niedziela, 10 listopada 2019

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 25


Las w środku nocy to interesujące zjawisko. Niby obecna jest tu jedynie ciemność i cisza, a jednak gdy poszukasz dokładniej, zobaczysz, że to miejsce w pewnym sensie jest bardziej ruchliwe niż za dnia. Rzecz jasna, to nie ludzie są tego skutkiem.
Ale…nie tym razem.
Pozostało dosłownie mniej niż 2 godziny do wschodu słońca. Przez to w tej mini puszczy panowały egipskie ciemności i nikt bez światła nie byłby w stanie zobaczyć nawet grubego pnia. Lecz od reguły zawsze są wyjątki. Tylko jeden człowiek był w stanie poruszać się po mrocznym lesie równie swobodnie jak za dnia i w dodatku być nienaturalnie cicho.
Dr Hannibal Lecter nie miał żadnej latarki, czy chociażby zapałek, a jednak widział dokładnie dokąd zmierza w tych gąszczach. Jego oczy świeciły na niepokojący odcień czerwieni, niczym u drapieżnika na polowaniu. Albowiem to była w zasadzie prawda. Dr Lecter polował. Używał swojego nadzwyczajnego węchu i słuchu, aby zlokalizować swoją ofiarę. Trop go nie zawiódł, znalazł ją.
Donnie Barber był łajdaczyną, która niczym się nie przejmowała, czy to drobnym złamaniem prawa, czy nawet kąpielą. Mimo, że do sezonu polowań pozostał jeszcze tydzień, mężczyzna miał to w absolutnej dupie i przyjechał tu by zapolować na zwierza. W nocy, żeby nikt go nie nakrył. Miał już wyroki za polowania w niedozwolonych terminach. Hannibal wypatrzył go w sklepie z bronią, gdzie zaopatrywał się w noże. Donnie był bardzo agresywny i grubiański wobec sprzedawcy, który ostrzegał go by poczekał do rozpoczęcia sezonu. Doktor pomyślał, że ten obrzydliwiec jest idealny na ofiarę. Dzięki małej sztuczce z wypełnionymi kuponami na loterię, zdobył dane tego faceta.
Dr Lecter przyczaił się za drzewem i obserwował swoją ofiarę. Donnie najwidoczniej coś upolował, okazałego jelenia. Hannibal aż skrzywił się z niesmakiem, ponieważ Barber próbował oporządzić zwierzę i słowo „próbował” było bardzo trafne. Facet robił to tak niechlujnie i byle jak, że zmysł chirurgiczny doktora jarzył się na czerwono. A ten miał nawet porządną latarnię do pomocy.
Cóż…najlepiej pokazać mu jak specjalista oporządza zdobycz.
Dr Lecter zachowywał się bezszelestnie, gdy tu się zbliżał i teraz, tak samo cicho, uniósł kuszę, którą kupił w tym samym miejscu, gdzie poznał Barbera. Wycelował…wzrok, który przedziera się przez najgorsze ciemności go nie zawiódł. Hannibal wypuścił strzałę, która ze świstem przecięła powietrze.
Donnie nawet nie zauważył co się stało. Strzała przeszła przez jego głowę na wylot, tuż na uchem i wyszła z drugiej strony głowy. Mężczyzna upadł na truchło zwierzęcia.
Hannibal zaśmiał się cicho, ten widok był groteskowy. Odstawił kuszę pod drzewo. Spodobało mu się zabijanie w ten sposób, pewnie jeszcze wróci do tej broni. Ale na razie potrzebny był dobry nóż. Doktor zbliżył się do obu ciał i ułożył ciało mężczyzny obok jelenia. Znów jego twarz przeciął wyraz dezaprobaty, gdy zobaczył wykonaną robotę myśliwego na tym zwierzęciu. Uklęknął i dokończył robotę o wiele bardziej sprawnie niż Donnie potrafiłby kiedykolwiek.
Mając już krew jelenia na rękach, doktor zabrał się za Barbera. Zadanie było proste. Każdy glina od razu załapie, że to jego robota, jeśli wytnie jakiś kawałek ciała, a o to mu chodziło. Dać znać Willowi, że wrócił.
Pożyczył kilka narzędzi Barbera i zaczął go oporządzać w identyczny sposób jak jelenia. Oprócz kuszy i noża miał ze sobą mini lodówkę, do której schował mięso zarówno jelenia jak i mężczyzny.
Gdy skończył wykrajać facetowi mięso z pleców, dostał się do wnętrza. Gdy znalazł to, czego szukał…
- Niech to szlag!
Zwykle nad sobą panował idealnie i faktycznie w sekundę później odzyskał spokój, lecz to przekleństwo wzięło się z rozczarowania. Wątroba, którą Hannibal zamierzał zabrać, była nie do zjedzenia. Donnie najwidoczniej nie lubił kąpieli, ale za to chlanie na umór kochał, bo marskość na jego wątrobie była paskudna.
Rozczarowany, i tak ją wyciął, ale zostawił obok ciała. Zadowoli się wątrobą jelenia, ta była w idealnym stanie.
Na sam koniec, dr Lecter specjalnie przycisnął swój kciuk na czole swojej ofiary, aby pozostawić odcisk palca. Jego zupełnie niesubtelny podpis, że to było jego dzieło. Niestety, nie tak doskonałe jak chciał.
Schował nóż do marynarki, w jedną rękę wziął lodówkę samochodową, a w drugą swoją kuszę. Zaczął wracać spacerkiem do miejsca na skraju lasu, gdzie zostawił auto. Przez cały ten czas uważnie wdychał powietrze nosem, aby mieć pewność, że nie natknie się na żadną ludzką istotę. Na szczęście, to była odpowiednia pora na samotność. W okolicy i jeszcze dalej nie było żadnych ludzi poza nim…no, żywych ludzi.
Gdy dojechał do domu, na niebie pojawiała się już różowa poświata. Oczywiście wpierw zabezpieczył mięso. Odstawił kuszę i nóż na bok. Potem wszedł na górę, aby się udać do łazienki, aby obmyć się z krwi. Był pewien, że Clarice i Claire spokojnie śpią. Co do dziecka miał rację, ale co do żony już nie.
Gdy zbliżał się do ich sypialni, dźwięki które usłyszał jasno dały mu znać co się dzieje. Przyśpieszył i od razu pobiegł do łazienki, która była połączona z ich sypialnią. Clarice była na podłodze, a jej ciałem wstrząsały spazmy, gdy pochylała się na deską klozetową.
Ten okres ciąży jest okropny jeśli chodzi o mdłości.
- Clarice – Hannibal nie przejmując się ani krwią na rękach, ani tym co się działo, uklęknął przy żonie i przytrzymał ją delikatnie, pomagając jej w ten sposób, nie po raz pierwszy przy tej ciąży jak i poprzedniej.
- Nie….ma…już co… - kobieta próbowała coś powiedzieć, ale była zbyt słaba. Wstrząsnął nią kolejny odruch wymiotny, ale nic nie poleciało.
- Oddychaj głęboko, zaraz poczujesz się lepiej.
Każdy, kto przez to przechodził wie, jak bardzo wymiotowanie jest wyczerpujące. Gdy odruchy w końcu ustąpiły, Clarice nie miała siły by się podnieść, ani nawet wyprostować. Hannibal użył swojej siły i podniósł ją do pionu i posadził na krawędzi wanny.
- Zanieść cię do łóżka? Czy chcesz wpierw umyć zęby?
Przy pierwszej ciąży bywały takie dni, gdy Clarice nie chciała nawet ust otworzyć przy nim, zanim nie odświeżyła buzi i chyba teraz było tak samo, bo kobieta po prostu wskazał palcem na umywalkę, a potem na drzwi, dając znać by ją zostawił samą.
Zanim wyszedł, upewnił się, że jego żona nabrała sił by wstać. Później czekał spokojnie, oparty o ścianę przy drzwiach.
- Już lepiej – powiedziała Clarice, wychodząc z łazienki. Doktor wyczuł od razu zapach mięty.
Kobieta zmierzyła wzrokiem jego zakrwawione ręce. Wiedział, że ona nie widzi tak idealnie jak on przy tak słabym świetle jak poświata na zewnątrz, ale domyślił się, że zauważyła ona krew jeszcze w łazience. A poza tym zostawił kilka plam na jej długiej koszuli nocnej, gdzie ją przytrzymywał.
- Zmyj tą krew. Musimy porozmawiać.
Kiwnął tylko głową i zniknął za drzwiami. Clarice wróciła do łóżka i położyła się na kołdrze. Czekając na to, aż skończy, w ogóle nie myślała o śnie. Ostatnie wydarzenia nie pomagały w bezsennych, spokojnych nocach. Wręcz przeciwnie, sny ciągle ją budziły.
Kiedy Hannibal wyszedł z łazienki był po prysznicu, ubrany jedynie w spodnie, a na nim nie było już ani kropli cudzej krwi. Nie położył się obok niej, tylko usiadł na skraju łóżka po jej stronie. Miał zamiar w końcu skończyć ten temat.
- Jak polowanie? – zapytała, chcąc wiedzieć, czy nie miał żadnych problemów.
- Żadnych niedogodności. Jedynie małe rozczarowanie – widząc pytające spojrzenie, dodał – Gość zalewał robaka aż za często.
Uśmiechnęła się, gdy usłyszała określenie, które sama czasami używała wobec takich nieudanych ofiar. Próbował ją udobruchać, nic z tego.
- Ale udało się – podsumowała za niego – Za kilka godzin znajdą ciało.
- A wówczas Will, Jack i twoja Ardelia będą wiedzieć, że Hannibal Lecter już tu jest – dokończył za nią.
- Nie tylko oni, Mason też.
Zapanowała cisza, pełna napięcia. Hannibal czekał, aż temat znów wypłynie. Nie minęło dużo czasu.
- Dalej chcesz wykonać pierwotny plan? – spytała Clarice, o wiele ostrzejszym tonem niż przed chwilą. Doktor nawet nie mrugnął, gdy odrzekł.
- Tak.
Kobieta zacisnęła pięści na kołdrze. Wściekłość, która ją napędzała, nie słabła odkąd poznała ten plan.
- Do jasnej cholery, przecież musisz widzieć jak bardzo ten twój plan jest ryzykowny! – wybuchła – Ma zbyt wiele luk! Zbyt wiele rzeczy może pójść nie tak! Ten plan jest prawie niewykonalny, nawet dla ciebie! Nie możesz przewidzieć tak wielu rzeczy! Wystarczy, że nie powiedzie się jakiś mały szczegół i umrzesz!
Hannibal westchnął. Rzadko się nie zgadzali. I oboje byli uparci. Żeby ją przekonać, musiał postawić na brutalną szczerość.
- Zgadzam się, że ten plan może się nie powieść, że są na to nawet większe szanse. Ale muszę to tak załatwić. Inaczej nie da rady.
- Na pewno jakoś się da! – upierała się przy swoim – Może jak zastanowimy się razem dłużej to uda nam się wykluczyć ryzyko.
- Zawsze jest ryzyko.
- Ale nie aż tak duże!
- Tu się mylisz… - wstał i stanął dokładnie nad nią. Znów, jak przed laty i nawet pierwszy raz od lat, mówił do niej tonem nauczyciela – Powiedziałem, że ryzyko jest zawsze. Opisy takie jak „mniejsze” czy „większe” nie mają znaczenia. Weźmy na przykład nasze czyny pod lupę. Gdy podszyliśmy się pod mordercę z Florencji, wydawałoby się, że podjęliśmy wszystkie środki ostrożności. Ale wszystko mogło pójść nie tak. Miałaś związane włosy, lecz wystarczył żeby jeden kosmyk się uwolnił i jeden jedyny włos ci wypadł na miejsce zbrodni. Już by mieli twoje DNA. Niby miejsce było odludne, ale mając w nozdrzach zapach krwi, mogłem przeoczyć kogoś kto by się tam napatoczył i mielibyśmy świadka. Moglibyśmy go zabić, jeśli w ogóle byśmy go zauważyli, lecz co gdyby był w aucie? Uciekłby. Ryzyka nie da się wyeliminować w tym co robimy.
- Wiem, ale…
- Albo ty, najdroższa. Czasami dopuszczałaś się ryzyka większego niż to. W końcu mordowanie pod wpływem chwili, bez żadnego przygotowania czy planu, nie patrząc gdzie się dokładnie jest i czy ktoś nie obserwuje, jest wysoce niebezpieczne. Na przykład, kiedy cztery lata temu, pewna młoda dziewczyna widząc naszą różnicę wieku i nasz status, dała mi niemoralną sugestię, że mogę wymienić żonę na jeszcze młodszą czyli na nią. Poszłaś za nią i zadźgałaś w alejce. Lub jeszcze wcześniej, gdy Claire jeszcze nie mogła chodzić. Szacowna dama na głos wątpiła w twój intelekt i zaproponowała mi spotkania w bardziej spokojnej i intymnej atmosferze. Przestrzeliłaś jej głowę, gdy tej nocy czekała na taksówkę. Dobrze, że miała długi, inaczej ten przypadek wzbudziłby podejrzenia.
Clarice na moment zamurowało. To znaczy tak, zrobiła to wszystko i tak winny był tego jej szał zazdrości, ale nie wiedziała, że…
- Owszem, wiedziałem o tym, że to ty je zabiłaś. Sam bym tak zrobił na twoim miejscu. I w sumie robiłem. Dziwię się jednak, że sądziłaś, że to przede mną ukryjesz. Chodzi mi o to, że te czyny były ryzykowne dla nas. Gdybyśmy byli tacy ostrożni na wszystko to w ogóle nikomu byśmy nie odbierali życia. Każdy morderca na swój sposób to hazardzista. Bez ryzyka nie ma wyników. Co nie znaczy, żeby zapominać o środkach ostrożności. Co innego ryzyko, a co innego głupota.
Clarice przez moment milczała, godząc się po cichu z faktem, że jej mordercza zazdrość jednak nie była sekretem jak uważała. Zresztą, naiwnie sądziła, że on się tego nie domyśli, czy nie zwróci uwagi.
- No dobrze… - rzekła - …Tak, podejmowałam nierozważne działania, ale to co zamierzasz…To… - głos jej się nieco załamał – Zabijesz się, nie widzisz? Tutaj nie ma żadnych środków ostrożności.
- Tak i tylko tak mogę na zawsze pozbyć się wszystkich naszych kłopotów w ostateczny sposób. Nie idę na kompromisy. Nigdy nie szedłem.
- Ale…
- Nie ma żadnego „ale”! – chwycił jej brodę w dłoń i pochylił się niżej nad nią. Teraz jego głos brzmiał jak syk – Ja nie idę na kompromisy. Tak i tylko tak mogę zniszczyć wszystkie nasze problemy raz na zawsze, w satysfakcjonujący sposób dla wszystkich. Tak i tylko tak mogę ochronić ciebie i dzieci przed wszystkimi wrogami. Dlatego wezmę na siebie to ryzyko. To i tak nie pierwszy raz.
Wiedział, że zaciskał palce na jej twarzy nieco za mocno. Ona jednak nie wydała żadnego dźwięku czy słowa protestu. Podobnie sprawa wyglądała z jej oczami. Nie było w nich ani odrobiny strachu. Nie bała się jego wybuchu. Nie bała się jego. Nigdy się nie bała. Ani 16 lat temu, ani teraz.
- Lata mijają, mogłoby minąć i 100 lat, a ty nadal byłabyś idealna, prawda? – wypuścił jej twarz i odszedł do okna – Szkoda, że mamy tylko jedno życie.          
- Hannibal? – zauważyła jego zmianę nastroju i zbiła ją ona z tropu. Wpierw się uniósł, a teraz wydawał się taki…zamyślony, niemalże nostalgiczny, lecz w smutny sposób.
- Muszę to tak załatwić, Clarice. Właśnie po to by już nigdy więcej nie ryzykować. I to nie mojego życia, a waszego – odwrócił się i spojrzał jej w oczy – Nie stracę rodziny po raz drugi. Po prostu nie mogę.
Nie spodziewał się, że wypowiedzenie tych słów pozbawi go na kilka sekund całej kontroli jaką w sobie miał. W jego pałacu pamięci pojawił się, nie wiadomo skąd, ogromy wicher, który odtworzył drzwi, których wcale nie chciał nigdy więcej otwierać. Przed oczami zjawiły się obrazy, wcisnęły się siłą, przez co maska spadła mu z twarzy i zagościł na niej ból.
Wpierw dźwięk silnika zbliżającego się samolotu wojskowego. Świst w powietrzu, zwiastujący, że spada coś dużego. I wówczas wybuch. Małym Hannibalem rzuca do tyłu, do domu wraz z Miszą. Gdy oszołomiony podnosi się z podłogi po eksplozji, na zewnątrz widzi trupy. Mnóstwo trupów, ale on patrzy jedynie na trzy. Na jego nauczyciela oraz swoich rodziców. Wszyscy martwi. Płaszcz na ciele mamy płonął żywym ogniem. Zasłonił oczy siostrze by nie patrzyła, ale sam widział…i nigdy nie zapomniał.
Następny obraz. Drzwi szopy, w której byli przetrzymywani otwiera się. Wchodzi mężczyzna i wskazuje na Misze, na jego siostrę. Maca jej ramionka, sprawdzając czy nie jest za chuda, czy będzie w ogóle coś do jedzenia. Było, bo oddawał Miszy całe jedzenie. Zabierali ją, a on nie mógł nic zrobić. Rzucał się, gryzł i krzyczał. Walczył, ale byli silniejsi. Zabrali ją. Modlił się, modlił się całym sercem, żeby zobaczyć jeszcze siostrę żywą. Zobaczył…Po tym jak usłyszał świst siekiery widział przez szparę w drewnie szopy jak mleczne ząbki Miszy rozsypują się na śniegu.
Rodzice…siostra…ten ból nigdy nie zniknął i nie zniknie, bo tego nie da się zapomnieć. Hannibal walczył w wiatrem w pałacu pamięci i udało mu się. Ponownie zamknął te zapomniane wrota, aby nie musieć znów na to patrzeć. Gdy zapieczętował drzwi, poczuł dotyk małej rączki. Spojrzał w dół i zobaczył Miszę. Żywą.
Od wielu lat dziewczynka żyła tutaj. Hannibal przyjął radę swoją i Clarice dosłownie. Jego serce ożywiło Miszę i pozwoliło jej zamieszkać w tym pałacu. Tu mógł ją odwiedzać.
Dziewczynka wzięła go za rękę i zaprowadziła w dół korytarza. Dr Lecter nawet nie zwracał uwagi na zdobiące wnętrza dzieła sztuki. Wiedział co Misza chciała mu pokazać. Coś co go uspokoi i przywróci do normy.
Coś raz straconego…wciąż można odbudować. Filiżanka się stłukła i owszem, ale skąd wiesz, że nigdy już nie pokochasz innej równie mocno, a może i bardziej. Życie jest nieprzewidywalne i było takie również dla niego. Po stracie rodziny nigdy nie sądził, że uda mu się zdobyć nową. Nigdy nawet nie miał na to nadziei, a tu…
Misza otworzyła drzwi. Zobaczył zimny i ciemny zaułek ulicy, gdzie pewna licealistka potyka się i przewraca. Zobaczył wdzięczny wyraz twarzy małej Clarice, gdy podawał jej książki. Czuł w nozdrzach krew z jej kolana. Następnego dnia spotkał ją ponownie na kampusie uniwersytetu. Zupełnie jakby to było przeznaczenie.
Jej obrazy przeskakiwały szybko, ale nie na tyle by nie mógł ich łatwo rozpoznać. Jej determinacja gdy przyszła do niego, podjąć wyzwanie. Jej łzy w kostnicy gdy żegnała się z ojcem. Jej upór i miłość w oczach, gdy odmówiła stania się jego siostrą…gdy sprawiła, że się uwolnił i zapragnął jej dla siebie. Tamta pierwsza noc. Zrozpaczona i bezradna Clarice stojąca w oddali i obserwująca jak go aresztują. Oraz jej starsza wersja, gdy zjawiła się pod jego celą, aby go stamtąd zabrać. A na koniec jej zjawienie się w hotelu. Dzień, po którym już nigdy więcej nie musieli się rozstawać. Od tamtej pory posiadł miliony wspomnień z nią.
Inne wrota się rozwarły. Ujrzał dzień, gdy wyczuł, że zapach Clarice się zmienił. Ujrzał dni, kiedy obserwował jak dziecko w jej brzuchu rośnie. Aż nadszedł dzień porodu, gdy pomógł swojej córce przyjść na świat. Gdy po raz pierwszy wziął ją na ręce i uświadomił sobie jak wielki i cenny skarb zyskał. Jakby tamtego dnia on sam narodził się na nowo i stał kimś innym – ojcem – I pojął na czym polega miłość do własnego dziecka.
Były także wspomnienia świeże. Te, w których ponownie przesuwając nosem po szyi żony poczuł zmianę w woni jej ciała. Ich drugie dziecko…jeszcze nie narodzone, ciąża nadal nie była widoczna. Całym sobą chciał ją zobaczyć. Chciał ujrzeć swoje nowe dziecko.
Żona…córka…drugie dziecko w drodze…Nie straci tego. Nie znowu.
- Jestem gotów na wszystko, byleby Mason i Will nie zagrażali mojej rodzinie. Dlatego muszę to zrobić. Jeśli was stracę…stracę też samego siebie.
Clarice nie wiedziała co powiedzieć. Ból tak wyraźnie rysujący się przez kilka sekund na jego twarzy ją zszokował, bo Hannibal nigdy nie okazywał emocji tak otwarcie.
Jej ciało samo się podniosło z łóżka. Nie zauważyła kiedy, a oboje już stali objęci tak ciasno, jakby bali się, że jeśli wypuszczą to drugie z objęć, to ono zniknie.
- Powiedz, że ci się uda – powiedziała cicho, przy jego szyi – Powiedz, że nie umrzesz. Claire cię potrzebuje. Ja cię potrzebuję.
- Nie mam najmniejszego zamiaru umrzeć, najdroższa – pocałował ją delikatnie w usta – Zwłaszcza z ich rąk.
Clarice poczuła, że jej zgoda i sprzeciw niczego nie zmienią. On już podjął decyzję.

***

Will zdawał się być głuchy na otoczenie. Wokół niego przewijali się ludzi, coś do niego mówili, coś robili, ale on zdawał się tego nie zauważać. Był świadom jedynie swoich myśli oraz tego co miał przed oczami.
Nie mówił o tym nikomu, ale gdy przy jakimkolwiek śledztwie, gdy zaczynał wygłaszać prorocze tyrady o tym jaki jest morderca, co zrobił, albo co zrobi jednocześnie był absolutnie pewien, że się nie myli i jednocześnie chciał się mylić. Chciał, ponieważ wówczas to by oznaczało, że stracił swój dar i stał się wolny od tego całego gówna. Ale jego nadzieja zawsze szybko znikała, gdy okazywało się że miał rację. Zawsze miał kurwa rację. Nigdy się nie mylił i czasami tego nienawidził, tego całego niby geniuszu. Na przykład tak było teraz.
Jego wzrok był skupiony na dwóch martwych ciałach, które oświetlało poranne słońce. Jedno ciało było zwierzęce, a drugie ludzkie. Gdy znaleziono ciało, powiadomiono policję, która już miała odpowiednie wskazówki, aby zwracać uwagę na sprawy morderstw. Zadzwoniono do niego godzinę temu i opisano sytuację. Wtedy nie był jeszcze pewien, gdy powiadomiono go po prostu o zabitym mężczyźnie, któremu wycięto organy, lecz teraz już owszem.
W tych dwóch ciałach, opatrzonych myśliwsko w identyczny sposób była nutka artyzmu. A porzucona obok wątroba, obrośnięta obrzydliwym nalotem marskości mówiła mu wszystko. Ten narząd wycięto, ale nie nadawał się do spożycia. Lecter musiał byś wkurzony, gdy zobaczył tą chorą wątrobę. Nie było mu jednak do śmiechu.
Czuł paraliżujący strach, ponieważ dr Lecter tu był. Gdzieś blisko, a to była wiadomość dla niego. Wszystko jak przewidywał. Lecz to mu nie pomagało pokonać lęku.
- Will…
Nie odwrócił się na dźwięk swojego imienia, a dopiero, kiedy poczuł dotyk na ramieniu. Oderwał w końcu wzrok od trupów i zobaczył Mapp.
- Pomyślisz choćby o kropelce wódki, a sama cię wypatroszę.
Pomimo tej całej makabry, musiał się uśmiechnąć.
- Nie myślałem o tym…na razie.
- I nie pomyślisz. A teraz powiedz mi…to on?
Graham westchnął, próbując wziąć się w garść.
- Tak, to on. Ale musimy potwierdzić. Powiedz im, żeby na sekcji w pierwszej kolejności poszukali odcisków palców mordercy.
- Na ubraniu, czy…
- Na ciele – rzekł bez wahania – Na jakimś oczywistym miejscu, niczym pierdolony podpis. Stawiałbym, że zostawił odcisk specjalnie na jego głowie. Jak nie, to na dłoniach, ale wątpię.
- Jak zwykle będziesz miał rację – tym razem ona westchnęła, jakby pokonana – I co teraz? Co zrobi?
Will długo nie odpowiadał. Ardelia nawet pomyślała, że zignorował jej pytanie. Chciała właśnie podejść do techników, a potem zadzwonić do szefostwa, aby przydzielono Grahamowi ochronę oraz omówić co zrobić by trzymać prasę z daleko od tego, gdy nagle…
- Będzie się czaić w cieniu, zawsze blisko, czekając na okazję by dorwać nas wszystkich.

***

„To takie proste.”
Pomyślał dr Lecter, siedząc na ławce następnego dnia i obserwując jak Will Graham i Ardelia Mapp wysiadają z samochodu i wchodzą do supermarketu.
Spojrzał w lewo i ujrzał jakże nie rzucających się w oczy trójkę wyrośniętych mężczyzn, wysiadających z czarnego BMW, który przyjechał tuż za nimi.
- Rozumiem Will, że ten widok ma mnie odstraszyć – uśmiechnął się do siebie. Wstał z ławki, poszedł na parking i wsiadł do swojego wozu.
Czekał.
Ale nie na Willa, czy tych „tajnych” ochroniarzy. Szukał ludzi, albo samochodu, które naprawdę mają nie rzucać się w oczy. Wiedział, że kiedyś się pojawią, jeśli będzie śledzić Grahama. Musi ich tylko wypatrzeć lub wyczuć i plan się zacznie.
Miał tylko trzy cele, doprowadzić do śmierci Masona Vergera, unieszkodliwić Willa Grahama i jego pomocników. Oraz przeżyć ten swój ryzykowny plan, który Clarice tak bardzo nienawidziła.
Zadania zabicia Masona i okaleczenia Willa niestety ze sobą za bardzo nie współgrały. Żeby dorwać Willa trzeba działać po cichu. A żeby dostać się do Masona trzeba zwrócić na siebie uwagę. Niemożliwe misje do pogodzenia. A jednak zamierzał spróbować.
Musiał zdecydować, który z nich pójdzie jako pierwszy, Will czy Mason. Naraz się nie dało, jak przed chwilą było powiedziane.
Dla Willa miał specjalny plan, musiał uprowadzić go żywego do domu. I nie tylko jego, agentkę Mapp i Jacka również. Ta dwójka też musiała zostać ukarana oraz mogli chcieć się mścić za Willa. To nie będzie łatwe, Will był mistrzem w przewidywaniu jego ruchów. Najlepszym wyjściem byłoby podkradanie się do niego po cichu, ale to nie wchodziło w grę. To nie byłoby w jego stylu, lubił się zapowiadać, wzbudzić w ofierze lęk maksymalny. Paradoksalnie Will mógł go łatwo znaleźć wszędzie, ale nie tu, gdy był najbliżej, gdy specjalnie chował się przed nim. Natomiast on, mógł się do niego dostać w każdej chwili, ochroniarze nie stanowili wyzwania. Właśnie dlatego Will mógł zaczekać. Do Grahama mógł się dostać w każdej chwili. Dlatego postanowił go na razie wykorzystać.
Z Masonem sprawa wyglądała inaczej. Ten nie opuszczał swojej posiadłości, która była chroniona z każdej strony. Nie mógł tam po prostu wejść. Żeby się dostać do Vergera potrzeba było dużo pomyślunku. W dodatku było coś jeszcze…
Hannibal Lecter wszystko robi po swojemu, tak jak sobie życzy, żeby wszystko było idealne. A on wcale nie chciał własnoręcznie zabić Masona. Życzył sobie, żeby zrobiły to jego ofiary, czyli Margot i Lynnet. Tak i tylko tak chciał to rozegrać.
I tu znów był problem. Musiał porozmawiać z Margot, ale nie miał jak. Nie rozmawiała z kuzynką i była niewolnicą brata, wydałaby go. Lynnet natomiast zrobiłaby to bez wahania, ale znów mogłaby mieć problemy by tego dokonać. Mason się przy niej chronił, wiedział, że jest niebezpieczna. Mogłaby nie mieć sposobności. A poza tym, nawet gdyby obie go zabiły, to one mają największy motyw. Mógłby się po fakcie przyznać FBI, że to on zabił Masona, oczyszczając dziewczyny, ale bez dowodów mogą być sceptyczni. Uważają go za pozera, który nie umie zabijać po cichu, a Will…on by od razu wiedział. Dlatego potrzebne były po pierwsze, możliwość rozmowy z Margot. Po drugie załatwienie sposobności Lynnet na przedostanie się po cichu do posiadłości Vergerów i po trzecie, ślad biologiczny doktora przy trupie Masona.
Żeby osiągnąć wszystkie 3 kwestie…dr Lecter musiał dać się schwytać Vergerowi.
Mason nie był jednak aż takim kretynem. Wiedziałby, że coś jest nie tak, gdyby Hannibal po prostu zjawił się pod jego bramą. Musiało więc to wyglądać autentycznie. A dzięki obecności Willa, okazja która mogła się już nigdy więcej nie powtórzyć, sama pchała mu się w ręce. Dlatego Mason rzedł na pierwszy ogień, ponieważ to było teraz albo nigdy. Więcej może się już nie zdarzyć taka okazja.
Skupił na sobie uwagę Masona, praktycznie go wołał. To całe zabicie Pazziego, Sardyńczyka, a nawet tego myśliwego, było wołaniem do Masona, żeby mógł go znaleźć. Wywołanie strachu u Willa było cudnym bonusem.
Po przyjeździe tu, skontaktował się z Lynnet. Od razu się zgodziła mu pomóc we wszystkim, gdy zaproponował jej w zamian możliwość bezkarnego zamordowania Masona. Na jego polecenie, poszła do Masona i dała mu fałszywy trop, który sam stworzył. Mason sądził, że sprowadził Lynn pod groźbą krzywdy jej syna, ale nawet to kobieta już dawno temu przewidziała. Specjalnie dała się na to złapać, by mieć możliwość podrzucenia tego tropu, który polegał na tym, że Hannibal skupi się na Grahamie, a nie na nim. Choć w rzeczywistości było odwrotnie.
Verger będzie teraz obserwował Willa, sądząc, że dr Lecter zjawi się prędzej czy później, aby go dorwać. Wtedy Hannibal postanowił, że się im wystawi, gdy zauważy ludzi Masona. Oni go uprowadzą i zawiozą wprost do Masona.
Hannibal jednak nawet teraz nie był sam. W pobliżu czaiła się także Irene. Jej umiejętność nie wzbudzania niczyjej uwagi znów się przydała. Gdy Mason go porwie, Irene powiadomi resztę, że plan ruszył już w tę fazę.
To będzie jedyna taka okazja. Gdy Lecter będzie już w rękach Masona ten nie będzie już potrzebował ochrony. Skupi swoich wszystkich ludzi na pilnowaniu jego i tyły jego terenów będą zupełnie dostępne, bez ochroniarzy. Wtedy i tylko wtedy Lynnet będzie się mogła wraz z resztą zakraść na farmę Vergerów bez ryzyka i niezauważona. Mason nie wpadnie w ogóle na to, że ktoś byłby tak szalony, żeby przyjść go ratować i że w ogóle ktoś będzie o tym wiedział, że go porwał.
Doktor był pewien, że na farmie będzie miał trochę czasu. Mason planował dla niego jakieś specjalne tortury, z których zrobi przedstawienie, a do tego potrzebny był czas. Gdy tam będzie, możliwe, że będzie miał szansę porozmawiać z Margot i przeciągnąć ją na ich stronę. Dzięki temu czasowi Lynnet, Damien, Victor, Alex i Al będą mogli zdążyć zakraść się na farmę, dzięki cynkowi. Irene i Clarice miały zostać w kryjówce wraz z dziećmi. Uwolnią go i Lynnet i prawdopodobnie Margot zabiją Masona, a on zostawi na miejscu swój materiał biologiczny, żeby FBI uznało to za jego robotę.
Po wszystkim spokojnie zapolują na Willa. Znów mogą mu pomóc dzieciaki. Will i jego ochroniarze obawiali się tylko jego i Clarice. Szóstki młodych ludzi już nie, no bo czemu. Z ich pomocą mogli spokojnie zabić ochroniarzy i porwać Willa i Ardelię nawet z ich domu. A reszta była już innym planem.
Oczywiście tak jak mówiła Clarice, dużo rzeczy mogło pójść nie tak. Sposób jego uprowadzenia mógł mu zrobić większą szkodę niż sądził. Może tortury już były gotowe i Hannibal wcale nie miał jakoś dużo czasu zanim grupa Lynnet po niego przyjdzie. I może Margot wcale im nie pomoże, a wręcz utrudni. Albo podczas uwalniania go, ktoś z nich zostanie ranny. Tak, to było aż za ryzykowne, ale Hannibal nadal sądził, że to jedyna możliwa droga, że w ogóle dostać się blisko Vergera bez podejrzeń i pozbyć się go w idealny sposób.
Hannibal odetchnął i skupił się na chwili obecnej. Will i Ardelia nadal byli ze swoją ochroną w markecie. Irene była gdzieś w pobliżu. Zaczął monitorować wzrokiem cały parking w poszukiwaniu czegoś podejrzanego. Od kilku dni śledził Willa i czekał, aż w końcu coś zauważy.
Jak zwykle wypatrzył kilka możliwych opcji, ale dziś jeden samochód wyglądał, aż za idealnie jeśli chodzi o jego podejrzenia.
Jakieś dwa rzędy od samochodu Mapp, właśnie parkowała furgonetka. Szyby były przyciemnione, ale doktorowi mignęła w środku czyjaś łysa głowa.
- Hmm…Czy to ty Mason?
Możliwe, że to było to. Musieli jakoś przetransportować go na spokojnie, a furgonetka miała odpowiednią przestrzeń. Wszystkie inne pojazdy na parkingu były autami osobowymi.
Trzeba było to przetestować.
- Wybacz, Clarice, ale chyba nadszedł czas.
Wysiadł ze swojego samochodu, klucze zostawił w środku. Nie patrząc w stronę furgonetki, zaczął iść w kierunku samochodu Ardelii Mapp. Nie martwił się, że Graham i Mapp mogą w każdej chwili wyjść i go zobaczyć. Był pewien, że nie rozpoznają go, pracował ostatnio nad wyglądem.
Gdy zbliżył się do auta, zaczął udawać, że przygląda się zamkowi. Nie zdążył jednak okrążyć pojazdu, gdy usłyszał za sobą odgłos odpalanego silnika. Zaraz potem otwierane drzwi.
Tak, to było to! Złapali haczyk.
Obrócił i zobaczył. Sardyńczyk, który wcześniej otworzył tylne drzwi furgonetki, teraz celował ze środka do niego. Był spokojny, to nie był prawdziwy pistolet.
A więc tak go unieruchomią. Sekunda wystarczyła, żeby zrobił unik, ale nie to było jego celem. Stał bez ruchu, kiedy mężczyzny strzelił do niego. W szyję wbiło mu się coś. Jeszcze zanim poczuł zawroty głowy, wiedział, że to środek usypiający.
Padł na ziemię. Czuł jak jego świadomość odpływa. Gdy zasypiał, postanowienie, że wróci cały do rodziny tylko się umocniło.
Na samym końcu parkingu, oparta o własny wóz, stała Irene. W ogóle nie wzruszona, jak zwykle zresztą, obserwowała jak dr Lecter pada na ziemię. Z furgonetki błyskawicznie wyskoczyli dwaj mężczyźni, podnieśli go i wciągnęli do środka. Zamknęli drzwi i odjechali z piskiem opon. Kilku świadków krzyczało coś, ale wszystko odbyło strasznie szybko. Zawodowcy działali błyskawicznie, bez marnowania energii.
Dziewczyna jednak nie umiała czuć emocji. Trzeba było działać, a to potrafiła z precyzją robota. Wsiadła do auta i chwyciła telefon komórkowy w kształcie cegły. Wybrała numer.
- Halo? – rozbrzmiał po drugiej stronie kobiecy głos.
- Mają go – odrzekła beznamiętnie.
- Zrozumiałam. Wracaj jak najszybciej.
Lynnet rozłączyła się. A więc to było już dziś.
- To już? – zapytał Damien, który stał tuż obok.
- Tak, uprowadzili go. Każ chłopakom przygotować broń. Wyruszamy natychmiast, gdy Irene wróci i upewnimy się, że ona, Clarice i dzieci będą bezpieczne.
Ciche sapnięcie rozbrzmiało gdzieś za nimi. Lynn odwróciła się w zobaczył w drzwiach Clarice, która zasłaniała ręką usta. Słyszała ich.
Lynn nie miała pojęcia co jej powiedzieć.
W tym czasie, Irene po skończeniu rozmowy odpaliła silnik i odjechała jak najszybciej w stronę ich kryjówki.
Niestety, była tak skupiona na zadaniu, niczym maszyna, że jej uwaga przestała skupiać się na otoczeniu. Dlatego, gdy odjeżdżała, nie zauważyła, że z marketu wyszedł Will Graham i patrzył szeroko otwartymi oczami w stronę, w którą odjechała furgonetka. Zaraz potem rzucił się biegiem w stronę drzwi do marketu, wołając Mapp, żeby zadzwoniła go posiłki.

***

Gdy dr Lecter odzyskał przytomność, nie dał tego z początku po sobie poznać. Czuł, że znajduje się pozycji pionowej i jest do czegoś mocno przywiązany. Do czegoś co się rusza. Jego ręce były unieruchomione za plecami.
Otworzył oczy. Ktoś go pchał na wózku po bogato zdobionym korytarzu jakiejś posiadłości. Co prawda przeprowadzono remont, ale Hannibal po latach pamiętał architekturę tego miejsca. Był w posiadłości Vergerów.
Wózek się zatrzymał i wyszedł zza niego mężczyzna. Ten kto go pchał okazał się rosłym Sardyńczykiem, który patrzył na niego z wściekłą nienawiścią. Miał bardzo podobne rysy jak Sardyńczyk, którego zabił we Florencji.
- Byłeś jego bratem czy kuzynem? – zapytał bez owijania w bawełnę.
- Bratem. I gdy dostanę obiecane pięć minut, pożałujesz, że się urodziłeś, zanim Verger da ci to co planuje.
- Cóż…twój brat pewnie teraz pachnie lepiej niż ty.
Sardyńczyk poczerwieniał na twarzy i już przymierzał się, żeby go walnąć, gdy czyjś głos na końcu korytarza go powstrzymał.
- Wystarczy. Pan Mason obiecał ci czas z doktorem, ale później. Teraz nie waż się go ruszać.
Mężczyzna, który wypowiedział te słowa szedł właśnie w ich stronę i prowadził wózek inwalidzki, na którym siedział…no cóż, taką urodę posiadał jedynie Mason Verger. Zatrzymali się jakieś trzy metry przed wózkiem z nim.
- Odejdź – odezwał się Mason swoim świszczącym głosem w stronę Sardyńczyka – A ty Cordell zawołaj resztę.
Obaj poszli i Hannibal został sam z Masonem.
- Mógłbym rzec, że długo czekałem na tą chwilę, ale byłoby to zbyt schematyczne.
Hannibal nie odpowiedział. Przekrzywił tylko głowę z pewnym zainteresowaniem.
- Lynnet dobrze przewidywała. Będę musiał ją nagrodzić – Mason ruszył pilotem i zaczął jeździć wózkiem wokół związanego Lectera – Twój instynkt chyba osłabł, schwytanie cię było trochę za proste.
Nawet nie miał pojęcia.
- Najwidoczniej – doktor postanowił się jednak odezwać – Życie rodzinne musiało przytępić mi zmysły.
- Ach tak, widziałem, że założyłeś rodzinkę – wózek zatrzymał się przodem do niego – Mam spodziewać się twojej dziwki z pistoletem, gdy już będzie po tobie.
Hannibal nie ważył się drgnąć.
- Clarice ma pilnować dziecka. Umie się słuchać.
Skłamał na wszelki wypadek. Gdyby nie przeżył, wiedział, że Clarice przyjdzie tu by zabić Masona. Lepiej żeby ten uwierzył w kłamstwo i nie miał się na baczności, nie przywrócił ochrony. I tak jego prymitywny umysł łatwo uwierzył, że Clarice jest mu potrzebna do słuchania rozkazów.
- Nie wątpię. Ale skupmy się na tobie, skoro jesteś moim jedynym gościem.
Nie odpowiedział. Wózek ponownie zaczął krążyć.
Mason zaczął opowiadać swoje plany z wielką radością. Za kilka godzin wszystko miało być gotowe. Szesnaście wściekłych świń, od pokoleń uczone, żeby atakować i jeść ludzi, były w drodze. I od jakiegoś czasu były głodzone. Najpierw Hannibal spędzi trochę czasu z owym Sardyńczykiem, którego brata zabił. O godzinie ósmej wypuszczą świnie, które pożywią się stopami doktora. Następnie Lecter odbędzie 12-godzinną kąpiel solną. A na sam koniec świnie pożywią się resztą.
Jeśli Mason spodziewał się strachu lub paniki to się zawiódł. Dr Lecter nie zmienił się na twarzy. Nadal przyglądał mu się z ciekawością.
- Żałujesz, że nie rzuciłeś mnie na pożarcie psom?
- Nie – pokręcił przecząco głową – Lubię cię takiego jakim jesteś.
Ach, te przewrotne koleje losu. Gdyby nie oszpecił wtedy Masona, nie spotkałby Clarice po raz pierwszy.
Gdy ludzie Masona zabrali go stamtąd, z jednej strony odczuł ulgę. Mieli czas i to o wiele więcej niż miał nadzieję. Ale z drugiej był rozczarowany…nigdzie nie widział Margot.

***

- Jak to nic się nie da zrobić?! – krzyknął Will, kompletnie nie dowierzając. Mapp stała z nim ramię w ramię i wyraźnie była wściekła. Jack stał przed nimi bezradnie i rozkładał ręce.
- Nic, sam tego nie rozumiem.
- Jack, widziałem jak sprzed sklepu porywają mężczyznę! I chcesz mi powiedzieć, że śledztwa nie będzie? Nawet dochodzenia na litość boską? To po cholerę składałem zeznania?!
- Nie wiem.
- Ty musisz wiedzieć. Jesteś tu szefem!
- Od jakiś czterech miesięcy tylko na papierze. Wiesz, że jestem na to za stary. Praktycznie rozkazują mi przejść na emeryturę! Ale czemu starają się wyciszyć porwanie, to nie wiem. Powiedzieli mi, że wydział, ze względu na wyjątkowe okoliczności, musi podać sprawę dalej. Rozkaz z góry, chyba od Krendlera.
- Tego sukinsyna?! – zawołała Ardelia. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią zaskoczeni.
- Znasz go? – zapytał Will.
- To największy szowinista, jakiego w życiu widziałam. Każda agentka FBI go zna, bo na pewno albo próbował jej podcinać skrzydła, albo zaciągnął go łóżka i dał spokój. Przy Clarice też… - urwała gwałtownie, zdając sobie sprawę, że chlapnęła za dużo.
- Co z Clarice? – Graham jakby się ożywił – Ona go znała? – ponieważ nie doczekał się odpowiedzi, musiał nieco podnieść głos – Mapp, mów, nie mamy czasu.
- Gdy Starling pracowała nad sprawą Gumba, ten Paul Krendler próbował ją odsunąć od sprawy. Później to nalegał na coraz surowsze traktowanie, nie wiem dlaczego – przypomniał sobie Crowford.
- Ja wiem – wyznała Mapp – Clarice powiedziała mi, że facet proponował jej randkę z nocowaniem, w zamian za zostawienie jej w spokoju. Posłała go do diabła, więc ten się mścił. Opowiedziała mi to jakieś 2 dni przed tym jak uciekła.
Will mruknął na znak, że zrozumiał. Po chwili namysłu odezwał się.
- Czyli to on nie chce byśmy to my lub ktokolwiek inny zajmował się tym porwaniem, że go opiszę zwykłym?
- Tak, twierdzi, że to delikatna sprawa i zajmą się nią wewnętrzni. Wyciszą to. Mamy związane ręce. Kazali nam milczeć.
Graham, nagle jakby czymś przytłoczony, odszedł kawałek od towarzyszy i usiadł przy biurku. Złapał się za głowę, w której pojawił się okropny ból.
- Co ci jest? Chodzi o picie? – zaniepokoiła się Ardelia.
Will potrząsnął głową zaprzeczając. Nie chciał teraz nic mówić.
Ból głowy pojawił się i zaostrzał przez kilka ostatnich dni. Miał wrażenie jakby coś, albo ktoś  stukał czymś twardym i ciężkim w jego czaszkę. Jakby to coś chciało, żeby coś sobie uświadomił i nie przestanie, dopóki Will na to nie wpadnie.
Ale na co? Czuł to. Czuł, że coś mu umyka, coś co ignorował. I że to coś ma coś wspólnego z dzisiejszym wydarzeniem. Musiał to pojąć. Miał przeczucie, że od tego zależy jego życie.
Musiał się skupić, pomyśleć…inaczej ta migrena będzie się tylko pogarszać.
Wymienił wszystko co go zastanawiało i co nie miało jak dotąd wyjaśnienia, które jego zadowalało, wszystko co dało mu ten cholerny ból głowy. Myśl, że Mason Verger dał mu zdjęcie rentgenowskie, żeby go przekupić, by nie przypatrywał się jemu samemu…jakaś nienaturalność i jednocześnie szczerość w opowieści jego kuzynki, Lynnet…ta makabra we Florencji, przedstawienie, które zrobił Lecter dla niego i to wrażenie, że doktor nie macha jedynie do niego, że jest ktoś jeszcze po kogo idzie…ciało myśliwego, czyżby nie było znakiem tylko dla niego…dzisiejsze porwanie, którego był świadkiem i które Paul Krandler chce zatuszować…Krendler, który znał Starling i który niedługo będzie kandydować do Kongresu, nawet on to wiedział, bo to nie była tajemnica…Krendler będzie potrzebował poparcia kogoś bogatego i wpływowego…kogoś takiego jak Mason Verger…
Właśnie ta jedna, niby przypadkowa myśl popchnęła go dalej. Łańcuch przypuszczeń i teorii zaczął się zwijać w przyśpieszonym tempie.
Jack i Ardelia nie wiedzieli co się dzieje z ich towarzyszem, ale to nie wyglądało dobrze. Wpierw przez chwilę siedział nieruchomo, jak posąg, ale z czasem zaczęło dziać się coś złego. Will dostał jakiegoś oczopląsu. Jego gałki oczne kręciły się we wszystkie możliwe strony i chciały niemalże wyjść z orbit. Całe ciało mężczyzny zaczęło się trząść, a cera przybrała kolor kredy.
- Will! – zawołali jednocześnie, przestraszeni, bo nie wiedzieli co się z nim dzieje. Wyglądał jakby miał jakiś atak.
Przez sekundę bali się do niego podejść. Graham zachowywał się, jakby go coś opętało. Gdy w końcu Mapp zebrała się na odwagę i zrobiła kilka kroków  w jego stronę, ten niby atak gwałtownie się skończył, a Will podskoczył na równe nogi. Z jego objawów pozostała jedynie trupia bladość.
- Will, co się…
- To był Lecter – głos mężczyzny zabrzmiał niczym potężny dzwon. Mówił w przestrzeń, wcale nie do nich. On ogłaszał wyrok. Na nich samych.
- Co? – zapytał Crowford, teraz równie jak przyjaciel przerażony.
- Ten mężczyzna którego porwano przed moimi oczami…to był Hannibal Lecter. To jego porwano.
Przez kilka sekund trwała cisza, którą odważyła się przerwać zdezorientowana Ardelia.
- O czym ty do cholery gadasz? Jak ktoś mógłby go porwać i po co…
- Mason Verger. To on go porwał. Dla zemsty – Will mówił tak urwanie, jakby czytał telegram – Pazzi chciał wydać doktora Masonowi. Dla pieniędzy. To przedstawienie Lectera było dla mnie…i Vergera. Doktor chce załatwić nas obu. Najpierw poszedł po Masona. My jesteśmy następni. Ma pomoc. Lynnet mu pomaga. Chcą to zrobić dzisiaj.
Will zerwał się z miejsca gdzie stał i otworzył szufladę biurka. Wyjął z niej swoją broń. Szybko ją załadował. Ach, gdyby miał ją dzisiaj przy sobie, może udałoby się mu udaremnić ten plan.
- Jadę – oznajmił – Wy róbcie co chcecie.
Zrobił krok w kierunku wyjścia z tzw. „Domu Hannibal”, ale drogę zagrodził mu Jack.
- Nie działaj pochopnie, Will! Wierzę, że masz rację, ale oszalałeś chcąc jechać do Vergera z załadowaną bronią! Aresztują cię i stracisz wszystko. Załatwię nakaz, przeszukamy jego posiadłość i …
Graham złapał za poły marynarki Crowforda i pociągnął agresywnie.
- Czy ty nic nie rozumiesz?! – krzyknął Will – Nic nie załatwisz! Nawet z nakazem nic nie znajdziemy. Krendler pracuje dla Vergera! To on wyciszył porwanie! Verger już dawno kupił całe FBI dla siebie, oprócz nas, dlatego próbował mnie przekabacić i wmówić mi, że nie stanowi zagrożenia! FBI nie chce aresztować dr Lectera, oni chcą go martwego. Mason chce go torturować przez dni, a potem wykończyć dla zemsty. Poświęcił temu lata.
- Jeśli tak, to czemu… – tym razem chciała się wtrącić Mapp, ale Will nie skończył.
- Ponieważ to się nie uda! Mason ma w garści FBI, ale Lecter też coś ma…Lynnet. Ona mu pomaga i to od dawna. To tak Clarice uciekła bez śladu lata temu! To Lynnet jej pomogła. Lecter specjalnie dał się porwać, dzięki niej i teraz ona spróbuje go odbić i urządzić na farmie Vergerów rzeź! Wszystko odbędzie się dzisiaj, skoro dziś go porwano! Jeśli mu się powiedzie, pozbędzie się jednego wroga i weźmie na siebie winę za tą rzeź i nikt nie będzie w to wątpić. Lynnet zostanie bezkarna.
Graham w końcu puścił Jacka, który zatoczył się lekko do tyłu. Will ciężko oddychał. Kontynuował już nieco ciszej.
- Potem przyjdzie po nas. Po mnie, po ciebie i po Mapp. Nie ma takiej ochrony czy miejsca gdzie można uciec, żeby nas nie dopadł, skoro nie działa sam z rodziną. Jeśli mu się dziś powiedzie, to oznacza dla nas śmierć. Nikt nam nie pomoże, bo nikt nam nie uwierzy, wszyscy są w rękach Krendlera i ludzi Vergera, którzy uwierzą w to co się rzuca w oczy, a nie w prawdę. Po dzisiejszej nocy będziemy już oficjalnie martwi. Dlatego musimy temu przeszkodzić. Tylko my, bo nikt z nami nie pójdzie. To może oznaczać samobójstwo, lecz to nasza jedyna nadzieja. Jeśli nie pójdę i nie spróbuję powstrzymać tego planu to zginiemy. Jeśli pójdę to MOŻE zginę, ale to i tak jedyna szansa. Jedyna szansa i możliwość, żeby pokonać Lectera. Jedziecie ze mną czy mam iść sam? Bo klnę się na Boga, że pojadę!
Jack i Ardelia stali wstrząśnięci. Spojrzeli na siebie.
To była chwila, gdy ich cała odwaga i wiara w słowa swojego towarzysza była wystawiona na największą próbę. Porwanie się na ten szaleńczy plan mógł ich zniszczyć. Ich życia i kariery. Nikt im nie pomoże w tym szaleństwie, bo tylko oni wierzyli w Willa tak mocno i tylko oni mieli odwagę przeciwstawić się skorumpowanemu szefostwu.
Jack i Ardelia nie potrzebowali dużo czasu do namysłu. Oboje wzięli własne pistolety i załadowali.
Will miał rację. Teraz albo nigdy. To była jedyna i ostatnia szansa nie tylko na to by dorwać Lectera, lecz także jedyna możliwość, żeby ocalić własne życia.
Wyszli ze swojego biura razem i odjechali jednym samochodem w stronę farmy Vergera.

***

Clarice obejmowała się rękami w obronnym geście. To nie było w jej stylu, ale od kilkunastu lat nie czuła się tak bezbronna jak właśnie w tej chwili.
Nie wiedziała gdzie dokładnie się znajduje. To była jedna z kryjówek Lynn, podobno jedna z jej najtajniejszych. To lokum nie miało okien, a wejście było praktycznie zlane ze ścianą. Kryjówka była wbudowana w jakiś biurowiec i kiedyś służyła do jakiś nielegalnych akcji. Wchodziło się tu przez parking podziemny tego budynku.
W pokoju obok, Clarice słyszała dźwięki załadowywanej broni, jakby szykowali się na wojnę…i w sumie tak było. Jechali tam w piątkę: Lynn, Damien, Victor, Alex i Al. Dla wszystkich był jasny fakt, że Clarice z nimi nie jedzie, jako że jest w ciąży. Miała tu zostać wraz z Irene i dziećmi. Podobno Irene miała gotową procedurę w razie, gdyby nikt nie wrócił, ale chciała tego słuchać.
Nie mogła usiedzieć w miejscu. Przeszła się kawałek korytarzem i zajrzała do pokoju obok. Jej córka pomagała Irene ułożyć dwójkę maluchów, Erica i Victorię do spania. Zaskoczyło ją, że Claire przejawiła chęć spędzania czasu z tymi maluchami, nigdy ją nie ciągnęło do dzieci młodszych czy rówieśników, a jednak tym razem tak było…
Znowu doznała tego okropnego uczucia…tego że źle robi…
Oparła się o ścianę i zaczęła głębiej oddychać. Uścisk rąk się wzmocnił.
Nie miała siły…bezradność ją niszczyła…jakby znów była dzieckiem…ale co mogła zrobić…właśnie co…

A co chcesz zrobić?
Nagle pusty korytarz oświetlony żarówkami rozpłynął się jej przed oczami. Znalazła się w już bardzo znajomym miejscu. W swoim pałacu pamięci. Stała w dobrze znanym i przyjaznym korytarzu swojego umysłu. A jednak…to co ją tu wezwało było jej zupełnie obce.
Wielu osób mieszkało w jej pałacu. Był tu jej ojciec, była nawet Ardelia, była tu Claire, Hannibala było tu najwięcej, ponieważ niektóre komnaty były wspólne z jego pałacem. Jednakże…jeszcze nigdy nie widziała w pałacu osoby, która stała kilka metrów przed nią.
Przed Clarice stała…ona sama.
No, może nie dokładnie. Clarice był już nieco po trzydziestce, była kobietą, wyglądająca pięknie i elegancko. Natomiast ta Clarice przed nią była nastolatką i nosiła źle uszyte i znoszone ubrania. Na jej bluzie widniał znak z różą Lutra. Jej twarz była surowa i smutna.
Kobietę zmroziło, ponieważ nagle zrozumiała kto przed nią stoi. Zrozumiała to, gdy spojrzała na własne dłonie i ujrzała obrączkę oraz swój ukochany srebrny pierścień z czerwonym kamieniem, a potem zerknęła na dłonie swojej młodszej wersji przed nią…nic na nich nie było.
- Ty…jesteś starą Clarice – oznajmiła chłodno.
Tamta pokiwała głową. Kobieta zaczęła się mieć na baczności. Przed nią stała jej stara wersja, ta która kochała prawo ponad samą siebie. Ta która by wyrzuciła do kosza własne uczucia i aresztowała Hannibala, nawet gdyby ją to zniszczyło. Ta wersja, którą Hannibal zamknął jakieś szesnaście lat temu. Ta…która była nieszczęśliwa.
- Czego chcesz? – zapytała wrogo – Powinnaś spać! Wiesz, że nigdy już nie przejmiesz kontroli, więc nawet nie próbuj!
- Nie zamierzam – jej młodsza wersja ją zaskoczyła – Przejęcie kontroli nad naszym ciałem od początku, odkąd się narodziłaś, nie było już dla mnie możliwe. Hannibal zamknął mnie bardzo szczelnie, a ty zamknęłaś wszystkie ukryte furtki. Powrót dla mnie jest niemożliwy, on miał w tym rację. A nawet gdybym cudem przejęła kontrolę, co jeszcze raz podkreślam nie jest możliwe, to tylko bym nam zaszkodziła. Moja jaźń nie uniosła by ciężaru naszych zbrodni i tego jaka jest nasza córka. Mogę istnieć jedynie tu i spać.
- To po chuj wstałaś?! – zapytała ostro, mimo że się nieco uspokoiła.
- Aby ci przywalić! – odparła równie ostro, choć się nie zbliżyła – Co ty do cholery wyprawiasz, co?!
- A co mam kurwa zrobić?! – złapała się za głowę. To już chore, żeby się kłóciła sama ze sobą – Hannibal nie chodzi na kompromisy i jak już coś postanowi to nie mam jak go powstrzymać! Sam postanowił nas ratować i wystawił się na tortury i niebezpieczeństwo, a ja nie miałam w tym nic do powiedzenia! Co miałam zrobić?! Nie słuchał mnie, bo miał rację! To był najlepszy plan dla jego zamiarów! Co mogłam…gdybym wiedziała jak go powstrzymać… - po wybuchu zabrakło jej słów.
- Nasz mąż jest w tej chwili w rękach szaleńca – powiedziała druga Clarice – Zwyrodnialca, łaknącego zemsty. W czasie, gdy rozmawiamy, może być torturowany albo już martwy. Gdy Lynn po niego pojedzie mogą paść trupy w naszych ludziach. I gdy oni będą ryzykować życie, aby go ratować i osiągnąć własne cele, ty będziesz tu siedzieć i żalić się nad sobą?!
- A co mam zrobić?! Sama powiedziałaś, że rozpęta się tam piekło! Jestem w ciąży, nie mogę ryzykować też jego życia. Będąc w silnym stresie nawet…
- Już teraz jesteś w stresie! Bojąc się o niego i tak szkodzisz dziecku, bo stresujesz się sytuacją, swoją bezsilnością!
Nie mogła temu zaprzeczyć. Było w tym nieco racji, ale…
- Ale tu nikt nie będzie strzelał. Tu ono jest bezpieczniejsze – dotknęła swojego brzucha, jakby chcąc przekonać samą siebie w to co mówi – Chociaż je mogę chronić.
- Ty chyba o czymś zapomniałaś – powiedziała, stara wersja – Dlatego wstałam. Żeby ci o czymś brutalnie przypomnieć.
Machnęła ręką i otworzyła drzwi do najgorszych wspomnień. Zmusiła Clarice, żeby znów ujrzeć tamto wspomnienie. Wspomnienie, gdzie jako nastolatka pobiegła do gabinetu swojego dorosłego kochanka i zobaczyła jak funkcjonariusze wyprowadzają go w kajdankach. Ich oczy się na chwilę spotkały, a następnie dr Lecter został wpakowany do radiowozu, a Clarice stała bezradna na ulicy, nie mając jak mu pomóc.
- Pamiętasz to? – spytała stara wersja, zamykając z powrotem drzwi.
- Tak – szepnęła kobieta.
- Pamiętasz tą niemoc, tę rozpacz? To jedno z najgorszych wspomnień.
- Pamiętam, zabrali go nam.
- Właśnie, a pamiętasz co sobie przysięgłaś, gdy po ośmiu latach ciężkiej pracy zdołałaś go im wydrzeć i odzyskać?
Clarice znów spojrzała na swoje dłonie z pierścieniami, żeby dodać sobie odwagi.
- Przysięgłam sobie, że nie pozwolę, aby ktokolwiek ponownie mi go odebrał.
- No właśnie. A to się właśnie teraz dzieje. Znów ci go zabrali i gorzej, chcą go zabić. A ty nic nie robisz! Nie jesteś już biedną nastolatką z sierocińca! Masz broń i umiejętności, żeby go odbić i dotrzymać przysięgi. Jesteś Clarice Lecter!
Miała rację. Siedząc na tyłku i czekając aż ktoś inny go uratuje było łamaniem własnej przysięgi. Pozwoliła, żeby ponownie jej go odebrano i nic z tym nie robiła. Zupełnie jak lata temu, gdy po prostu patrzyła na jego aresztowanie.
- Ale… - ścisnęła mocniej dłonie na brzuchu - …Nasze dziecko…
Idąc do niego, wystawia maleństwo na śmierć. Co z niej za matka…co z niej za żona…Czyżby musiała teraz wybierać pomiędzy ratowaniem męża, a chronieniem nienarodzonego dziecka?
Jej druga wersja jednak milczała. Clarice uniosła wzrok i zobaczyła, że tamta patrzy w górę. Powędrowała za nią wzrokiem i zobaczyła gwiazdy. Tysiące błyszczących gwiazd, które rozświetlały tym swoim słabym i jednocześnie mocnym światłem te kamienne korytarze i komnaty. Gwiazdy, które symbolizowały wspólne cechy jej i Hannibala.
- Ty i on jesteście bardziej podobni niż sami sądzicie – powiedziała poprzednia Clarice, ponownie zwracając uwagę kobiety – Oboje jesteście upartymi cholerami. Oboje nie chcecie stracić rodziny ponownie i zrobicie wszystko, aby ją ocalić. Oraz oboje…nie idziecie na kompromisy.
Clarice otworzyła szerzej oczy, w końcu rozumiejąc co ona sama próbuje jej powiedzieć.
- Rozumiesz już? – spytała nastoletnia Clarice – I ty i on nie idziecie na kompromisy. On zdecydował się na jedyny sposób, który uznał za idealny dla swoich standardów. Zrobi tak, by wyszło tak jak on chce, nie ma bocznych czy bezpiecznych dróg. Żadnego rozejmu, uczyni tak jak zechce, by poczuł satysfakcję idealnego chaosu. A ty jesteś taka sama. On się nie zastanawiał, poszedł po to co uznał za doskonałość okrucieństwa, żeby zapewnić wam bezpieczeństwo. Więc czemu ty się zastanawiasz, czy ratować męża czy chronić dziecko? Porzuć kompromis i wybierz rozwiązanie idealne – uratuj i chroń ich oboje! Porzuć stres i pojedź po męża. Sprowadź go z powrotem bezpiecznego i nie zostań ranna. Nie pozwól by zranili ciebie fizycznie, czyli zarazem dziecko. To jest twoje doskonałe rozwiązanie. Ochroń oboje i pieprz ryzyko. Tak jak on. Psychopaci zawsze ryzykują, inaczej nikogo by nie zabijali. Też taka jesteś. Spraw swoją siłą, żeby wszystko się powiodło, tak jak Hannibal to teraz robi…wspomóż jego siłę swoją.
Clarice poczuła jak ciężar na jej ramionach znika.
- Masz rację…On ryzykuje i ja też muszę…inaczej nie umiem i on też nie umie.
- No właśnie – po raz pierwszy druga Clarice się uśmiechnęła – Pieprz kompromis. Ochroń oboje. Dotrzymaj przysięgi.
- Jednego tylko nie rozumiem…Dlaczego mi pomagasz? Jesteś starą Clarice. Nienawidzisz tego czym jestem ja i on. Kochasz sprawiedliwość prawną.
- Wiem…ale jestem tobą. I ja też go kocham.
- Gdybyś mogła, zaaresztowałaś byś go i wsadziła do celi.
- To prawda. Co nie zmienia faktu, że go kocham. Zrobiłabym to wbrew swoim uczuciom, bo to silniejsze ode mnie. Unieszczęśliwiło by mnie to i nie miałabym siły by to zmienić. Jestem niewolnicą systemu. Moje uczucia się nie liczą, nawet gdyby mnie to zniszczyło. Właśnie dlatego musiałaś narodzić się ty. Ty potrafiłaś to zaakceptować. Ty wybrałaś szczęście. A on czyni nas szczęśliwymi, prawda? Kochamy go i jesteśmy z nim szczęśliwe. Dlatego ci pomogłam.
Clarice odwzajemniła słaby uśmiech swojej drugiej wersji.
- Tak…jesteśmy z nim szczęśliwe.
Druga Clarice odwróciła się i odeszła gdzieś w dal korytarza, najpewniej do swojego pokoju, gdzie ponownie ułoży się na łóżku i zapadnie w wieczny sen. I jeśli Clarice ponownie się nie pogubi, to najpewniej nigdy więcej nie będzie musiała się budzić i będzie spokojnie śnić, z uśmiechem na ustach.

W realnym świecie minęło zaledwie kilka sekund. Clarice otworzyła oczy. Znów była w kryjówce, na korytarzu bez okien. Jednakże jej postawa i mina była diametralnie inna niż te sprzed kilku sekund. Zniknęło gdzieś bezbronne dziecko, a pojawiła się wojowniczka gotowa na wszystko…i nie idąca na kompromis.
Zaalarmowało ją, że nie słyszy już ładowania broni. Pobiegła w stronę głównego pokoju, gdzie znajdowało się wyjście. Nie cofnęła się, żeby pożegnać się z córką. Była pewna tego, że wróci jeszcze tej nocy, bo inna opcja nie wchodziła w grę. Teraz o wiele lepiej mogła zrozumieć Hannibala, to czemu tak ufał, że ten plan mu się uda i spokojnie dał się porwać. Inna opcja niż sukces nie istniała. Byli pewni siebie, ona i on. Uda się i koniec.
W głównym pomieszczeniu było już pusto. Clarice szybko otworzyła przejście na zewnątrz, zamknęła je dokładnie za sobą, upewniając się że nie widać drzwi do kryjówki i pobiegła w głąb tego podziemnego parkingu.
Miała szczęście, cała piątka dopiero pakowała się do aut.
- Co jest? – Damien pierwszy zauważył jej pojawienie się przed nimi. Reszta na jego głos również się obejrzała i ją dostrzegła.
- Macie zapasowe pistolety, nie? Dajcie mi jeden. Jadę z wami.
Patrzyli na nią osłupiali, że tak nagle, na chwilę przed rozpoczęciem zmienia plan. Lynn, jako szefowa, przejęła kontrolę nas sytuacją i stanęła czołowo naprzeciw Clarice.
- Nie taki był plan…
- Pierdolę ten plan. Mason ma mojego męża i jadę z wami go odbić A ty sobie zabijaj kogo tam sobie chcesz.
- Jesteś w ciąży. Nie powinnaś…
- Nie powinnam, ale nic mi się nie stanie. Stresuję się bardziej będąc tutaj.
- Tu nie chodzi o stres, a ryzyko…
- Lynnet, do kurwy nędzy! – Clarice podniosła głos, aż echo rozniosło się po pustym parkingu.
Lynn była w czystym szoku, bo Clarice wyraźnie zamierzała z nią walczyć, nie poddając się. Co prawda nie miała wiele czasu, żeby poznać nawyki tej kobiety, ale właśnie teraz widziała u niej taką postawę po raz pierwszy. Kogoś, kto jest gotowy na wszystko i nic go nie powstrzyma. To wojownik, którego dr Lecter zawsze w niej widział. Jej gotowość i waleczność by postawić na swoim i ją pokonać wmurowała Lynn w ziemię. Otworzyła usta w szczerym szoku, obserwując tą kobietę, która zamierza walczyć z całych sił i wygrać za wszelką cenę i idąc po trupach by osiągnąć cel.
- Lynn, ponieś odpowiedzialność za to co zrobiłaś. Pamiętasz? To ty zaślubiłaś mnie i Hannibala. To ty uczyniłaś nas małżeństwem.
- Taa…wiem – wykrztusiła, nie bardzo pewna do czego to zmierza.
- Sama jesteś żoną, prawda? Poślubiłaś Damiena kilka lat temu. Więc do jasnej cholery powinnaś już to zauważyć! Kiedy mąż idzie coś spieprzyć, żona idzie za nim i naprawia cały ten cholerny syf! Bo po to są żony, żeby ratować im tyłki, kiedy wpadną im do głowy jakieś jebnięte plany. A skoro to ty nas zaślubiłaś, to teraz weź za to pieprzoną odpowiedzialność i weź mnie ze sobą, żebym mogła ratować tego upartego jak ja osła!
Usta Lynn jeszcze kilka razy otwierały się i zamykały. Widok tej kobiety przed sobą coś w niej wzbudził. Coś co nawet przebiło się przez jej żądzę zemsty. Podziw…Ta Clarice Lecter była…mówiąc nieco młodzieżowo…zajebista w tej chwili.
- Al daj jej broń – zadecydowała Lynn – Clarice jedzie z nami.
- Ale… - zaczął mężczyzna, ale nie dała szwagrowi dokończyć.
- Żadna siła ją teraz nie powstrzyma. Zgodziłam się dla naszego dobra.
Lynnet uśmiechnęła się porozumiewawczo, a Clarice odpowiedziała identycznym uśmiechem. Zrozumiały się.
Chłopcy z tyłu westchnęli, lecz zrobili co kazano. Al oddał Clarice jeden ze swoich pistoletów, a Damien dał jej kluczyki do jednego z ich samochodów.
Odjechali w stronę farmy Vergerów trzema samochodami. Clarice sama w osobowym. W drugim Lynnet z Damienem i Alem, a w trzecim wozie, który był furgonetką jechali Alex i Victor.
Jednakże… cała szóstka była tak zafrapowana zmianą sytuacji, tak zajęta przygotowaniami do walki, że żadne z nich nie zauważyło czegoś ważnego. Choć może nie było to do końca możliwe, żeby zauważyli, ponieważ ktoś był bardzo sprytny i za mały żeby go zauważyć jak się skrada.
Zauważyła to dopiero schowana w kryjówce Irene, dosłownie chwilę po tym jak reszta odjechała. To ona ze strachem zauważyła, że z kryjówki zniknęła nie tylko Clarice, ale także…Claire. Nie mogła jednak pojechać za resztą, bo nie mogła zostawić Erica i Victorię…nie mogła zabrać tam dzieci. Nie miała telefonu, w kryjówce żadnego nie było. Nie miała jak ich ostrzec, że dziewczynka zniknęła wraz z matką.
Claire obserwowała rodziców od kilku dni i przeczuwała co się dzieje. Niemalże czuła strach matki i pewność ojca. Czuła, że zdarzy się coś złego. Nikt nic jej nie mówił, ale ona czuła, słuchała…Z tego co zrozumiała tacie groziło niebezpieczeństwo. Mama się o niego bała, ale w ostatniej chwili wzięła się w garść i pojechała z resztą, żeby go ratować.
Claire obserwowała schowana, jak mama przechodzi przemianę z bezsilności do waleczności. Gdy mama wybiegła z kryjówki, dziewczynka instynktownie pobiegła za nią. Wymknęła się z kryjówki i obserwowała schowana za kolumną całą sytuację.
Tacie rzeczywiście groziło coś strasznego. I mamie teraz także, bo jedzie po niego. Rodzice byli w niebezpieczeństwie. To było jedyne co wiedziała, ale to wystarczyło.
Kiedy dorośli wsiadali do samochodów, Claire wdrapała się na tył furgonetki, którą prowadzili Victor i Alex. Schowała się pod leżącą tam płachtą. Auta odjechały w ciemność, w stronę posiadłości Vergerów. A Claire jechała z nimi, schowana na tyle furgonetki. I nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.
Serce dziewczynki podczas jazdy biło nienaturalnie szybko. Nie tylko dlatego, że życie jej rodziców było zagrożone. Nie tylko dlatego, że sama się teraz pchała w szpony niebezpieczeństwa. Claire zdała sobie z czegoś sprawę.
Po raz pierwszy w życiu nie posłuchała rodziców. Zakradając się do furgonetki okazała nieposłuszeństwo. Jechała teraz z nimi bez wiedzy mamy.
I było coś jeszcze…zanim mama ją zabrała do cioci Lynn, Claire zakradła się do pokoju rodziców i wzięła coś ze schowka taty. To coś było małym rozkładanym nożem, który dziewczynka schowała w rękawie, podobnie jak robił to tata. Miała go teraz ze sobą.
- Nie pozwolę by ktoś skrzywdził mamę i tatę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz