczy spotkały piwne oczy jej męża.
Ten cichy kontakt wzrokowy trwał kilka sekund, byli niemalże zawieszeni w czasie. Aż wreszcie Clarice…posłała mu uśmiech. Sadystyczny i zarazem zwycięski, a nawet wdzięczny. Doktor odwzajemnił go w identyczny sposób.
- Pieprzony skurwiel?
- Pieprzony skurwiel – potwierdził Lecter.
- To się nazywa perfekcyjny, rodzinny obiad – orzekła Pani Lecter.
Wznieśli toast sokiem za ten wspaniały wieczór, po czym zabrali się za posiłek. Oboje zjedli wszystko, nie zostawiając nic na talerzu. Jeszcze przez jakiś czas mieli takie dostawy…dopóki nie trzeba było zakupić cementu i razem z nim wrzucić niejadalną część trupa do rzeki.

***

Minęły kolejne 3 miesiące, nieco ponad. Był już początek stycznia, a termin porodu się zbliżał.
Przez ten czas zbierali i kupowali rzeczy dla niemowląt. Pokoik dla dziecka było gotowy, ubranka, zabawki na później, wszystko na co wpadli, już mieli.
Trzeci pokój, ten co stał pusty, doktor zaczął przekształcać w miejsce, gdzie miał odbyć się poród. Dokupił do niego kolejne łóżko. Zgromadzał tam rzeczy, których mógł potrzebować. Każdy lek, każde narzędzie zdobywał oddzielnie i czasem Clarice nie wiedziała jak to zdobył. Znikał na noc i wracał z czymś nowym. Nie zadawała pytań.
Gdy nadszedł nowy rok, wszystko mieli już gotowe. Lecter był przygotowany do operacji najlepiej jak mógł, wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności. Wszystko co miało być potrzebne po przyjściu dziecka na świat, także czekało w gotowości. Pozostało tylko czekać.
Dni mijały zaskakująco normalnie. Hormonalne szaleństwa Clarice zdecydowanie osłabły do tego stopnia, że praktycznie wróciła do siebie. Najbardziej uciążliwe był już jedynie rozmiar jej brzucha. W 9 miesiącu był ogromny, co szkodziło jej na plecy. Ponieważ była zima, często palili w kominku, co miało na nią odprężający wpływ. Teraz, gdy termin porodu się zbliżał, kobieta starała się nie wychodzić do miasta. Dlatego się tam nie pokazywała, żeby nawet ich znajomi w sklepie nie wiedzieli którego dnia i kiedy dziecko dokładnie się urodziło.
Oczywiście gdyby wyszło na jaw, że rodziła w domu, mogliby skłamać, że zatrudnili do tego lekarza i położną z innego miasta, w końcu planowane porody w domu coraz częściej miały miejsce, ale Lecter uznał, że wymyślanie fałszywych nazwisk osób, które nawet nie istniały, byłoby jeszcze bardziej niebezpieczne.
I tak nadszedł ranek, 11 stycznia.
Clarice obudziła się wyspana, jak zwykle sama. Powoli wstała z łóżka. Teraz, z brzuchem takich rozmiarów, szybkie wstawanie nie wchodziło w grę. Jak co dzień od razu skierowała się do łazienki. Najpierw skorzystała, potem postanowiła nie czekać i od razu, przed śniadaniem, wziąć prysznic. Chciała rozluźnić mięśnie, które dzisiejszego ranka z jakiegoś powodu nieco mocniej ją bolały, zwłaszcza w okolicy krzyża.
Po wszystkim rzeczywiście czuła się lepiej. Była strasznie głodna, nie mogła się doczekać śniadania. Zaczęła się prędko wycierać ręcznikiem, gdy nagle…zorientowała się, że coś jest nie tak.
Już któryś raz ocierała swoje nogi, ale one ciągle były mokre. Spojrzała w dół i to co zobaczyła postawiło ją w stan gotowości.
- Hannibal!
Owinęła się ręcznikiem i szybko wyszła z łazienki. Na schodach napotkała Lectera, który właśnie do niej szedł, słysząc wołanie.
Wystarczyła sekunda i już wiedział. Jeszcze zanim powiedziała.
- Wody mi odeszły!
- Rozumiem – postawa mu się wyprostowała, teraz był lekarzem – Bierzemy się do pracy.
Kilka chwil później byli już w pokoju przygotowanym do porodu, a Clarice zakładała przygotowaną do tego szeroką koszulę nocną.
- Miałaś już skurcze? – zapytał ją.
Kobieta już miała odpowiedzieć, że nie, gdy nagle…
- Chyba…właśnie mam.
Skurcz był podobny do tego co miała kilka miesięcy temu. Wtedy były to tylko lekkie skurcze Braxtona-hicksa. Te teraz sprawiały bardziej, że nie była w stanie się ruszyć. Musiała tak stać sztywno, inaczej nie dało rady.
- Dasz radę dojść do łóżka? – dr Lecter chwycił ją pod ramię.
- W tej chwili to…nie ma takiej opcji.
Po jakiś 30 sekundach skurcz minął. Dała się wtenczas zaprowadzić do łóżka i położyć. To była ulga dla jej bolącego krzyża.
- Skurcze będą coraz częstsze i mocniejsze. Na razie to pierwsza faza, potrwa nawet do kilku godzin. Przez ten czas zrelaksuj się. Przyniosę ci jedzenie. Cały poród może potrwać nawet do kilkunastu godzin.
Clarice zjadła bardzo szybko. Przez następną godzinę miała tylko 2 krótkie skurcze. Doktor ocenił, że rozwarcie ma zaledwie 3 centymetry. Szło całkiem sprawnie jak na razie.
- Myślę, że pójdzie nam szybciej niż zakładałem.
- Chociaż tyle. Miałam wszystkie klasyczne objawy i to w nasileniu. Szybki poród byłby jakimś zadośćuczynieniem.
- Prawda, było prawie wszystko. Nie zaobserwowałem jedynie byś mdlała w początkowej fazie. Chyba, że nic nie mówiłaś.
- Nie, nie mdlałam.
Lecter pokiwał głową. Zastanowił się nad czymś.
- Skoro ma nam pójść szybciej, to chcesz żebym dał ci znieczulenie?
- Nie – odparła stanowczo – Nie boję się bólu. Miliony kobiet dawały radę przede mną, pewnie w gorszych warunkach i ja mam nie dać rady? To będzie bułka z masłem.
Hannibal uśmiechnął się, wielce kontent, pierwszy raz od dawna.
- Wróciłaś – rzekł jedynie.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenie. Dawna Clarice wracała gotowa do walki. A poród miał być niezłą bitwą, którą kobieta zamierzała łatwo zwyciężyć.
Po następnej godzinie Lecter wiedział już że nie będzie potrzebował oksytocyny. Był to naturalnie wytwarzany hormon, zwany „hormonem miłości”, wydzielany np. podczas karmienia piersią, żeby stworzyć więź. Jednakże sztucznie wytwarzana oksytocyna czasami była wykorzystywana podczas porodów, jeśli sprawy się przeciągały. Zdobył jej trochę na wypadek, gdyby poród się przeciągał, ale wyglądało na to, że jest wręcz przeciwnie, szło zadziwiająco szybko. Zdążył przygotować już wodę i ręczniki.
- Minęły dwie godziny, a rozwarcie już 8 centymetrów – orzekł Lecter – Jeszcze 2 centymetry i zaczniemy przeć. Jak skurcze?
- Coraz częstsze. Teraz są co 5 minut – mina Clarice wskazywała na ból – I silniejsze niż te pierwsze.
- Liczyłaś ile trwają?
- Jakieś 60 sekund.
To nie miało długo potrwać. Lecter czuł, że dziecko urodzi się w przeciągu godziny lub dwóch. Bardzo szybko jak na poród. Te, przy których uczestniczył przed laty trwały nawet po 20 godzin. A ten zajmie najwyżej 4.
Po 30 minutach rozwarcie miało już 10 centymetrów. Nogi Clarice wyraźnie drżały. Skurcze nie traciły na mocy i kobiecie wymykały się jęki bólu. Nadal starała się oddychać jak uczył ją mąż kilka miesięcy temu, trochę to pomagało.
- Clarice…spróbuj zacząć przeć. Rozwarcie jest odpowiednie.
Kobieta posłusznie spróbowała. Leżała na plechach, ale poduszki podpierały ją tak, że była nieco w górze.
Trwało to jakieś 20 minut. Clarice uparcie nie chciała krzyczeć, aż gryzła się w wargi. Wiedziała, że ból będzie straszny, ale na to nie da się do końca przygotować. A wciąż to nie było najgorsze.
Lecter odczuł kolejną ulgę. Zobaczył główkę, czyli dziecko było prawidłowo ułożone.
- Będzie dobrze Clarice – mówił głośno, lecz jednocześnie łagodnie – Widać już główkę. Teraz już pójdzie szybko.
To było najgorsze. Kobieta już się nie powstrzymywała. Krzyczała na całe gardło. Dłonie zaciskały się na prześcieradle tak mocno, że je podarła. Musiała wykonać trzy mocne pchnięcia. Łatwo nie było, to był najgorszy ból fizyczny, jaki przeżyła. Jej krzyk był mocny i głośny, przynosił niemalże pomoc w tym zadaniu.
Gdy ból gwałtownie się skończył, Clarice opadła na poduszki całym ciałem. Była zdyszana, zmęczona i spocona jak jeszcze nigdy. Jak nic zdarła gardło.  Przez kilka sekund nie była w stanie myśleć. Jej umysł ogarniał tylko to, że nie ma na nic siły i że ból się skończył. Oddychała głośniej i szybciej niż po najdłuższym biegu.
I wtedy…w pokoju pojawił się nowy krzyk. To nie ona krzyczała, ani nie Hannibal. To był płacz dziecka. Kobieta gwałtownie otworzyła oczy. Przypomniała sobie po co tu była.
- Nic…mu…nie…jest? – wydyszała słabo. Jedynym priorytetem w jej głowie było obecnie tylko zdrowie dziecka. Nie liczyło się nic innego, nawet ona.
Doktor Lecter właśnie mył w miednicy noworodka ze całej krwi i mazi jaką był oblepiony. Wszystko sprawdził już, gdy ciął pępowinę. Dziecko oddychało, a puls był wyczuwalny i mocny. Skóra czerwona, nie sina. Skoro płakało, było wrażliwe na ból. Napięcie mięśniowe mogłoby być lepsze, ale ruszało się, a to najważniejsze.
- W skali APGAR miałoby 9 punktów. Jest zdrowe.
Dopiero, gdy obmył noworodka z całej mazi płodowej, zwrócił uwagę na inny szczegół.
- To dziewczynka.
Clarice głęboko wciągnęło powietrze. Wszystko stało się realne. Miała córkę, była mamą.
- Dziewczynka…- westchnęła – Moja Claire. Daj mi ją, proszę – wyciągnęła ręce. Była słaba, ale na to musiała znaleźć siłę.
Hannibal spiął jeszcze tylko końcówkę pępowiny przy pępku dziecka i zawinął ją w kocyk. Musiało mieć w nim ciasno, jak była przyzwyczajona jeszcze w łonie matki. Dopiero po tym podał noworodka żonie.
Clarice wzięła zawiniątko w ramiona i po raz pierwszy zobaczyła twarz swojego dziecka. Była czerwona, dziwaczna i lekko pomarszczona z trądzikiem poporodowym, a jednak wydała się kobiecie najpiękniejszą twarzyczką na świecie. Była pewna, że w swoim życiu nie widziała nic piękniejszego. Zakochała się bez pamięci. Przytuliła małą, przysięgając ją chronić do końca swoich dni.
Lecter tymczasem nadal był nieporuszony. Wykonywał ostatnie zadania. Posłanie, które przygotował do porodu był oczywiście we krwi, ale doktor nie wyczuwał, aby jej przybywało. Więc Clarice nie miała krwotoku. Teraz najniebezpieczniejsze były powikłania u matki, ale na szczęście oprócz zmęczenia, nic kobiecie nie dolegało. Łożysko też szybko wyszło. Zamierzał właśnie uprzątnąć miednice z brudną wodą, kiedy głos żony zwrócił jego uwagę.
- Claire ma twoje oczy.
Dr Lecter odwrócił się w ich stronę, jakby rażony piorunem.
- Co?
- Ona ma oczy po tobie – posłała mu rozanielony uśmiech – Sam zobacz.
Hannibal przysiadł na krawędzi posłania i zerknął na dziecko. Miało w końcu otwarte oczka i rzeczywiście…to był bardzo dobrze znany mu piwny kolor, wpadający w słabą czerwień.
- Rzeczywiście – w jego głosie po raz pierwszy dało się słyszeć…czułość i nie uległo to uwadze Clarice. Rozeszła się po niej fala ulgi, że ich córka także potrafiła wstrząsnąć jego lodowatym sercem.
Ta chwila…była jedną z najszczęśliwszych w jej życiu.
Kilka godzin później wszystko było sprzątnięte. Clarice odpoczywała już w swoim łóżku, głęboko śpiąc choć słońce dopiero zachodziło. Przy krawędzi łóżka stała kołyska, a w niej noworodek.
Dr Lecter stał w drzwiach sypialni, wpatrzony w ową kołyskę, jakby obawiając się zbliżyć. Zrobił to jednak, kilkoma wolnymi krokami. Zajrzał do kołyski. Dziewczynka nie spała. Leżała zadowolona, nadal owinięta ciasno w kocyk, już też nakarmiona. Nie płakała, dając odpocząć swojej mamie.
Hannibal pochylił się i wziął dziecko ostrożnie na ręce. Chciał je bardziej poznać. Odkąd zobaczył własne podobieństwo w tym dziecku, dotarło do niego, że to jest jego dziecko. Mała nim…zatrzęsła, a do tej pory potrafiła to jedynie Clarice.
Zszedł z nią na dół, do gabinetu. Tam na biurku leżały dwa formularze. Dwa akty urodzenia, jedno prawdziwe, drugie fałszywe. Lecter usiadł przy biurku. Przytrzymując dziecko całym ramieniem, napisał w prawdziwym formularzu datę urodzenia oraz imię.
Claire Misza Lecter
A w fałszywym formularzu podał imię.
Chiara Fell
Odłożył pióro z westchnięciem i znów zapatrzył się w twarz córki. Patrzyła się prosto w niego. Czerwone punkciki przeciw czerwonym punkcikom.
Lecter odwinął nieco kocyk tak, żeby rączka dziewczynki była wolna. Claire oczywiście złapała go za palec. To był prawidłowy odruch chwytny, zwyczajny dla noworodków, a jednak często się czuło, że to coś znaczy, dlatego sam chciał sprawdzić.
Patrząc na swoje dziecko próbował rozszyfrować co się z nim dzieje. Tak rzadko coś czuł, że miał problemy z odczytywaniem własnych uczuć, które prawie nigdy nie dochodziły do głosu, wiec ich nie rozumiał.
Ale znając już mniej więcej na czym polega to uczucie, prędko znalazł odpowiedź.
- Już rozumiem.
- Co rozumiesz?
W drzwiach pojawiła się Clarice. Z zainteresowaniem wpatrywała się w scenę przed nią.
- Myślę, że…ją kocham – powiedział Hannibal, odkrywczym tonem.
- Oczywiście, że ją kochasz – podeszła do niech i jedną dłonią pogłaskała po głowie Claire, a drugą męża – Kiedy w grę wchodzi twoja rodzina, krew z twojej krwi, ta osoba staje się dla ciebie najważniejsza, prawda? Od początku to wiedziałam, dlatego dałam jej na drugie Misza.
- Rozbita filiżanka nigdy nie będzie znów cała, tak jak Misza nie wróci do żywych – rzekł dr Lecter, tonem poważnym – Ale…to dobrze. Pojąłem to lata temu. Misza to nie Claire i na odwrót. Misza żyje we mnie, a ta mała…nasza Claire…przysięgam, że spotka ją zupełnie inny los. Ją…uda nam się ochronić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz