Las w środku
nocy to interesujące zjawisko. Niby obecna jest tu jedynie ciemność i cisza, a jednak
gdy poszukasz dokładniej, zobaczysz, że to miejsce w pewnym sensie jest
bardziej ruchliwe niż za dnia. Rzecz jasna, to nie ludzie są tego skutkiem.
Ale…nie tym
razem.
Pozostało
dosłownie mniej niż 2 godziny do wschodu słońca. Przez to w tej mini puszczy
panowały egipskie ciemności i nikt bez światła nie byłby w stanie zobaczyć
nawet grubego pnia. Lecz od reguły zawsze są wyjątki. Tylko jeden człowiek był
w stanie poruszać się po mrocznym lesie równie swobodnie jak za dnia i w
dodatku być nienaturalnie cicho.
Dr Hannibal
Lecter nie miał żadnej latarki, czy chociażby zapałek, a jednak widział
dokładnie dokąd zmierza w tych gąszczach. Jego oczy świeciły na niepokojący
odcień czerwieni, niczym u drapieżnika na polowaniu. Albowiem to była w zasadzie
prawda. Dr Lecter polował. Używał swojego nadzwyczajnego węchu i słuchu, aby
zlokalizować swoją ofiarę. Trop go nie zawiódł, znalazł ją.
Donnie Barber
był łajdaczyną, która niczym się nie przejmowała, czy to drobnym złamaniem
prawa, czy nawet kąpielą. Mimo, że do sezonu polowań pozostał jeszcze tydzień,
mężczyzna miał to w absolutnej dupie i przyjechał tu by zapolować na zwierza. W
nocy, żeby nikt go nie nakrył. Miał już wyroki za polowania w niedozwolonych
terminach. Hannibal wypatrzył go w sklepie z bronią, gdzie zaopatrywał się w
noże. Donnie był bardzo agresywny i grubiański wobec sprzedawcy, który
ostrzegał go by poczekał do rozpoczęcia sezonu. Doktor pomyślał, że ten
obrzydliwiec jest idealny na ofiarę. Dzięki małej sztuczce z wypełnionymi
kuponami na loterię, zdobył dane tego faceta.
Dr Lecter
przyczaił się za drzewem i obserwował swoją ofiarę. Donnie najwidoczniej coś
upolował, okazałego jelenia. Hannibal aż skrzywił się z niesmakiem, ponieważ
Barber próbował oporządzić zwierzę i słowo „próbował” było bardzo trafne. Facet
robił to tak niechlujnie i byle jak, że zmysł chirurgiczny doktora jarzył się
na czerwono. A ten miał nawet porządną latarnię do pomocy.
Cóż…najlepiej
pokazać mu jak specjalista oporządza zdobycz.
Dr Lecter
zachowywał się bezszelestnie, gdy tu się zbliżał i teraz, tak samo cicho,
uniósł kuszę, którą kupił w tym samym miejscu, gdzie poznał Barbera.
Wycelował…wzrok, który przedziera się przez najgorsze ciemności go nie zawiódł.
Hannibal wypuścił strzałę, która ze świstem przecięła powietrze.
Donnie nawet
nie zauważył co się stało. Strzała przeszła przez jego głowę na wylot, tuż na
uchem i wyszła z drugiej strony głowy. Mężczyzna upadł na truchło zwierzęcia.
Hannibal
zaśmiał się cicho, ten widok był groteskowy. Odstawił kuszę pod drzewo. Spodobało
mu się zabijanie w ten sposób, pewnie jeszcze wróci do tej broni. Ale na razie
potrzebny był dobry nóż. Doktor zbliżył się do obu ciał i ułożył ciało
mężczyzny obok jelenia. Znów jego twarz przeciął wyraz dezaprobaty, gdy
zobaczył wykonaną robotę myśliwego na tym zwierzęciu. Uklęknął i dokończył
robotę o wiele bardziej sprawnie niż Donnie potrafiłby kiedykolwiek.
Mając już
krew jelenia na rękach, doktor zabrał się za Barbera. Zadanie było proste.
Każdy glina od razu załapie, że to jego robota, jeśli wytnie jakiś kawałek
ciała, a o to mu chodziło. Dać znać Willowi, że wrócił.
Pożyczył
kilka narzędzi Barbera i zaczął go oporządzać w identyczny sposób jak jelenia.
Oprócz kuszy i noża miał ze sobą mini lodówkę, do której schował mięso zarówno
jelenia jak i mężczyzny.
Gdy skończył
wykrajać facetowi mięso z pleców, dostał się do wnętrza. Gdy znalazł to, czego
szukał…
- Niech to
szlag!
Zwykle nad
sobą panował idealnie i faktycznie w sekundę później odzyskał spokój, lecz to
przekleństwo wzięło się z rozczarowania. Wątroba, którą Hannibal zamierzał
zabrać, była nie do zjedzenia. Donnie najwidoczniej nie lubił kąpieli, ale za to
chlanie na umór kochał, bo marskość na jego wątrobie była paskudna.
Rozczarowany,
i tak ją wyciął, ale zostawił obok ciała. Zadowoli się wątrobą jelenia, ta była
w idealnym stanie.
Na sam
koniec, dr Lecter specjalnie przycisnął swój kciuk na czole swojej ofiary, aby
pozostawić odcisk palca. Jego zupełnie niesubtelny podpis, że to było jego dzieło.
Niestety, nie tak doskonałe jak chciał.
Schował nóż do
marynarki, w jedną rękę wziął lodówkę samochodową, a w drugą swoją kuszę.
Zaczął wracać spacerkiem do miejsca na skraju lasu, gdzie zostawił auto. Przez
cały ten czas uważnie wdychał powietrze nosem, aby mieć pewność, że nie natknie
się na żadną ludzką istotę. Na szczęście, to była odpowiednia pora na
samotność. W okolicy i jeszcze dalej nie było żadnych ludzi poza nim…no, żywych
ludzi.
Gdy dojechał
do domu, na niebie pojawiała się już różowa poświata. Oczywiście wpierw
zabezpieczył mięso. Odstawił kuszę i nóż na bok. Potem wszedł na górę, aby się
udać do łazienki, aby obmyć się z krwi. Był pewien, że Clarice i Claire
spokojnie śpią. Co do dziecka miał rację, ale co do żony już nie.
Gdy zbliżał
się do ich sypialni, dźwięki które usłyszał jasno dały mu znać co się dzieje.
Przyśpieszył i od razu pobiegł do łazienki, która była połączona z ich
sypialnią. Clarice była na podłodze, a jej ciałem wstrząsały spazmy, gdy
pochylała się na deską klozetową.
Ten okres
ciąży jest okropny jeśli chodzi o mdłości.
- Clarice –
Hannibal nie przejmując się ani krwią na rękach, ani tym co się działo,
uklęknął przy żonie i przytrzymał ją delikatnie, pomagając jej w ten sposób,
nie po raz pierwszy przy tej ciąży jak i poprzedniej.
- Nie….ma…już
co… - kobieta próbowała coś powiedzieć, ale była zbyt słaba. Wstrząsnął nią
kolejny odruch wymiotny, ale nic nie poleciało.
- Oddychaj
głęboko, zaraz poczujesz się lepiej.
Każdy, kto
przez to przechodził wie, jak bardzo wymiotowanie jest wyczerpujące. Gdy
odruchy w końcu ustąpiły, Clarice nie miała siły by się podnieść, ani nawet
wyprostować. Hannibal użył swojej siły i podniósł ją do pionu i posadził na
krawędzi wanny.
- Zanieść cię
do łóżka? Czy chcesz wpierw umyć zęby?
Przy
pierwszej ciąży bywały takie dni, gdy Clarice nie chciała nawet ust otworzyć
przy nim, zanim nie odświeżyła buzi i chyba teraz było tak samo, bo kobieta po
prostu wskazał palcem na umywalkę, a potem na drzwi, dając znać by ją zostawił
samą.
Zanim
wyszedł, upewnił się, że jego żona nabrała sił by wstać. Później czekał
spokojnie, oparty o ścianę przy drzwiach.
- Już lepiej
– powiedziała Clarice, wychodząc z łazienki. Doktor wyczuł od razu zapach
mięty.
Kobieta
zmierzyła wzrokiem jego zakrwawione ręce. Wiedział, że ona nie widzi tak
idealnie jak on przy tak słabym świetle jak poświata na zewnątrz, ale domyślił
się, że zauważyła ona krew jeszcze w łazience. A poza tym zostawił kilka plam
na jej długiej koszuli nocnej, gdzie ją przytrzymywał.
- Zmyj tą
krew. Musimy porozmawiać.
Kiwnął tylko
głową i zniknął za drzwiami. Clarice wróciła do łóżka i położyła się na
kołdrze. Czekając na to, aż skończy, w ogóle nie myślała o śnie. Ostatnie
wydarzenia nie pomagały w bezsennych, spokojnych nocach. Wręcz przeciwnie, sny
ciągle ją budziły.
Kiedy
Hannibal wyszedł z łazienki był po prysznicu, ubrany jedynie w spodnie, a na
nim nie było już ani kropli cudzej krwi. Nie położył się obok niej, tylko
usiadł na skraju łóżka po jej stronie. Miał zamiar w końcu skończyć ten temat.
- Jak
polowanie? – zapytała, chcąc wiedzieć, czy nie miał żadnych problemów.
- Żadnych
niedogodności. Jedynie małe rozczarowanie – widząc pytające spojrzenie, dodał –
Gość zalewał robaka aż za często.
Uśmiechnęła
się, gdy usłyszała określenie, które sama czasami używała wobec takich
nieudanych ofiar. Próbował ją udobruchać, nic z tego.
- Ale udało
się – podsumowała za niego – Za kilka godzin znajdą ciało.
- A wówczas
Will, Jack i twoja Ardelia będą wiedzieć, że Hannibal Lecter już tu jest –
dokończył za nią.
- Nie tylko
oni, Mason też.
Zapanowała
cisza, pełna napięcia. Hannibal czekał, aż temat znów wypłynie. Nie minęło dużo
czasu.
- Dalej
chcesz wykonać pierwotny plan? – spytała Clarice, o wiele ostrzejszym tonem niż
przed chwilą. Doktor nawet nie mrugnął, gdy odrzekł.
- Tak.
Kobieta
zacisnęła pięści na kołdrze. Wściekłość, która ją napędzała, nie słabła odkąd
poznała ten plan.
- Do jasnej
cholery, przecież musisz widzieć jak bardzo ten twój plan jest ryzykowny! –
wybuchła – Ma zbyt wiele luk! Zbyt wiele rzeczy może pójść nie tak! Ten plan
jest prawie niewykonalny, nawet dla ciebie! Nie możesz przewidzieć tak wielu
rzeczy! Wystarczy, że nie powiedzie się jakiś mały szczegół i umrzesz!
Hannibal
westchnął. Rzadko się nie zgadzali. I oboje byli uparci. Żeby ją przekonać,
musiał postawić na brutalną szczerość.
- Zgadzam
się, że ten plan może się nie powieść, że są na to nawet większe szanse. Ale
muszę to tak załatwić. Inaczej nie da rady.
- Na pewno
jakoś się da! – upierała się przy swoim – Może jak zastanowimy się razem dłużej
to uda nam się wykluczyć ryzyko.
- Zawsze jest
ryzyko.
- Ale nie aż
tak duże!
- Tu się
mylisz… - wstał i stanął dokładnie nad nią. Znów, jak przed laty i nawet
pierwszy raz od lat, mówił do niej tonem nauczyciela – Powiedziałem, że ryzyko
jest zawsze. Opisy takie jak „mniejsze” czy „większe” nie mają znaczenia. Weźmy
na przykład nasze czyny pod lupę. Gdy podszyliśmy się pod mordercę z Florencji,
wydawałoby się, że podjęliśmy wszystkie środki ostrożności. Ale wszystko mogło
pójść nie tak. Miałaś związane włosy, lecz wystarczył żeby jeden kosmyk się
uwolnił i jeden jedyny włos ci wypadł na miejsce zbrodni. Już by mieli twoje
DNA. Niby miejsce było odludne, ale mając w nozdrzach zapach krwi, mogłem
przeoczyć kogoś kto by się tam napatoczył i mielibyśmy świadka. Moglibyśmy go
zabić, jeśli w ogóle byśmy go zauważyli, lecz co gdyby był w aucie? Uciekłby.
Ryzyka nie da się wyeliminować w tym co robimy.
- Wiem, ale…
- Albo ty,
najdroższa. Czasami dopuszczałaś się ryzyka większego niż to. W końcu
mordowanie pod wpływem chwili, bez żadnego przygotowania czy planu, nie patrząc
gdzie się dokładnie jest i czy ktoś nie obserwuje, jest wysoce niebezpieczne.
Na przykład, kiedy cztery lata temu, pewna młoda dziewczyna widząc naszą
różnicę wieku i nasz status, dała mi niemoralną sugestię, że mogę wymienić żonę
na jeszcze młodszą czyli na nią. Poszłaś za nią i zadźgałaś w alejce. Lub
jeszcze wcześniej, gdy Claire jeszcze nie mogła chodzić. Szacowna dama na głos
wątpiła w twój intelekt i zaproponowała mi spotkania w bardziej spokojnej i
intymnej atmosferze. Przestrzeliłaś jej głowę, gdy tej nocy czekała na
taksówkę. Dobrze, że miała długi, inaczej ten przypadek wzbudziłby podejrzenia.
Clarice na
moment zamurowało. To znaczy tak, zrobiła to wszystko i tak winny był tego jej
szał zazdrości, ale nie wiedziała, że…
- Owszem,
wiedziałem o tym, że to ty je zabiłaś. Sam bym tak zrobił na twoim miejscu. I w
sumie robiłem. Dziwię się jednak, że sądziłaś, że to przede mną ukryjesz.
Chodzi mi o to, że te czyny były ryzykowne dla nas. Gdybyśmy byli tacy ostrożni
na wszystko to w ogóle nikomu byśmy nie odbierali życia. Każdy morderca na swój
sposób to hazardzista. Bez ryzyka nie ma wyników. Co nie znaczy, żeby zapominać
o środkach ostrożności. Co innego ryzyko, a co innego głupota.
Clarice przez
moment milczała, godząc się po cichu z faktem, że jej mordercza zazdrość jednak
nie była sekretem jak uważała. Zresztą, naiwnie sądziła, że on się tego nie
domyśli, czy nie zwróci uwagi.
- No dobrze…
- rzekła - …Tak, podejmowałam nierozważne działania, ale to co zamierzasz…To… -
głos jej się nieco załamał – Zabijesz się, nie widzisz? Tutaj nie ma żadnych
środków ostrożności.
- Tak i tylko
tak mogę na zawsze pozbyć się wszystkich naszych kłopotów w ostateczny sposób.
Nie idę na kompromisy. Nigdy nie szedłem.
- Ale…
- Nie ma
żadnego „ale”! – chwycił jej brodę w dłoń i pochylił się niżej nad nią. Teraz
jego głos brzmiał jak syk – Ja nie idę na kompromisy. Tak i tylko tak mogę
zniszczyć wszystkie nasze problemy raz na zawsze, w satysfakcjonujący sposób
dla wszystkich. Tak i tylko tak mogę ochronić ciebie i dzieci przed wszystkimi
wrogami. Dlatego wezmę na siebie to ryzyko. To i tak nie pierwszy raz.
Wiedział, że
zaciskał palce na jej twarzy nieco za mocno. Ona jednak nie wydała żadnego
dźwięku czy słowa protestu. Podobnie sprawa wyglądała z jej oczami. Nie było w
nich ani odrobiny strachu. Nie bała się jego wybuchu. Nie bała się jego. Nigdy
się nie bała. Ani 16 lat temu, ani teraz.
- Lata
mijają, mogłoby minąć i 100 lat, a ty nadal byłabyś idealna, prawda? – wypuścił
jej twarz i odszedł do okna – Szkoda, że mamy tylko jedno życie.
- Hannibal? –
zauważyła jego zmianę nastroju i zbiła ją ona z tropu. Wpierw się uniósł, a
teraz wydawał się taki…zamyślony, niemalże nostalgiczny, lecz w smutny sposób.
- Muszę to
tak załatwić, Clarice. Właśnie po to by już nigdy więcej nie ryzykować. I to
nie mojego życia, a waszego – odwrócił się i spojrzał jej w oczy – Nie stracę
rodziny po raz drugi. Po prostu nie mogę.
Nie
spodziewał się, że wypowiedzenie tych słów pozbawi go na kilka sekund całej
kontroli jaką w sobie miał. W jego pałacu pamięci pojawił się, nie wiadomo
skąd, ogromy wicher, który odtworzył drzwi, których wcale nie chciał nigdy
więcej otwierać. Przed oczami zjawiły się obrazy, wcisnęły się siłą, przez co
maska spadła mu z twarzy i zagościł na niej ból.
Wpierw dźwięk
silnika zbliżającego się samolotu wojskowego. Świst w powietrzu, zwiastujący,
że spada coś dużego. I wówczas wybuch. Małym Hannibalem rzuca do tyłu, do domu
wraz z Miszą. Gdy oszołomiony podnosi się z podłogi po eksplozji, na zewnątrz
widzi trupy. Mnóstwo trupów, ale on patrzy jedynie na trzy. Na jego nauczyciela
oraz swoich rodziców. Wszyscy martwi. Płaszcz na ciele mamy płonął żywym
ogniem. Zasłonił oczy siostrze by nie patrzyła, ale sam widział…i nigdy nie
zapomniał.
Następny
obraz. Drzwi szopy, w której byli przetrzymywani otwiera się. Wchodzi mężczyzna
i wskazuje na Misze, na jego siostrę. Maca jej ramionka, sprawdzając czy nie
jest za chuda, czy będzie w ogóle coś do jedzenia. Było, bo oddawał Miszy całe
jedzenie. Zabierali ją, a on nie mógł nic zrobić. Rzucał się, gryzł i krzyczał.
Walczył, ale byli silniejsi. Zabrali ją. Modlił się, modlił się całym sercem,
żeby zobaczyć jeszcze siostrę żywą. Zobaczył…Po tym jak usłyszał świst siekiery
widział przez szparę w drewnie szopy jak mleczne ząbki Miszy rozsypują się na
śniegu.
Rodzice…siostra…ten
ból nigdy nie zniknął i nie zniknie, bo tego nie da się zapomnieć. Hannibal
walczył w wiatrem w pałacu pamięci i udało mu się. Ponownie zamknął te
zapomniane wrota, aby nie musieć znów na to patrzeć. Gdy zapieczętował drzwi,
poczuł dotyk małej rączki. Spojrzał w dół i zobaczył Miszę. Żywą.
Od wielu lat
dziewczynka żyła tutaj. Hannibal przyjął radę swoją i Clarice dosłownie. Jego
serce ożywiło Miszę i pozwoliło jej zamieszkać w tym pałacu. Tu mógł ją
odwiedzać.
Dziewczynka
wzięła go za rękę i zaprowadziła w dół korytarza. Dr Lecter nawet nie zwracał
uwagi na zdobiące wnętrza dzieła sztuki. Wiedział co Misza chciała mu pokazać.
Coś co go uspokoi i przywróci do normy.
Coś raz
straconego…wciąż można odbudować. Filiżanka się stłukła i owszem, ale skąd
wiesz, że nigdy już nie pokochasz innej równie mocno, a może i bardziej. Życie
jest nieprzewidywalne i było takie również dla niego. Po stracie rodziny nigdy
nie sądził, że uda mu się zdobyć nową. Nigdy nawet nie miał na to nadziei, a
tu…
Misza
otworzyła drzwi. Zobaczył zimny i ciemny zaułek ulicy, gdzie pewna licealistka
potyka się i przewraca. Zobaczył wdzięczny wyraz twarzy małej Clarice, gdy
podawał jej książki. Czuł w nozdrzach krew z jej kolana. Następnego dnia
spotkał ją ponownie na kampusie uniwersytetu. Zupełnie jakby to było
przeznaczenie.
Jej obrazy
przeskakiwały szybko, ale nie na tyle by nie mógł ich łatwo rozpoznać. Jej
determinacja gdy przyszła do niego, podjąć wyzwanie. Jej łzy w kostnicy gdy
żegnała się z ojcem. Jej upór i miłość w oczach, gdy odmówiła stania się jego
siostrą…gdy sprawiła, że się uwolnił i zapragnął jej dla siebie. Tamta pierwsza
noc. Zrozpaczona i bezradna Clarice stojąca w oddali i obserwująca jak go
aresztują. Oraz jej starsza wersja, gdy zjawiła się pod jego celą, aby go
stamtąd zabrać. A na koniec jej zjawienie się w hotelu. Dzień, po którym już
nigdy więcej nie musieli się rozstawać. Od tamtej pory posiadł miliony
wspomnień z nią.
Inne wrota
się rozwarły. Ujrzał dzień, gdy wyczuł, że zapach Clarice się zmienił. Ujrzał
dni, kiedy obserwował jak dziecko w jej brzuchu rośnie. Aż nadszedł dzień
porodu, gdy pomógł swojej córce przyjść na świat. Gdy po raz pierwszy wziął ją
na ręce i uświadomił sobie jak wielki i cenny skarb zyskał. Jakby tamtego dnia
on sam narodził się na nowo i stał kimś innym – ojcem – I pojął na czym polega
miłość do własnego dziecka.
Były także
wspomnienia świeże. Te, w których ponownie przesuwając nosem po szyi żony poczuł
zmianę w woni jej ciała. Ich drugie dziecko…jeszcze nie narodzone, ciąża nadal
nie była widoczna. Całym sobą chciał ją zobaczyć. Chciał ujrzeć swoje nowe
dziecko.
Żona…córka…drugie
dziecko w drodze…Nie straci tego. Nie znowu.
- Jestem
gotów na wszystko, byleby Mason i Will nie zagrażali mojej rodzinie. Dlatego
muszę to zrobić. Jeśli was stracę…stracę też samego siebie.
Clarice nie
wiedziała co powiedzieć. Ból tak wyraźnie rysujący się przez kilka sekund na
jego twarzy ją zszokował, bo Hannibal nigdy nie okazywał emocji tak otwarcie.
Jej ciało
samo się podniosło z łóżka. Nie zauważyła kiedy, a oboje już stali objęci tak
ciasno, jakby bali się, że jeśli wypuszczą to drugie z objęć, to ono zniknie.
- Powiedz, że
ci się uda – powiedziała cicho, przy jego szyi – Powiedz, że nie umrzesz.
Claire cię potrzebuje. Ja cię potrzebuję.
- Nie mam
najmniejszego zamiaru umrzeć, najdroższa – pocałował ją delikatnie w usta –
Zwłaszcza z ich rąk.
Clarice
poczuła, że jej zgoda i sprzeciw niczego nie zmienią. On już podjął decyzję.
***
Will zdawał
się być głuchy na otoczenie. Wokół niego przewijali się ludzi, coś do niego
mówili, coś robili, ale on zdawał się tego nie zauważać. Był świadom jedynie
swoich myśli oraz tego co miał przed oczami.
Nie mówił o
tym nikomu, ale gdy przy jakimkolwiek śledztwie, gdy zaczynał wygłaszać
prorocze tyrady o tym jaki jest morderca, co zrobił, albo co zrobi jednocześnie
był absolutnie pewien, że się nie myli i jednocześnie chciał się mylić. Chciał,
ponieważ wówczas to by oznaczało, że stracił swój dar i stał się wolny od tego
całego gówna. Ale jego nadzieja zawsze szybko znikała, gdy okazywało się że
miał rację. Zawsze miał kurwa rację. Nigdy się nie mylił i czasami tego
nienawidził, tego całego niby geniuszu. Na przykład tak było teraz.
Jego wzrok
był skupiony na dwóch martwych ciałach, które oświetlało poranne słońce. Jedno
ciało było zwierzęce, a drugie ludzkie. Gdy znaleziono ciało, powiadomiono
policję, która już miała odpowiednie wskazówki, aby zwracać uwagę na sprawy
morderstw. Zadzwoniono do niego godzinę temu i opisano sytuację. Wtedy nie był
jeszcze pewien, gdy powiadomiono go po prostu o zabitym mężczyźnie, któremu
wycięto organy, lecz teraz już owszem.
W tych dwóch
ciałach, opatrzonych myśliwsko w identyczny sposób była nutka artyzmu. A
porzucona obok wątroba, obrośnięta obrzydliwym nalotem marskości mówiła mu
wszystko. Ten narząd wycięto, ale nie nadawał się do spożycia. Lecter musiał
byś wkurzony, gdy zobaczył tą chorą wątrobę. Nie było mu jednak do śmiechu.
Czuł
paraliżujący strach, ponieważ dr Lecter tu był. Gdzieś blisko, a to była
wiadomość dla niego. Wszystko jak przewidywał. Lecz to mu nie pomagało pokonać
lęku.
- Will…
Nie odwrócił
się na dźwięk swojego imienia, a dopiero, kiedy poczuł dotyk na ramieniu.
Oderwał w końcu wzrok od trupów i zobaczył Mapp.
- Pomyślisz
choćby o kropelce wódki, a sama cię wypatroszę.
Pomimo tej
całej makabry, musiał się uśmiechnąć.
- Nie
myślałem o tym…na razie.
- I nie
pomyślisz. A teraz powiedz mi…to on?
Graham
westchnął, próbując wziąć się w garść.
- Tak, to on.
Ale musimy potwierdzić. Powiedz im, żeby na sekcji w pierwszej kolejności
poszukali odcisków palców mordercy.
- Na ubraniu,
czy…
- Na ciele –
rzekł bez wahania – Na jakimś oczywistym miejscu, niczym pierdolony podpis.
Stawiałbym, że zostawił odcisk specjalnie na jego głowie. Jak nie, to na
dłoniach, ale wątpię.
- Jak zwykle
będziesz miał rację – tym razem ona westchnęła, jakby pokonana – I co teraz? Co
zrobi?
Will długo
nie odpowiadał. Ardelia nawet pomyślała, że zignorował jej pytanie. Chciała
właśnie podejść do techników, a potem zadzwonić do szefostwa, aby przydzielono
Grahamowi ochronę oraz omówić co zrobić by trzymać prasę z daleko od tego, gdy
nagle…
- Będzie się
czaić w cieniu, zawsze blisko, czekając na okazję by dorwać nas wszystkich.
***
„To takie
proste.”
Pomyślał dr
Lecter, siedząc na ławce następnego dnia i obserwując jak Will Graham i Ardelia
Mapp wysiadają z samochodu i wchodzą do supermarketu.
Spojrzał w
lewo i ujrzał jakże nie rzucających się w oczy trójkę wyrośniętych mężczyzn,
wysiadających z czarnego BMW, który przyjechał tuż za nimi.
- Rozumiem
Will, że ten widok ma mnie odstraszyć – uśmiechnął się do siebie. Wstał z
ławki, poszedł na parking i wsiadł do swojego wozu.
Czekał.
Ale nie na
Willa, czy tych „tajnych” ochroniarzy. Szukał ludzi, albo samochodu, które
naprawdę mają nie rzucać się w oczy. Wiedział, że kiedyś się pojawią, jeśli
będzie śledzić Grahama. Musi ich tylko wypatrzeć lub wyczuć i plan się zacznie.
Miał tylko
trzy cele, doprowadzić do śmierci Masona Vergera, unieszkodliwić Willa Grahama
i jego pomocników. Oraz przeżyć ten swój ryzykowny plan, który Clarice tak
bardzo nienawidziła.
Zadania
zabicia Masona i okaleczenia Willa niestety ze sobą za bardzo nie współgrały.
Żeby dorwać Willa trzeba działać po cichu. A żeby dostać się do Masona trzeba
zwrócić na siebie uwagę. Niemożliwe misje do pogodzenia. A jednak zamierzał
spróbować.
Musiał
zdecydować, który z nich pójdzie jako pierwszy, Will czy Mason. Naraz się nie
dało, jak przed chwilą było powiedziane.
Dla Willa
miał specjalny plan, musiał uprowadzić go żywego do domu. I nie tylko jego,
agentkę Mapp i Jacka również. Ta dwójka też musiała zostać ukarana oraz mogli
chcieć się mścić za Willa. To nie będzie łatwe, Will był mistrzem w
przewidywaniu jego ruchów. Najlepszym wyjściem byłoby podkradanie się do niego
po cichu, ale to nie wchodziło w grę. To nie byłoby w jego stylu, lubił się
zapowiadać, wzbudzić w ofierze lęk maksymalny. Paradoksalnie Will mógł go łatwo
znaleźć wszędzie, ale nie tu, gdy był najbliżej, gdy specjalnie chował się
przed nim. Natomiast on, mógł się do niego dostać w każdej chwili, ochroniarze
nie stanowili wyzwania. Właśnie dlatego Will mógł zaczekać. Do Grahama mógł się
dostać w każdej chwili. Dlatego postanowił go na razie wykorzystać.
Z Masonem
sprawa wyglądała inaczej. Ten nie opuszczał swojej posiadłości, która była
chroniona z każdej strony. Nie mógł tam po prostu wejść. Żeby się dostać do
Vergera potrzeba było dużo pomyślunku. W dodatku było coś jeszcze…
Hannibal
Lecter wszystko robi po swojemu, tak jak sobie życzy, żeby wszystko było
idealne. A on wcale nie chciał własnoręcznie zabić Masona. Życzył sobie, żeby
zrobiły to jego ofiary, czyli Margot i Lynnet. Tak i tylko tak chciał to rozegrać.
I tu znów był
problem. Musiał porozmawiać z Margot, ale nie miał jak. Nie rozmawiała z
kuzynką i była niewolnicą brata, wydałaby go. Lynnet natomiast zrobiłaby to bez
wahania, ale znów mogłaby mieć problemy by tego dokonać. Mason się przy niej
chronił, wiedział, że jest niebezpieczna. Mogłaby nie mieć sposobności. A poza
tym, nawet gdyby obie go zabiły, to one mają największy motyw. Mógłby się po
fakcie przyznać FBI, że to on zabił Masona, oczyszczając dziewczyny, ale bez
dowodów mogą być sceptyczni. Uważają go za pozera, który nie umie zabijać po
cichu, a Will…on by od razu wiedział. Dlatego potrzebne były po pierwsze,
możliwość rozmowy z Margot. Po drugie załatwienie sposobności Lynnet na
przedostanie się po cichu do posiadłości Vergerów i po trzecie, ślad
biologiczny doktora przy trupie Masona.
Żeby osiągnąć
wszystkie 3 kwestie…dr Lecter musiał dać się schwytać Vergerowi.
Mason nie był
jednak aż takim kretynem. Wiedziałby, że coś jest nie tak, gdyby Hannibal po
prostu zjawił się pod jego bramą. Musiało więc to wyglądać autentycznie. A
dzięki obecności Willa, okazja która mogła się już nigdy więcej nie powtórzyć,
sama pchała mu się w ręce. Dlatego Mason rzedł na pierwszy ogień, ponieważ to
było teraz albo nigdy. Więcej może się już nie zdarzyć taka okazja.
Skupił na
sobie uwagę Masona, praktycznie go wołał. To całe zabicie Pazziego,
Sardyńczyka, a nawet tego myśliwego, było wołaniem do Masona, żeby mógł go
znaleźć. Wywołanie strachu u Willa było cudnym bonusem.
Po
przyjeździe tu, skontaktował się z Lynnet. Od razu się zgodziła mu pomóc we
wszystkim, gdy zaproponował jej w zamian możliwość bezkarnego zamordowania
Masona. Na jego polecenie, poszła do Masona i dała mu fałszywy trop, który sam
stworzył. Mason sądził, że sprowadził Lynn pod groźbą krzywdy jej syna, ale
nawet to kobieta już dawno temu przewidziała. Specjalnie dała się na to złapać,
by mieć możliwość podrzucenia tego tropu, który polegał na tym, że Hannibal
skupi się na Grahamie, a nie na nim. Choć w rzeczywistości było odwrotnie.
Verger będzie
teraz obserwował Willa, sądząc, że dr Lecter zjawi się prędzej czy później, aby
go dorwać. Wtedy Hannibal postanowił, że się im wystawi, gdy zauważy ludzi
Masona. Oni go uprowadzą i zawiozą wprost do Masona.
Hannibal
jednak nawet teraz nie był sam. W pobliżu czaiła się także Irene. Jej
umiejętność nie wzbudzania niczyjej uwagi znów się przydała. Gdy Mason go
porwie, Irene powiadomi resztę, że plan ruszył już w tę fazę.
To będzie
jedyna taka okazja. Gdy Lecter będzie już w rękach Masona ten nie będzie już
potrzebował ochrony. Skupi swoich wszystkich ludzi na pilnowaniu jego i tyły
jego terenów będą zupełnie dostępne, bez ochroniarzy. Wtedy i tylko wtedy
Lynnet będzie się mogła wraz z resztą zakraść na farmę Vergerów bez ryzyka i
niezauważona. Mason nie wpadnie w ogóle na to, że ktoś byłby tak szalony, żeby
przyjść go ratować i że w ogóle ktoś będzie o tym wiedział, że go porwał.
Doktor był
pewien, że na farmie będzie miał trochę czasu. Mason planował dla niego jakieś
specjalne tortury, z których zrobi przedstawienie, a do tego potrzebny był
czas. Gdy tam będzie, możliwe, że będzie miał szansę porozmawiać z Margot i
przeciągnąć ją na ich stronę. Dzięki temu czasowi Lynnet, Damien, Victor, Alex
i Al będą mogli zdążyć zakraść się na farmę, dzięki cynkowi. Irene i Clarice
miały zostać w kryjówce wraz z dziećmi. Uwolnią go i Lynnet i prawdopodobnie
Margot zabiją Masona, a on zostawi na miejscu swój materiał biologiczny, żeby
FBI uznało to za jego robotę.
Po wszystkim
spokojnie zapolują na Willa. Znów mogą mu pomóc dzieciaki. Will i jego
ochroniarze obawiali się tylko jego i Clarice. Szóstki młodych ludzi już nie,
no bo czemu. Z ich pomocą mogli spokojnie zabić ochroniarzy i porwać Willa i
Ardelię nawet z ich domu. A reszta była już innym planem.
Oczywiście
tak jak mówiła Clarice, dużo rzeczy mogło pójść nie tak. Sposób jego
uprowadzenia mógł mu zrobić większą szkodę niż sądził. Może tortury już były
gotowe i Hannibal wcale nie miał jakoś dużo czasu zanim grupa Lynnet po niego
przyjdzie. I może Margot wcale im nie pomoże, a wręcz utrudni. Albo podczas
uwalniania go, ktoś z nich zostanie ranny. Tak, to było aż za ryzykowne, ale
Hannibal nadal sądził, że to jedyna możliwa droga, że w ogóle dostać się blisko
Vergera bez podejrzeń i pozbyć się go w idealny sposób.
Hannibal
odetchnął i skupił się na chwili obecnej. Will i Ardelia nadal byli ze swoją
ochroną w markecie. Irene była gdzieś w pobliżu. Zaczął monitorować wzrokiem
cały parking w poszukiwaniu czegoś podejrzanego. Od kilku dni śledził Willa i czekał,
aż w końcu coś zauważy.
Jak zwykle
wypatrzył kilka możliwych opcji, ale dziś jeden samochód wyglądał, aż za
idealnie jeśli chodzi o jego podejrzenia.
Jakieś dwa
rzędy od samochodu Mapp, właśnie parkowała furgonetka. Szyby były
przyciemnione, ale doktorowi mignęła w środku czyjaś łysa głowa.
- Hmm…Czy to
ty Mason?
Możliwe, że
to było to. Musieli jakoś przetransportować go na spokojnie, a furgonetka miała
odpowiednią przestrzeń. Wszystkie inne pojazdy na parkingu były autami
osobowymi.
Trzeba było
to przetestować.
- Wybacz,
Clarice, ale chyba nadszedł czas.
Wysiadł ze
swojego samochodu, klucze zostawił w środku. Nie patrząc w stronę furgonetki,
zaczął iść w kierunku samochodu Ardelii Mapp. Nie martwił się, że Graham i Mapp
mogą w każdej chwili wyjść i go zobaczyć. Był pewien, że nie rozpoznają go,
pracował ostatnio nad wyglądem.
Gdy zbliżył
się do auta, zaczął udawać, że przygląda się zamkowi. Nie zdążył jednak okrążyć
pojazdu, gdy usłyszał za sobą odgłos odpalanego silnika. Zaraz potem otwierane
drzwi.
Tak, to było
to! Złapali haczyk.
Obrócił i
zobaczył. Sardyńczyk, który wcześniej otworzył tylne drzwi furgonetki, teraz
celował ze środka do niego. Był spokojny, to nie był prawdziwy pistolet.
A więc tak go
unieruchomią. Sekunda wystarczyła, żeby zrobił unik, ale nie to było jego
celem. Stał bez ruchu, kiedy mężczyzny strzelił do niego. W szyję wbiło mu się
coś. Jeszcze zanim poczuł zawroty głowy, wiedział, że to środek usypiający.
Padł na
ziemię. Czuł jak jego świadomość odpływa. Gdy zasypiał, postanowienie, że wróci
cały do rodziny tylko się umocniło.
Na samym
końcu parkingu, oparta o własny wóz, stała Irene. W ogóle nie wzruszona, jak
zwykle zresztą, obserwowała jak dr Lecter pada na ziemię. Z furgonetki
błyskawicznie wyskoczyli dwaj mężczyźni, podnieśli go i wciągnęli do środka.
Zamknęli drzwi i odjechali z piskiem opon. Kilku świadków krzyczało coś, ale
wszystko odbyło strasznie szybko. Zawodowcy działali błyskawicznie, bez
marnowania energii.
Dziewczyna
jednak nie umiała czuć emocji. Trzeba było działać, a to potrafiła z precyzją
robota. Wsiadła do auta i chwyciła telefon komórkowy w kształcie cegły. Wybrała
numer.
- Halo? –
rozbrzmiał po drugiej stronie kobiecy głos.
- Mają go –
odrzekła beznamiętnie.
-
Zrozumiałam. Wracaj jak najszybciej.
Lynnet rozłączyła
się. A więc to było już dziś.
- To już? –
zapytał Damien, który stał tuż obok.
- Tak,
uprowadzili go. Każ chłopakom przygotować broń. Wyruszamy natychmiast, gdy
Irene wróci i upewnimy się, że ona, Clarice i dzieci będą bezpieczne.
Ciche
sapnięcie rozbrzmiało gdzieś za nimi. Lynn odwróciła się w zobaczył w drzwiach
Clarice, która zasłaniała ręką usta. Słyszała ich.
Lynn nie
miała pojęcia co jej powiedzieć.
W tym czasie,
Irene po skończeniu rozmowy odpaliła silnik i odjechała jak najszybciej w
stronę ich kryjówki.
Niestety,
była tak skupiona na zadaniu, niczym maszyna, że jej uwaga przestała skupiać się
na otoczeniu. Dlatego, gdy odjeżdżała, nie zauważyła, że z marketu wyszedł Will
Graham i patrzył szeroko otwartymi oczami w stronę, w którą odjechała furgonetka.
Zaraz potem rzucił się biegiem w stronę drzwi do marketu, wołając Mapp, żeby
zadzwoniła go posiłki.
***
Gdy dr Lecter
odzyskał przytomność, nie dał tego z początku po sobie poznać. Czuł, że
znajduje się pozycji pionowej i jest do czegoś mocno przywiązany. Do czegoś co
się rusza. Jego ręce były unieruchomione za plecami.
Otworzył
oczy. Ktoś go pchał na wózku po bogato zdobionym korytarzu jakiejś posiadłości.
Co prawda przeprowadzono remont, ale Hannibal po latach pamiętał architekturę
tego miejsca. Był w posiadłości Vergerów.
Wózek się
zatrzymał i wyszedł zza niego mężczyzna. Ten kto go pchał okazał się rosłym
Sardyńczykiem, który patrzył na niego z wściekłą nienawiścią. Miał bardzo
podobne rysy jak Sardyńczyk, którego zabił we Florencji.
- Byłeś jego
bratem czy kuzynem? – zapytał bez owijania w bawełnę.
- Bratem. I
gdy dostanę obiecane pięć minut, pożałujesz, że się urodziłeś, zanim Verger da
ci to co planuje.
- Cóż…twój
brat pewnie teraz pachnie lepiej niż ty.
Sardyńczyk
poczerwieniał na twarzy i już przymierzał się, żeby go walnąć, gdy czyjś głos
na końcu korytarza go powstrzymał.
- Wystarczy.
Pan Mason obiecał ci czas z doktorem, ale później. Teraz nie waż się go ruszać.
Mężczyzna,
który wypowiedział te słowa szedł właśnie w ich stronę i prowadził wózek
inwalidzki, na którym siedział…no cóż, taką urodę posiadał jedynie Mason
Verger. Zatrzymali się jakieś trzy metry przed wózkiem z nim.
- Odejdź –
odezwał się Mason swoim świszczącym głosem w stronę Sardyńczyka – A ty Cordell
zawołaj resztę.
Obaj poszli i
Hannibal został sam z Masonem.
- Mógłbym
rzec, że długo czekałem na tą chwilę, ale byłoby to zbyt schematyczne.
Hannibal nie
odpowiedział. Przekrzywił tylko głowę z pewnym zainteresowaniem.
- Lynnet
dobrze przewidywała. Będę musiał ją nagrodzić – Mason ruszył pilotem i zaczął
jeździć wózkiem wokół związanego Lectera – Twój instynkt chyba osłabł,
schwytanie cię było trochę za proste.
Nawet nie
miał pojęcia.
-
Najwidoczniej – doktor postanowił się jednak odezwać – Życie rodzinne musiało
przytępić mi zmysły.
- Ach tak,
widziałem, że założyłeś rodzinkę – wózek zatrzymał się przodem do niego – Mam
spodziewać się twojej dziwki z pistoletem, gdy już będzie po tobie.
Hannibal nie
ważył się drgnąć.
- Clarice ma
pilnować dziecka. Umie się słuchać.
Skłamał na
wszelki wypadek. Gdyby nie przeżył, wiedział, że Clarice przyjdzie tu by zabić
Masona. Lepiej żeby ten uwierzył w kłamstwo i nie miał się na baczności, nie
przywrócił ochrony. I tak jego prymitywny umysł łatwo uwierzył, że Clarice jest
mu potrzebna do słuchania rozkazów.
- Nie wątpię.
Ale skupmy się na tobie, skoro jesteś moim jedynym gościem.
Nie
odpowiedział. Wózek ponownie zaczął krążyć.
Mason zaczął
opowiadać swoje plany z wielką radością. Za kilka godzin wszystko miało być gotowe.
Szesnaście wściekłych świń, od pokoleń uczone, żeby atakować i jeść ludzi, były
w drodze. I od jakiegoś czasu były głodzone. Najpierw Hannibal spędzi trochę
czasu z owym Sardyńczykiem, którego brata zabił. O godzinie ósmej wypuszczą
świnie, które pożywią się stopami doktora. Następnie Lecter odbędzie
12-godzinną kąpiel solną. A na sam koniec świnie pożywią się resztą.
Jeśli Mason
spodziewał się strachu lub paniki to się zawiódł. Dr Lecter nie zmienił się na
twarzy. Nadal przyglądał mu się z ciekawością.
- Żałujesz,
że nie rzuciłeś mnie na pożarcie psom?
- Nie –
pokręcił przecząco głową – Lubię cię takiego jakim jesteś.
Ach, te
przewrotne koleje losu. Gdyby nie oszpecił wtedy Masona, nie spotkałby Clarice
po raz pierwszy.
Gdy ludzie
Masona zabrali go stamtąd, z jednej strony odczuł ulgę. Mieli czas i to o wiele
więcej niż miał nadzieję. Ale z drugiej był rozczarowany…nigdzie nie widział
Margot.
***
- Jak to nic
się nie da zrobić?! – krzyknął Will, kompletnie nie dowierzając. Mapp stała z
nim ramię w ramię i wyraźnie była wściekła. Jack stał przed nimi bezradnie i
rozkładał ręce.
- Nic, sam
tego nie rozumiem.
- Jack,
widziałem jak sprzed sklepu porywają mężczyznę! I chcesz mi powiedzieć, że
śledztwa nie będzie? Nawet dochodzenia na litość boską? To po cholerę składałem
zeznania?!
- Nie wiem.
- Ty musisz
wiedzieć. Jesteś tu szefem!
- Od jakiś
czterech miesięcy tylko na papierze. Wiesz, że jestem na to za stary.
Praktycznie rozkazują mi przejść na emeryturę! Ale czemu starają się wyciszyć
porwanie, to nie wiem. Powiedzieli mi, że wydział, ze względu na wyjątkowe
okoliczności, musi podać sprawę dalej. Rozkaz z góry, chyba od Krendlera.
- Tego
sukinsyna?! – zawołała Ardelia. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią zaskoczeni.
- Znasz go? –
zapytał Will.
- To największy
szowinista, jakiego w życiu widziałam. Każda agentka FBI go zna, bo na pewno
albo próbował jej podcinać skrzydła, albo zaciągnął go łóżka i dał spokój. Przy
Clarice też… - urwała gwałtownie, zdając sobie sprawę, że chlapnęła za dużo.
- Co z
Clarice? – Graham jakby się ożywił – Ona go znała? – ponieważ nie doczekał się
odpowiedzi, musiał nieco podnieść głos – Mapp, mów, nie mamy czasu.
- Gdy
Starling pracowała nad sprawą Gumba, ten Paul Krendler próbował ją odsunąć od
sprawy. Później to nalegał na coraz surowsze traktowanie, nie wiem dlaczego –
przypomniał sobie Crowford.
- Ja wiem –
wyznała Mapp – Clarice powiedziała mi, że facet proponował jej randkę z
nocowaniem, w zamian za zostawienie jej w spokoju. Posłała go do diabła, więc
ten się mścił. Opowiedziała mi to jakieś 2 dni przed tym jak uciekła.
Will mruknął
na znak, że zrozumiał. Po chwili namysłu odezwał się.
- Czyli to on
nie chce byśmy to my lub ktokolwiek inny zajmował się tym porwaniem, że go
opiszę zwykłym?
- Tak,
twierdzi, że to delikatna sprawa i zajmą się nią wewnętrzni. Wyciszą to. Mamy
związane ręce. Kazali nam milczeć.
Graham, nagle
jakby czymś przytłoczony, odszedł kawałek od towarzyszy i usiadł przy biurku.
Złapał się za głowę, w której pojawił się okropny ból.
- Co ci jest?
Chodzi o picie? – zaniepokoiła się Ardelia.
Will
potrząsnął głową zaprzeczając. Nie chciał teraz nic mówić.
Ból głowy
pojawił się i zaostrzał przez kilka ostatnich dni. Miał wrażenie jakby coś,
albo ktoś stukał czymś twardym i ciężkim
w jego czaszkę. Jakby to coś chciało, żeby coś sobie uświadomił i nie
przestanie, dopóki Will na to nie wpadnie.
Ale na co?
Czuł to. Czuł, że coś mu umyka, coś co ignorował. I że to coś ma coś wspólnego
z dzisiejszym wydarzeniem. Musiał to pojąć. Miał przeczucie, że od tego zależy
jego życie.
Musiał się
skupić, pomyśleć…inaczej ta migrena będzie się tylko pogarszać.
Wymienił
wszystko co go zastanawiało i co nie miało jak dotąd wyjaśnienia, które jego
zadowalało, wszystko co dało mu ten cholerny ból głowy. Myśl, że Mason Verger
dał mu zdjęcie rentgenowskie, żeby go przekupić, by nie przypatrywał się jemu
samemu…jakaś nienaturalność i jednocześnie szczerość w opowieści jego kuzynki,
Lynnet…ta makabra we Florencji, przedstawienie, które zrobił Lecter dla niego i
to wrażenie, że doktor nie macha jedynie do niego, że jest ktoś jeszcze po kogo
idzie…ciało myśliwego, czyżby nie było znakiem tylko dla niego…dzisiejsze
porwanie, którego był świadkiem i które Paul Krandler chce zatuszować…Krendler,
który znał Starling i który niedługo będzie kandydować do Kongresu, nawet on to
wiedział, bo to nie była tajemnica…Krendler będzie potrzebował poparcia kogoś
bogatego i wpływowego…kogoś takiego jak Mason Verger…
Właśnie ta
jedna, niby przypadkowa myśl popchnęła go dalej. Łańcuch przypuszczeń i teorii
zaczął się zwijać w przyśpieszonym tempie.
Jack i
Ardelia nie wiedzieli co się dzieje z ich towarzyszem, ale to nie wyglądało
dobrze. Wpierw przez chwilę siedział nieruchomo, jak posąg, ale z czasem
zaczęło dziać się coś złego. Will dostał jakiegoś oczopląsu. Jego gałki oczne
kręciły się we wszystkie możliwe strony i chciały niemalże wyjść z orbit. Całe
ciało mężczyzny zaczęło się trząść, a cera przybrała kolor kredy.
- Will! –
zawołali jednocześnie, przestraszeni, bo nie wiedzieli co się z nim dzieje.
Wyglądał jakby miał jakiś atak.
Przez sekundę
bali się do niego podejść. Graham zachowywał się, jakby go coś opętało. Gdy w
końcu Mapp zebrała się na odwagę i zrobiła kilka kroków w jego stronę, ten niby atak gwałtownie się
skończył, a Will podskoczył na równe nogi. Z jego objawów pozostała jedynie
trupia bladość.
- Will, co
się…
- To był
Lecter – głos mężczyzny zabrzmiał niczym potężny dzwon. Mówił w przestrzeń,
wcale nie do nich. On ogłaszał wyrok. Na nich samych.
- Co? –
zapytał Crowford, teraz równie jak przyjaciel przerażony.
- Ten
mężczyzna którego porwano przed moimi oczami…to był Hannibal Lecter. To jego
porwano.
Przez kilka
sekund trwała cisza, którą odważyła się przerwać zdezorientowana Ardelia.
- O czym ty
do cholery gadasz? Jak ktoś mógłby go porwać i po co…
- Mason
Verger. To on go porwał. Dla zemsty – Will mówił tak urwanie, jakby czytał
telegram – Pazzi chciał wydać doktora Masonowi. Dla pieniędzy. To
przedstawienie Lectera było dla mnie…i Vergera. Doktor chce załatwić nas obu.
Najpierw poszedł po Masona. My jesteśmy następni. Ma pomoc. Lynnet mu pomaga.
Chcą to zrobić dzisiaj.
Will zerwał
się z miejsca gdzie stał i otworzył szufladę biurka. Wyjął z niej swoją broń.
Szybko ją załadował. Ach, gdyby miał ją dzisiaj przy sobie, może udałoby się mu
udaremnić ten plan.
- Jadę –
oznajmił – Wy róbcie co chcecie.
Zrobił krok w
kierunku wyjścia z tzw. „Domu Hannibal”, ale drogę zagrodził mu Jack.
- Nie działaj
pochopnie, Will! Wierzę, że masz rację, ale oszalałeś chcąc jechać do Vergera z
załadowaną bronią! Aresztują cię i stracisz wszystko. Załatwię nakaz,
przeszukamy jego posiadłość i …
Graham złapał
za poły marynarki Crowforda i pociągnął agresywnie.
- Czy ty nic
nie rozumiesz?! – krzyknął Will – Nic nie załatwisz! Nawet z nakazem nic nie
znajdziemy. Krendler pracuje dla Vergera! To on wyciszył porwanie! Verger już
dawno kupił całe FBI dla siebie, oprócz nas, dlatego próbował mnie przekabacić
i wmówić mi, że nie stanowi zagrożenia! FBI nie chce aresztować dr Lectera, oni
chcą go martwego. Mason chce go torturować przez dni, a potem wykończyć dla
zemsty. Poświęcił temu lata.
- Jeśli tak,
to czemu… – tym razem chciała się wtrącić Mapp, ale Will nie skończył.
- Ponieważ to
się nie uda! Mason ma w garści FBI, ale Lecter też coś ma…Lynnet. Ona mu pomaga
i to od dawna. To tak Clarice uciekła bez śladu lata temu! To Lynnet jej
pomogła. Lecter specjalnie dał się porwać, dzięki niej i teraz ona spróbuje go
odbić i urządzić na farmie Vergerów rzeź! Wszystko odbędzie się dzisiaj, skoro
dziś go porwano! Jeśli mu się powiedzie, pozbędzie się jednego wroga i weźmie
na siebie winę za tą rzeź i nikt nie będzie w to wątpić. Lynnet zostanie
bezkarna.
Graham w
końcu puścił Jacka, który zatoczył się lekko do tyłu. Will ciężko oddychał.
Kontynuował już nieco ciszej.
- Potem
przyjdzie po nas. Po mnie, po ciebie i po Mapp. Nie ma takiej ochrony czy
miejsca gdzie można uciec, żeby nas nie dopadł, skoro nie działa sam z rodziną.
Jeśli mu się dziś powiedzie, to oznacza dla nas śmierć. Nikt nam nie pomoże, bo
nikt nam nie uwierzy, wszyscy są w rękach Krendlera i ludzi Vergera, którzy
uwierzą w to co się rzuca w oczy, a nie w prawdę. Po dzisiejszej nocy będziemy
już oficjalnie martwi. Dlatego musimy temu przeszkodzić. Tylko my, bo nikt z
nami nie pójdzie. To może oznaczać samobójstwo, lecz to nasza jedyna nadzieja.
Jeśli nie pójdę i nie spróbuję powstrzymać tego planu to zginiemy. Jeśli pójdę
to MOŻE zginę, ale to i tak jedyna szansa. Jedyna szansa i możliwość, żeby
pokonać Lectera. Jedziecie ze mną czy mam iść sam? Bo klnę się na Boga, że
pojadę!
Jack i
Ardelia stali wstrząśnięci. Spojrzeli na siebie.
To była
chwila, gdy ich cała odwaga i wiara w słowa swojego towarzysza była wystawiona
na największą próbę. Porwanie się na ten szaleńczy plan mógł ich zniszczyć. Ich
życia i kariery. Nikt im nie pomoże w tym szaleństwie, bo tylko oni wierzyli w
Willa tak mocno i tylko oni mieli odwagę przeciwstawić się skorumpowanemu
szefostwu.
Jack i
Ardelia nie potrzebowali dużo czasu do namysłu. Oboje wzięli własne pistolety i
załadowali.
Will miał
rację. Teraz albo nigdy. To była jedyna i ostatnia szansa nie tylko na to by
dorwać Lectera, lecz także jedyna możliwość, żeby ocalić własne życia.
Wyszli ze
swojego biura razem i odjechali jednym samochodem w stronę farmy Vergera.
***
Clarice
obejmowała się rękami w obronnym geście. To nie było w jej stylu, ale od
kilkunastu lat nie czuła się tak bezbronna jak właśnie w tej chwili.
Nie wiedziała
gdzie dokładnie się znajduje. To była jedna z kryjówek Lynn, podobno jedna z
jej najtajniejszych. To lokum nie miało okien, a wejście było praktycznie zlane
ze ścianą. Kryjówka była wbudowana w jakiś biurowiec i kiedyś służyła do jakiś
nielegalnych akcji. Wchodziło się tu przez parking podziemny tego budynku.
W pokoju
obok, Clarice słyszała dźwięki załadowywanej broni, jakby szykowali się na
wojnę…i w sumie tak było. Jechali tam w piątkę: Lynn, Damien, Victor, Alex i
Al. Dla wszystkich był jasny fakt, że Clarice z nimi nie jedzie, jako że jest w
ciąży. Miała tu zostać wraz z Irene i dziećmi. Podobno Irene miała gotową
procedurę w razie, gdyby nikt nie wrócił, ale chciała tego słuchać.
Nie mogła
usiedzieć w miejscu. Przeszła się kawałek korytarzem i zajrzała do pokoju obok.
Jej córka pomagała Irene ułożyć dwójkę maluchów, Erica i Victorię do spania.
Zaskoczyło ją, że Claire przejawiła chęć spędzania czasu z tymi maluchami,
nigdy ją nie ciągnęło do dzieci młodszych czy rówieśników, a jednak tym razem
tak było…
Znowu doznała
tego okropnego uczucia…tego że źle robi…
Oparła się o
ścianę i zaczęła głębiej oddychać. Uścisk rąk się wzmocnił.
Nie miała
siły…bezradność ją niszczyła…jakby znów była dzieckiem…ale co mogła
zrobić…właśnie co…
A co chcesz zrobić?
Nagle pusty korytarz oświetlony żarówkami
rozpłynął się jej przed oczami. Znalazła się w już bardzo znajomym miejscu. W
swoim pałacu pamięci. Stała w dobrze znanym i przyjaznym korytarzu swojego
umysłu. A jednak…to co ją tu wezwało było jej zupełnie obce.
Wielu osób mieszkało w jej pałacu. Był tu
jej ojciec, była nawet Ardelia, była tu Claire, Hannibala było tu najwięcej,
ponieważ niektóre komnaty były wspólne z jego pałacem. Jednakże…jeszcze nigdy
nie widziała w pałacu osoby, która stała kilka metrów przed nią.
Przed Clarice stała…ona sama.
No, może nie dokładnie. Clarice był już
nieco po trzydziestce, była kobietą, wyglądająca pięknie i elegancko. Natomiast
ta Clarice przed nią była nastolatką i nosiła źle uszyte i znoszone ubrania. Na
jej bluzie widniał znak z różą Lutra. Jej twarz była surowa i smutna.
Kobietę zmroziło, ponieważ nagle zrozumiała
kto przed nią stoi. Zrozumiała to, gdy spojrzała na własne dłonie i ujrzała
obrączkę oraz swój ukochany srebrny pierścień z czerwonym kamieniem, a potem
zerknęła na dłonie swojej młodszej wersji przed nią…nic na nich nie było.
- Ty…jesteś starą Clarice – oznajmiła
chłodno.
Tamta pokiwała głową. Kobieta zaczęła się
mieć na baczności. Przed nią stała jej stara wersja, ta która kochała prawo
ponad samą siebie. Ta która by wyrzuciła do kosza własne uczucia i aresztowała
Hannibala, nawet gdyby ją to zniszczyło. Ta wersja, którą Hannibal zamknął
jakieś szesnaście lat temu. Ta…która była nieszczęśliwa.
- Czego chcesz? – zapytała wrogo – Powinnaś
spać! Wiesz, że nigdy już nie przejmiesz kontroli, więc nawet nie próbuj!
- Nie zamierzam – jej młodsza wersja ją
zaskoczyła – Przejęcie kontroli nad naszym ciałem od początku, odkąd się
narodziłaś, nie było już dla mnie możliwe. Hannibal zamknął mnie bardzo
szczelnie, a ty zamknęłaś wszystkie ukryte furtki. Powrót dla mnie jest
niemożliwy, on miał w tym rację. A nawet gdybym cudem przejęła kontrolę, co
jeszcze raz podkreślam nie jest możliwe, to tylko bym nam zaszkodziła. Moja
jaźń nie uniosła by ciężaru naszych zbrodni i tego jaka jest nasza córka. Mogę
istnieć jedynie tu i spać.
- To po chuj wstałaś?! – zapytała ostro,
mimo że się nieco uspokoiła.
- Aby ci przywalić! – odparła równie ostro,
choć się nie zbliżyła – Co ty do cholery wyprawiasz, co?!
- A co mam kurwa zrobić?! – złapała się za
głowę. To już chore, żeby się kłóciła sama ze sobą – Hannibal nie chodzi na
kompromisy i jak już coś postanowi to nie mam jak go powstrzymać! Sam
postanowił nas ratować i wystawił się na tortury i niebezpieczeństwo, a ja nie
miałam w tym nic do powiedzenia! Co miałam zrobić?! Nie słuchał mnie, bo miał
rację! To był najlepszy plan dla jego zamiarów! Co mogłam…gdybym wiedziała jak
go powstrzymać… - po wybuchu zabrakło jej słów.
- Nasz mąż jest w tej chwili w rękach
szaleńca – powiedziała druga Clarice – Zwyrodnialca, łaknącego zemsty. W
czasie, gdy rozmawiamy, może być torturowany albo już martwy. Gdy Lynn po niego
pojedzie mogą paść trupy w naszych ludziach. I gdy oni będą ryzykować życie,
aby go ratować i osiągnąć własne cele, ty będziesz tu siedzieć i żalić się nad
sobą?!
- A co mam zrobić?! Sama powiedziałaś, że
rozpęta się tam piekło! Jestem w ciąży, nie mogę ryzykować też jego życia.
Będąc w silnym stresie nawet…
- Już teraz jesteś w stresie! Bojąc się o
niego i tak szkodzisz dziecku, bo stresujesz się sytuacją, swoją bezsilnością!
Nie mogła temu zaprzeczyć. Było w tym nieco
racji, ale…
- Ale tu nikt nie będzie strzelał. Tu ono jest
bezpieczniejsze – dotknęła swojego brzucha, jakby chcąc przekonać samą siebie w
to co mówi – Chociaż je mogę chronić.
- Ty chyba o czymś zapomniałaś –
powiedziała, stara wersja – Dlatego wstałam. Żeby ci o czymś brutalnie przypomnieć.
Machnęła ręką i otworzyła drzwi do
najgorszych wspomnień. Zmusiła Clarice, żeby znów ujrzeć tamto wspomnienie.
Wspomnienie, gdzie jako nastolatka pobiegła do gabinetu swojego dorosłego
kochanka i zobaczyła jak funkcjonariusze wyprowadzają go w kajdankach. Ich oczy
się na chwilę spotkały, a następnie dr Lecter został wpakowany do radiowozu, a
Clarice stała bezradna na ulicy, nie mając jak mu pomóc.
- Pamiętasz to? – spytała stara wersja,
zamykając z powrotem drzwi.
- Tak – szepnęła kobieta.
- Pamiętasz tą niemoc, tę rozpacz? To jedno
z najgorszych wspomnień.
- Pamiętam, zabrali go nam.
- Właśnie, a pamiętasz co sobie przysięgłaś,
gdy po ośmiu latach ciężkiej pracy zdołałaś go im wydrzeć i odzyskać?
Clarice znów spojrzała na swoje dłonie z
pierścieniami, żeby dodać sobie odwagi.
- Przysięgłam sobie, że nie pozwolę, aby
ktokolwiek ponownie mi go odebrał.
- No właśnie. A to się właśnie teraz dzieje.
Znów ci go zabrali i gorzej, chcą go zabić. A ty nic nie robisz! Nie jesteś już
biedną nastolatką z sierocińca! Masz broń i umiejętności, żeby go odbić i
dotrzymać przysięgi. Jesteś Clarice Lecter!
Miała rację. Siedząc na tyłku i czekając aż
ktoś inny go uratuje było łamaniem własnej przysięgi. Pozwoliła, żeby ponownie
jej go odebrano i nic z tym nie robiła. Zupełnie jak lata temu, gdy po prostu
patrzyła na jego aresztowanie.
- Ale… - ścisnęła mocniej dłonie na brzuchu
- …Nasze dziecko…
Idąc do niego, wystawia maleństwo na śmierć.
Co z niej za matka…co z niej za żona…Czyżby musiała teraz wybierać pomiędzy
ratowaniem męża, a chronieniem nienarodzonego dziecka?
Jej druga wersja jednak milczała. Clarice
uniosła wzrok i zobaczyła, że tamta patrzy w górę. Powędrowała za nią wzrokiem
i zobaczyła gwiazdy. Tysiące błyszczących gwiazd, które rozświetlały tym swoim
słabym i jednocześnie mocnym światłem te kamienne korytarze i komnaty. Gwiazdy,
które symbolizowały wspólne cechy jej i Hannibala.
- Ty i on jesteście bardziej podobni niż
sami sądzicie – powiedziała poprzednia Clarice, ponownie zwracając uwagę
kobiety – Oboje jesteście upartymi cholerami. Oboje nie chcecie stracić rodziny
ponownie i zrobicie wszystko, aby ją ocalić. Oraz oboje…nie idziecie na
kompromisy.
Clarice otworzyła szerzej oczy, w końcu
rozumiejąc co ona sama próbuje jej powiedzieć.
- Rozumiesz już? – spytała nastoletnia
Clarice – I ty i on nie idziecie na kompromisy. On zdecydował się na jedyny
sposób, który uznał za idealny dla swoich standardów. Zrobi tak, by wyszło tak
jak on chce, nie ma bocznych czy bezpiecznych dróg. Żadnego rozejmu, uczyni tak
jak zechce, by poczuł satysfakcję idealnego chaosu. A ty jesteś taka sama. On
się nie zastanawiał, poszedł po to co uznał za doskonałość okrucieństwa, żeby
zapewnić wam bezpieczeństwo. Więc czemu ty się zastanawiasz, czy ratować męża
czy chronić dziecko? Porzuć kompromis i wybierz rozwiązanie idealne – uratuj i
chroń ich oboje! Porzuć stres i pojedź po męża. Sprowadź go z powrotem
bezpiecznego i nie zostań ranna. Nie pozwól by zranili ciebie fizycznie, czyli
zarazem dziecko. To jest twoje doskonałe rozwiązanie. Ochroń oboje i pieprz
ryzyko. Tak jak on. Psychopaci zawsze ryzykują, inaczej nikogo by nie zabijali.
Też taka jesteś. Spraw swoją siłą, żeby wszystko się powiodło, tak jak Hannibal
to teraz robi…wspomóż jego siłę swoją.
Clarice poczuła jak ciężar na jej ramionach
znika.
- Masz rację…On ryzykuje i ja też
muszę…inaczej nie umiem i on też nie umie.
- No właśnie – po raz pierwszy druga Clarice
się uśmiechnęła – Pieprz kompromis. Ochroń oboje. Dotrzymaj przysięgi.
- Jednego tylko nie rozumiem…Dlaczego mi
pomagasz? Jesteś starą Clarice. Nienawidzisz tego czym jestem ja i on. Kochasz
sprawiedliwość prawną.
- Wiem…ale jestem tobą. I ja też go kocham.
- Gdybyś mogła, zaaresztowałaś byś go i
wsadziła do celi.
- To prawda. Co nie zmienia faktu, że go
kocham. Zrobiłabym to wbrew swoim uczuciom, bo to silniejsze ode mnie.
Unieszczęśliwiło by mnie to i nie miałabym siły by to zmienić. Jestem niewolnicą
systemu. Moje uczucia się nie liczą, nawet gdyby mnie to zniszczyło. Właśnie
dlatego musiałaś narodzić się ty. Ty potrafiłaś to zaakceptować. Ty wybrałaś
szczęście. A on czyni nas szczęśliwymi, prawda? Kochamy go i jesteśmy z nim
szczęśliwe. Dlatego ci pomogłam.
Clarice odwzajemniła słaby uśmiech swojej
drugiej wersji.
- Tak…jesteśmy z nim szczęśliwe.
Druga Clarice odwróciła się i odeszła gdzieś
w dal korytarza, najpewniej do swojego pokoju, gdzie ponownie ułoży się na
łóżku i zapadnie w wieczny sen. I jeśli Clarice ponownie się nie pogubi, to
najpewniej nigdy więcej nie będzie musiała się budzić i będzie spokojnie śnić, z
uśmiechem na ustach.
W realnym
świecie minęło zaledwie kilka sekund. Clarice otworzyła oczy. Znów była w
kryjówce, na korytarzu bez okien. Jednakże jej postawa i mina była diametralnie
inna niż te sprzed kilku sekund. Zniknęło gdzieś bezbronne dziecko, a pojawiła
się wojowniczka gotowa na wszystko…i nie idąca na kompromis.
Zaalarmowało
ją, że nie słyszy już ładowania broni. Pobiegła w stronę głównego pokoju, gdzie
znajdowało się wyjście. Nie cofnęła się, żeby pożegnać się z córką. Była pewna
tego, że wróci jeszcze tej nocy, bo inna opcja nie wchodziła w grę. Teraz o
wiele lepiej mogła zrozumieć Hannibala, to czemu tak ufał, że ten plan mu się
uda i spokojnie dał się porwać. Inna opcja niż sukces nie istniała. Byli pewni
siebie, ona i on. Uda się i koniec.
W głównym
pomieszczeniu było już pusto. Clarice szybko otworzyła przejście na zewnątrz,
zamknęła je dokładnie za sobą, upewniając się że nie widać drzwi do kryjówki i
pobiegła w głąb tego podziemnego parkingu.
Miała
szczęście, cała piątka dopiero pakowała się do aut.
- Co jest? –
Damien pierwszy zauważył jej pojawienie się przed nimi. Reszta na jego głos
również się obejrzała i ją dostrzegła.
- Macie
zapasowe pistolety, nie? Dajcie mi jeden. Jadę z wami.
Patrzyli na
nią osłupiali, że tak nagle, na chwilę przed rozpoczęciem zmienia plan. Lynn,
jako szefowa, przejęła kontrolę nas sytuacją i stanęła czołowo naprzeciw
Clarice.
- Nie taki
był plan…
- Pierdolę
ten plan. Mason ma mojego męża i jadę z wami go odbić A ty sobie zabijaj kogo
tam sobie chcesz.
- Jesteś w
ciąży. Nie powinnaś…
- Nie
powinnam, ale nic mi się nie stanie. Stresuję się bardziej będąc tutaj.
- Tu nie
chodzi o stres, a ryzyko…
- Lynnet, do
kurwy nędzy! – Clarice podniosła głos, aż echo rozniosło się po pustym
parkingu.
Lynn była w
czystym szoku, bo Clarice wyraźnie zamierzała z nią walczyć, nie poddając się.
Co prawda nie miała wiele czasu, żeby poznać nawyki tej kobiety, ale właśnie
teraz widziała u niej taką postawę po raz pierwszy. Kogoś, kto jest gotowy na
wszystko i nic go nie powstrzyma. To wojownik, którego dr Lecter zawsze w niej
widział. Jej gotowość i waleczność by postawić na swoim i ją pokonać wmurowała
Lynn w ziemię. Otworzyła usta w szczerym szoku, obserwując tą kobietę, która
zamierza walczyć z całych sił i wygrać za wszelką cenę i idąc po trupach by
osiągnąć cel.
- Lynn,
ponieś odpowiedzialność za to co zrobiłaś. Pamiętasz? To ty zaślubiłaś mnie i
Hannibala. To ty uczyniłaś nas małżeństwem.
- Taa…wiem –
wykrztusiła, nie bardzo pewna do czego to zmierza.
- Sama jesteś
żoną, prawda? Poślubiłaś Damiena kilka lat temu. Więc do jasnej cholery
powinnaś już to zauważyć! Kiedy mąż idzie coś spieprzyć, żona idzie za nim i
naprawia cały ten cholerny syf! Bo po to są żony, żeby ratować im tyłki, kiedy
wpadną im do głowy jakieś jebnięte plany. A skoro to ty nas zaślubiłaś, to
teraz weź za to pieprzoną odpowiedzialność i weź mnie ze sobą, żebym mogła
ratować tego upartego jak ja osła!
Usta Lynn
jeszcze kilka razy otwierały się i zamykały. Widok tej kobiety przed sobą coś w
niej wzbudził. Coś co nawet przebiło się przez jej żądzę zemsty. Podziw…Ta
Clarice Lecter była…mówiąc nieco młodzieżowo…zajebista w tej chwili.
- Al daj jej
broń – zadecydowała Lynn – Clarice jedzie z nami.
- Ale… -
zaczął mężczyzna, ale nie dała szwagrowi dokończyć.
- Żadna siła ją
teraz nie powstrzyma. Zgodziłam się dla naszego dobra.
Lynnet
uśmiechnęła się porozumiewawczo, a Clarice odpowiedziała identycznym uśmiechem.
Zrozumiały się.
Chłopcy z
tyłu westchnęli, lecz zrobili co kazano. Al oddał Clarice jeden ze swoich
pistoletów, a Damien dał jej kluczyki do jednego z ich samochodów.
Odjechali w
stronę farmy Vergerów trzema samochodami. Clarice sama w osobowym. W drugim
Lynnet z Damienem i Alem, a w trzecim wozie, który był furgonetką jechali Alex
i Victor.
Jednakże…
cała szóstka była tak zafrapowana zmianą sytuacji, tak zajęta przygotowaniami
do walki, że żadne z nich nie zauważyło czegoś ważnego. Choć może nie było to
do końca możliwe, żeby zauważyli, ponieważ ktoś był bardzo sprytny i za mały
żeby go zauważyć jak się skrada.
Zauważyła to
dopiero schowana w kryjówce Irene, dosłownie chwilę po tym jak reszta
odjechała. To ona ze strachem zauważyła, że z kryjówki zniknęła nie tylko
Clarice, ale także…Claire. Nie mogła jednak pojechać za resztą, bo nie mogła
zostawić Erica i Victorię…nie mogła zabrać tam dzieci. Nie miała telefonu, w
kryjówce żadnego nie było. Nie miała jak ich ostrzec, że dziewczynka zniknęła
wraz z matką.
Claire
obserwowała rodziców od kilku dni i przeczuwała co się dzieje. Niemalże czuła
strach matki i pewność ojca. Czuła, że zdarzy się coś złego. Nikt nic jej nie
mówił, ale ona czuła, słuchała…Z tego co zrozumiała tacie groziło
niebezpieczeństwo. Mama się o niego bała, ale w ostatniej chwili wzięła się w
garść i pojechała z resztą, żeby go ratować.
Claire
obserwowała schowana, jak mama przechodzi przemianę z bezsilności do
waleczności. Gdy mama wybiegła z kryjówki, dziewczynka instynktownie pobiegła
za nią. Wymknęła się z kryjówki i obserwowała schowana za kolumną całą
sytuację.
Tacie
rzeczywiście groziło coś strasznego. I mamie teraz także, bo jedzie po niego.
Rodzice byli w niebezpieczeństwie. To było jedyne co wiedziała, ale to
wystarczyło.
Kiedy dorośli
wsiadali do samochodów, Claire wdrapała się na tył furgonetki, którą prowadzili
Victor i Alex. Schowała się pod leżącą tam płachtą. Auta odjechały w ciemność,
w stronę posiadłości Vergerów. A Claire jechała z nimi, schowana na tyle
furgonetki. I nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.
Serce
dziewczynki podczas jazdy biło nienaturalnie szybko. Nie tylko dlatego, że życie
jej rodziców było zagrożone. Nie tylko dlatego, że sama się teraz pchała w
szpony niebezpieczeństwa. Claire zdała sobie z czegoś sprawę.
Po raz
pierwszy w życiu nie posłuchała rodziców. Zakradając się do furgonetki okazała
nieposłuszeństwo. Jechała teraz z nimi bez wiedzy mamy.
I było coś
jeszcze…zanim mama ją zabrała do cioci Lynn, Claire zakradła się do pokoju
rodziców i wzięła coś ze schowka taty. To coś było małym rozkładanym nożem,
który dziewczynka schowała w rękawie, podobnie jak robił to tata. Miała go
teraz ze sobą.
- Nie pozwolę by ktoś skrzywdził mamę i tatę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz