niedziela, 15 grudnia 2019

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 26


Cios w szczękę był mocny. A dokładnie w jej spód.  Ale Hannibal zdawał się nie odczuwać bólu. Potrafił się odciąć, odizolować od niego. Robił to odruchowo, gdy Sardyńczyk, któremu zabił brata, miał „swoje 5 minut” i wykorzystywał je teraz zadając ciosy.
Mężczyzna uderzył go w brzuch z całej siły. Dr Lecter nie wydał żadnego dźwięku.
- Kurwa – fuknął sfrustrowany Sardyńczyk. Nie był zachwycony, że jego ofiara, którą bije wciąż i wciąż, nadal nie wydała nawet jęknięcia z bólu. Zupełnie jakby walił w manekina. Chciał krzyków, błagania o litość, a nie dostał nic.
Dr Lecter został umieszczony w budynku, który kiedyś służył za stodołę, gdzieś na skraju terytorium Vergerów. Przywiązano go do metalowego słupa, pewnie przygotowanego specjalnie dla niego. Ręce miał wyciągnięte niczym ktoś ukrzyżowany. Więzy na rękach i nogach były tak mocne, że wbijały się w skórę. Na twarz założono mu maskę, żeby chronić się przed zębami. Była niemalże identyczna jak ta, którą mu zakładano za więziennych czasów.
Był tu już jakiś czas, nie liczył ile godzin. Jakieś 10 minut temu przyszedł ten Sardyńczyk mówiąc, że „przyszedł po zemstę”. Póki co ta zemsta ograniczała się do bicia, które nie dawało satysfakcji skoro bity zachowywał się jak gdyby nigdy nic.
- Kurwa mać – powtórzył mężczyzna – Myślisz, że jesteś taki twardy, co?! Zobaczymy jak sobie z tym poradzisz! – wyrzucił i zniknął gdzieś za nim.
Zanim wrócił, Hannibal zwrócił uwagę, że przez ten ostatni cios w szczękę, jeden z zębów się poluzował. Facet wycelował dokładnie tam gdzie kończyła się maska.
Sardyńczyk wrócił, na jego twarzy ponownie, jak na początku, gościł okrutny i sadystyczny wyraz. W dłoni trzymał rozżarzony do czerwoności pogrzebacz.
- To cię zmusi do wrzasku o litość – powiedział, specjalnie mówiąc wolno. Chciał zobaczyć ból, cierpienie na twarzy mordercy brata.
Podciągnął koszulę więźnia w górę i przyłożył gorący pogrzebacz do samej skóry na klatce piersiowej. Aż zaświszczało i czuć było przypaloną skórę. Lecz…nie było żadnego krzyku, ani jednego chociażby chrząknięcia.
Lecter umysłem nie był w stodole. Przeżywał jedną ze spokojnych chwil codzienności. Obraz, który widywał niedawno każdego dnia o poranku. Clarice rozczesująca włosy Claire i zawiązująca w jej loczkach wstążkę. Scena tętniła spokojem. Ledwo rejestrował to, że ktoś go przypala.
- Wystarczy!
Obaj spojrzeli w kierunku tego głosu. Do budynku weszła niezwykle muskularna kobieta. Dr Lecter pomimo lat, łatwo rozpoznał w niej Margot Verger.
- Minęło twoje 15 minut Carlo. Teraz odejdź. Inaczej będzie po umowie.
Mężczyzna warknął, wyraźnie wściekły, ale posłusznie odrzucił pręt i odszedł. Był tu dla forsy i nie pozwoli by mu coś pokrzyżowało plany. Jego brat by tego chciał, obaj byli tak samo chciwi. Szkoda jedynie, że nie udało mu się doprowadzić więźnia do płaczu…a zresztą. On i tak nie długo pożyje, a świnie już zadbają by z jego gardła w końcu wydobył się krzyk.
Dr Lecter i Margot zostali sami. Nareszcie się pojawiła…
- Dobry wieczór, Margot. Miło cię widzieć. Szkoda tylko, że przy takich okolicznościach.
- Doktorze… - nie była pewna co ona tu jeszcze robi. Przyszła jedynie odprawić Sardyńczyka. Powinna teraz odejść, a jednak…spojrzenie tych czerwonych punkcików znad maski kazało jej pozostać na miejscu. Nie wspominając o tym, że jakaś jej część, ukryta głęboko, chciała porozmawiać, pierwszy lat od wielu lat, ze swoim lekarzem.
- Widzę, że wciąż ćwiczysz. Nadal umiesz tę sztuczkę z orzechem?
Margot bez słowa sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła orzech, jakby nosiła go przy sobie specjalnie by móc popisać się w każdej chwili, zacisnęła pięść, po czym pokazała w otwartej dłoni pokruszone skorupki.
- Imponujące. Fizycznie jesteś aż przerażająco silna. Ale twoja jaźń jest tak samo krucha jak podczas naszej terapii.
- Nie zgodzę się z tym.
- A ja owszem. Czym różni się dzień dzisiejszy od tego, gdy Mason dawał ci czekolady żebyś przestała krzyczeć o pomoc?
- Nic nie jest takie samo! – Margot wbrew sobie podniosła głos. Obejrzała się za siebie. Nikt nie przyszedł. Przywołała się do porządku. Powinna odejść i nie dawać się prowokować.
- Jest takie samo – upierał się Lecter – Nadal działasz z nim, a nie przeciw niemu. Daje ci czekolady, żebyś dała mu spokój, tak samo teraz jak i kiedyś. Gwałci cię teraz po prostu w inny sposób – zobaczył, że się wzdrygnęła. Nie przejął się tym – Co na ciebie ma? Tylko to, że trzyma wszystkie pieniądze?
- Nie rozumiem co…
- Co cię przy nim trzyma, Margot? Lynnet uciekła przed nim, lecz ty nie. Dlaczego?
Przez kilkadziesiąt sekund trwała cisza. Margot spuściła wzrok, patrzyła w podłoże. Gdy ponownie na niego spojrzała, na jej twarzy gościł nieodgadniony wyraz.
- Pieniądze to tylko część… Jest coś, co mi obiecał…
Nie wiedziała, czemu chce mu o tym opowiedzieć. Coś kazało jej to się z siebie wyrzucić. Właśnie jemu. To wszystko co jej ciążyło, o jej sytuacji bez wyjścia. O tym, czemu nadal służy bratu niemalże niewolniczo i go chroni.
- Jeśli Mason zginie teraz, cały nasz majątek zostanie roztrwoniony pomiędzy pomniejszych krewnych, a organizacje charytatywne i inne instytucje. Ja nie dostanę nawet złamanego centa.
- Czyli jednak pieniądze?
- Mam partnerkę – Margot udawała, że go nie usłyszała – Nazywa się Judy… Bardzo mi na niej zależy. A jej i mnie zależy…na dziecku. Naszym dziecku. Chcemy wziąć dawcę, a Judy poniesie ciążę.
Dr Lecter znów potwierdził swoje przypuszczenia.
- Mason obiecał, że zostanie dawcą. Jeśli dziecko będzie jego spadkobiercą, cała fortuna będzie należała do dziecka … i do mnie i Judy. Obiecał mi…że jak to się skończy…to odda próbkę i…
- I sztucznie zapłodnicie Judy – dokończył za nią Hannibal. Westchnął – Czyli jednak. Twoja jaźń jest wciąż krucha. Zero tam siły.
- Przyznaję doktorze, że kiedyś mnie Pan rozumiał. Ale w tej kwestii nie ma Pan żadnego prawda, żeby…
- Mylisz się – nie dał jej dokończyć tej myśli – Doskonale cię rozumiem. Wiem, jak bardzo ci zależy na dziecku. Ale nie rozumiem twojego wyparcia pewnych faktów. Zapomniałaś już? Ja mam dziecko.
Przed oczami Margot, wbrew jej woli pojawił się obraz Lectera, Clarice i ich córki na balkonie Palazzo Vecchio we Florencji.
- Jestem ojcem, Margot. Rozumiem twoje pragnienie, ponieważ rodzicielstwo to jedna z najlepszych rzeczy jakie przydarzyły się w mojej egzystencji. Mam córkę, która nadal potrzebuje ojca. A ty chcesz pozwolić by zabito dziecku rodzica, choć sama pragniesz własnego?
- Zrobię wszystko co trzeba by osiągnąć cel.
Powiedziała to lodowatym tonem. Hannibal Lecter uśmiechnął się.
- I takiej postawy ci trzeba. Użyj tego nowo odnalezionego ognia, który widzę w twoich oczach i otrząśnij się. Nie bądź głupia i pomyśl. Mason nigdy, ale to NIGDY nie spełni danej ci obietnicy.
- Nie wie Pan tego.
- Wiem… Czemu miałby to zrobić? Żebyś przestała się go słuchać? Jeśli da ci próbkę to tak jakby uwolnił cię spod ciężaru swojego ciała, gdy cię brał. W życiu by tego nie zrobił. A dziedzic? On patrzy na dzieci i owszem, ale nie w ten sposób.
Margot znowu drgnęła, tym razem mocniej. To tu trzeba było drążyć.
- Ile dzieci skrzywdził Mason? – kontynuował doktor – Psychicznie rzecz jasna, bo teraz sam nie może nic zrobić. Na ile krzywd sierot patrzyłaś i nic nie zrobiłaś? Uwierz mi, gdy będziesz miała własne dziecko, patrząc na nie będziesz widzieć te wszystkie sieroty, na których krzywdę pozwalałaś. Będziesz widzieć moją córkę, którego ojca pozwoliłaś zabić. Macierzyństwo cię wyniszczy. Ach, zapomniałem. Żadnego macierzyństwa nie będzie, ponieważ Mason nic ci nie da. No, może czekoladę, jeśli poprosisz. A ty będziesz dawać się mu rżnąć do śmierci, a fortuna przepadnie.
- Bardzo się Pan mądrzy, doktorze, jak na kogoś kto jest pobity i przywiązany do słupa. Niby co według Pana powinnam zrobić?
Jej szczęki były zaciśnięte, tak samo pięści. Bardzo dobrze. Rozgniewał ją, o to chodziło. Teraz czas przynieść ukojenie.
- To samo co sugerowałem ci zrobić 16 lat temu. Pamiętasz moje rady?
- Tak…Kazał mi Pan zaczekać na odpowiedni moment…
Nigdy tego nie zapomniała. Jej własny psychiatra zalecał jej by zamordowała brata. Pragnęła tego owszem, ale nigdy nie rozumiała, czemu on chce by ona to zrobiła.
- To jest odpowiedni moment, Margot. Idealny moment by zabić Masona i zabrać od niego to czego pragniesz. W głębi siebie wiesz, że on nigdy ci nie pomoże. Musisz sama walczyć.
- A potem iść do więzienia? A może jeszcze pozwolić iść Panu wolno? Nie jestem taka naiwna, żeby się nabrać.
- Nie musisz mnie uwalniać, Margot – czas wyłożyć wszystkie karty – Ktoś inny to zrobi.
Zobaczył jak Margot zmienia się w posąg. Potwierdził jej przypuszczenia jednym zdaniem.
- Lynn tu jedzie.
Świat Margot zamarł. Wiele rzeczy, które powiedział dr Lecter nią wstrząsnęło, ale to zdanie zatrzęsło całym światem wokół.
- Nie… - wyszeptała do siebie, choć wiedziała instynktownie, że tamten nie kłamie – Czemu miałaby…
- Ponieważ obiecałem jej coś, czego zawsze pragnęła. Coś, czego wy obie zawsze pragnęłyście, od dziecka. Obiecałem jej bezkarne zabicie Masona. Jedzie tutaj, aby mnie uwolnić.
Fakty zaczęły wirować w głowie Margot jak szalone, aby w jednej sekundzie ułożyć się w jedną, logiczną całość. Lynn przez lata opierała i wymykała się Masonowi. Aż tu nagle Mason ją złapał, tak po prostu, a ona dała mu idealny sposób by złapać Lectera… Coś dziwny zbieg okoliczności i czasu.
- Ona cały czas z Panem współpracowała. Oboje zamierzacie zabić Masona.
- Jedynie ona zamierza go zabić, a ty możesz jej pomóc, jeżeli chcesz. Ale jeśli tego nie zrobisz, jeśli teraz pójdziesz i powiesz o wszystkim Masonowi, nie tylko zdradzisz swoją towarzyszkę niedoli, nie tylko znów dasz się zgwałcić. Pozwolisz żeby kolejne dzieci straciły rodziców, pozwolisz Masonowi ich zabić…
- Mason mu groził… - stwierdziła jakby do siebie Margot – Groził jej synowi.
- Owszem, ale z jej strony to był blef. Erickowi nic nie grozi.
- Eric…
Wiedział, że podając imię syna Lynn, uczłowieczy go w jej oczach.
- Posłuchaj Margot. Nie mam zamiaru osobiście zabijać Masona, ale daję ci moje uroczyste słowo, że nigdy nie wyparłbym się tego czynu. Weź moje włosy i podrzuć przy ciele Masona. To koronny dowód. Sam wykonam też telefon i przyznam się do wszystkiego. Obiecałem to Lynn.
Widział wojnę w jej umyśle, ale wiedział co przeważy. Margot, jeśli do kogokolwiek żywiła przywiązanie, to była to Lynnet. Tylko ona otrzymała tyle samo bólu od tej samej osoby co ona. Podziwiała ją, ponieważ się uwolniła, a ona nie. Gdy ostatnio doszło do szantażu i groźby krzywdy jej syna, Margot nic nie zrobiła, bo naprawdę wierzyła, że nic jej ani małemu się nie stanie, jeśli Lynn będzie współpracować. Lecz teraz sytuacja się odwróciła. Lynnet jechała tutaj i mogła zginąć. Zamierzała jawnie wyjść przeciw Masonowi, uwolnić Lectera i zabić kuzyna. Ten chłopiec…Eric…mógł stać się sierotą i teraz dużo, jeśli nie wszystko, zależało od niej.
- Możesz być dobrą matką, Margot – kusił ją, niczym diabeł – Ale musisz przestać być krucha. Nie krzywdź więcej tych sierot. Nie krzywdź mojej córki. Nie krzywdź Erica. Nie krzywdź…własnego dziecka. Lynnet nie musi być w tym sama. Zabij Masona i bądź wolna.
Margot milczała. Patrzyła gdzieś w przestrzeń. Oddychała bardzo głęboko. Dłonie już jej się rozluźniły, ale zwisały jakoś bezwładnie.
Trwało to jakieś 3 minuty. Dr Lecter dodał ostatnią szpileczkę.
- Kiedy Judy ma następną owulację?
Coś zabłysło w oczach kobiety. Już wiedział, że ją ma.
To miała być noc cudów dla Margot i Lynnet. I żadna nie mogła się jej oprzeć.
Margot szybkim krokiem podeszła do więźnia i bez skrupułów wyrwała kępkę włosów z głowy doktora. Ten nie wydał dźwięku. Kobieta, z włosami w zaciśniętej pięści, odeszła gwałtownym krokiem, niemalże wybiegła. Nie obejrzała się za siebie.
Oczy Hannibala lśniły triumfem. Wszystko szło zgodnie planem.
No…przynajmniej u niego.

***

Trzy samochody próbowały jechać po nierównej drodze, z wyłączonymi światłami nie uderzając w nic, w tym w samych siebie. Co jak można się domyślić nie było łatwe. Clarice przeklinała ich tempo, ale wiedziała, że muszą zachować ostrożność. Musieli pozostać niezauważeni na wypadek, gdyby ktoś tu jednak był.
Wyłączyli silniki dopiero tam, gdzie drzewa zrobiły się zbyt gęste, żeby jechać dalej. Wszyscy wysiedli z wozów.
- Kto ma latarki? – zapytała Clarice, która ponieważ dołączyła do ekipy w ostatniej chwili, nie znała rozporządzenia ekwipunkiem. A tutaj panowały takie egipskie ciemności, że nie wierzyła, żeby nie tamci nie zaopatrzyli się w jakieś światło.
- Mamy tylko jedną – odpowiedział jej Victor, jednocześnie zapalając ową latarkę – Broń jest nam bardziej potrzeba niż światło. A latarka nam nie pomoże przemknąć się niezauważenie.
- Ty więc lepiej idź na samym końcu i oświetlaj nam drogę. Naszym cieniem, osłabimy światło. I tak powinniśmy iść wolno by nie robić żadnego zamętu! Jest nas szóstka, razem będziemy robić za dużo hałasu, biegnąć między drzewami. Idźmy powoli, uważając na każdy nasz krok i każdy szelest gałązki.
Gdy skończyła mówić, Clarice zdała sobie sprawę, że wygląda to, jakby chciała przejąć dowodzenie. Już chciała to naprawić, kiedy odezwała się Lynn.
- Róbcie wszystko jak każe Clarice. Jeśli macie uwagi, to mówcie.
Mężczyźni skinęli głowami.
- Nie chciałam się rządzić – powiedziała Clarice – Ja tylko…
- Ale to co mówiłaś ma sens – Lynn się uśmiechała w słabym świetle latarki – Nie zapomniałam, że tu ty jedyna jesteś przeszkolona do takich zadań. Samo FBI cię trenowało. Powinnaś więc dowodzić.
- Znam się na tym jedynie w teorii. Nie brałam udziału w żadnej akcji.
- Praktykę w zabójstwach mamy wszyscy. Ty masz więcej wiedzy. Łączymy tu siły.
Clarice pozostało tylko przyznać jej rację, skoro nie przyszedł jej do głowy żaden kontrargument.
- Pójdę więc przodem. Idźcie za mną tym samym tempem co ja, jak najciszej się da. Broń trzymajcie przed sobą. Victor na końcu.
Uformowali szyk i zaczęli iść jedno za drugim.
Ostrożne kroki Clarice i słabe światło latarki Victora z samego tyłu, wręcz wymuszało na nich odpowiednie tempo. Szli tak cicho jak tylko szóstka dorosłych jest w stanie.
Kawałek za nimi jednak szła dziewczynka. Skradała się za nimi w bezpiecznej odległości. Nikt jej nie zauważył ani kiedy wyślizgnęła się z przyczepy furgonetki, ani teraz gdy podążała bezszelestnie za nimi. Słyszała polecenie matki i pomimo tego, że polecenie nie było skierowane do niej samej, Claire wyciągnęła schowany nóż i trzymała go przed sobą.
Tymczasem Clarice starała się spenetrować wzrokiem te leśne ciemności. Na razie wszystkie przewidywania się sprawdziły. Nikt, ani jeden ochroniarz nie pilnował tyłów terenów Vergerów. Gdy Hannibal był w rękach Masona, ten nie musiał już trzymać ludzi na tyłach oraz lepiej było nie trzymać tu kogoś nie wtajemniczonego, skoro w okolicy planował wykonać tortury na poszukiwanym przestępcy.
Szli stabilnym tempem jakieś 20 minut, w stronę północną gdzie zaczynały się granice terenów Vergerów. Przez cały ten czas panowała tu absolutna cisza, prócz słabych dźwięków ich ruchów, których nie dało się całkowicie wyciszyć.
Nagle coś przebiło się do jej uszu. Dźwięk ten zmroził krew w jej żyłach. Krew owszem, ale nie ją samą. Wiedziała, że pozostali też to słyszą, bo wszyscy naraz stanęli w tej samej chwili. Byli jednak przez tak długi czas skupieni na nierobieniu hałasu, że aż wahali się odezwać. Dlatego ona to zrobiła.
- Ktoś nas ściga, są za nami. Zachowanie ciszy już nie ma sensu. Są za blisko.
Tak, słyszała wyraźnie. Ktoś biegł ze strony, z której przyszli. Nie skradali się, wiedzieli po co idą. Biegli by ich dogonić, musieli widzieć samochody pozostawione z tyłu.
Cała szóstka momentalnie wymierzyła lufy pistoletów w stronę owego dźwięku. Victor wycelował niczym nie zasłaniane światło latarki w tamtym kierunku i oświetlił trzy postacie, które właśnie kończyły bieg i stanęły przed nimi.
Stało przed nimi dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Tak samo jako oni mieli własną broń i także celowali nią w nich. Pięć luf kontra trzy (Victor przez cały czas trzymał latarkę, a broń należy trzymać w obu rękach, dlatego jego pistolet wciąż był schowany).
Oczy Clarice z szoku rozszerzyły się gwałtownie. Tego nie było w planie. Nie było nawet na jej liście rzeczy, które mogły pójść źle. A jednak…przed nią stały dwie postacie, które doskonale znała w swoim poprzednim, fałszywym życiu. Starszy Jack Crowford i jej droga przyjaciółka Ardelia Mapp. Trzecią postać, stojącą na ich czele, poznała dzięki bliznom na twarzy, oraz temu, że wcześniej widziała jego zdjęcie. To był Will Graham.
Claire o wiele wcześniej usłyszała pogoń. Dlatego udało jej się im zejść z drogi i  teraz była schowana za drzewem z boku, tuż za tą zbieraniną ludzi. Miała doskonały widok. Jej mama stała na czele, z jej jednego boku stali wujkowie Alex i Victor, a z drugiego boku wujkowie Damien i Al oraz ciocia Lynn. Na czele drugiej grupy, dokładnie naprzeciwko mamy stał pan z bliznami, po jego obu stronach stali jego towarzysze. Wszyscy celowali do siebie z broni.
Przez kilka sekund wszyscy mierzyli się wzrokiem.
- Gdybym chciała zabrzmieć dramatycznie… - Clarice jako pierwsza zabrała głos - …wygłosiłabym teraz kwestię „nareszcie się spotykamy, panie Graham”.
- Clarice Starling… - powiedział Will, jakby do siebie, nareszcie mając owa kobietę, o której tak często rozważał przez ostatnie lata, przed oczami.
- Nazywam się Clarice Lecter – poprawiła go automatycznie. Ktoś splunął na ziemię ze wstrętem. To była Mapp – Ardelio, przykro mi cię tu widzieć.
- No co ty nie powiesz!
Clarice zaczęła kalkulować. Było nie dobrze. Nikt nie przewidział takiego obrotu spraw. Cholera, Hannibal naprawdę miał rację mówiąc, że Will łatwo może go wytropić. Graham był jedyną osobą, która mogła mierzyć się z jej mężem i z nią. Był godnym przeciwnikiem. Dlatego naprawdę trzeba go było jak najszybciej unieszkodliwić.
- Nie mam czasu pytać skąd się tu wzięliście – powiedziała – Jak widzicie jesteśmy w impasie. Pistolet na pistolet. Chociaż może od razu się poddacie? My jesteśmy w lepszej sytuacji. Możecie zastrzelić jednego z nas naraz. Zastrzelicie trzech z nas, ale pozostała trójka zastrzeli was. Nie macie szans. Zginiecie.
- To prawda – odpowiedział Will – Jednakże…wy też przegracie jeśli sprawy potoczą się w ten sposób. Czy jeżeli pozostanie was tylko trójka, to czy zdołacie wykonać to, po co tu przyszliście?
Czas im uciekał, nie było dobrze. A Will zdawał się…
- Albo czy jeśli jedno z nas zastrzeli Lynnet, czy pozostali będą w ogóle mieć jaki cel, żeby tu zostać i dokończyć zadanie?
…wiedzieć o wiele więcej niż sądziła.
- Czyli wolisz zginąć i pozwolić, żeby jakiś dewiant torturował na śmierć mojego męża?
- Jeśli to jedyny sposób, żeby go pokonać to tak. Nie mam już wyjścia. Do tego sami mnie doprowadziliście. Wolałbym go aresztować, ale nie mam już wyboru.
Clarice obejrzała się na Ardelię i Jacka.
- I wy też zamierzacie ot tak teraz zginąć? Zaciągnął was tu na śmierć, rozumiecie?
- Wiemy – pierwszy raz odezwał się Jack – Poświęciliśmy 8 lat na tą chwilę, Clarice. Musimy za wszelką cenę wygrać, żeby sprawiedliwości choć odrobinę stało się zadość. Potrafisz zrozumieć desperację by ukończyć zadanie po tylu latach pracy, prawda?
Potrafiła, zrozumiała aluzję. Sama pracowała dokładnie tyle samo czasu, aby uwolnić Hannibala. Było coraz gorzej. Musiała jakoś inaczej uderzyć. Byli zbyt mocno na nich skupieni, żeby odwrócić ich uwagę. Trzeba było zasiać w nich zwątpienie, co na razie nie działało.
- Nigdy nie chciałam ci zrobić krzywdy Ardelio – skierowała słowa do kobiety tonem, którego kiedyś używała jej stara wersja wobec przyjaciółki. Chciała nią potrząsnąć by się zawahała ją zabić. Przemówić do emocji – Sądziłam, że ty czujesz to samo. Kocham cię jak siostrę. Proszę cię…
- Miałaś rację, nie jesteś Starling – wysyczała Mapp z nienawiścią – Moja przyjaciółka umarła jeszcze zanim ją poznałam. Jestem tu by zabić dziwkę potwora. I jeśli przy tym zginę to proszę bardzo.
Kurwa, jak z tego wybrnąć?!
Pistolet Willa był wycelowany teraz w Lynn, Ardelii w nią, a Jacka w Damiena. Zaraz mógł zdarzyć się najgorszy scenariusz gdzie wszyscy strzelą jednocześnie i po krótkiej strzelaninie, w najlepszym wypadku pozostanie troje po jej stronie. Victor będzie opóźniony, bo musiałby sięgnąć po swoją broń, więc właściwie może ich zostać dwoje.
Żeby nie dopuścić do tej wersji wydarzeń pozostało jedno. Kazać Victorowi wyłączyć latarkę. Wtedy nikt nic nie będzie widział. Walka będzie równa.
Już miała to zrobić, gdy wtem…
Echem po tym lasku rozdarł się krzyk. Nikt nie zdążył strzelić, a mimo to Will Graham właśnie zaczął krzyczeć, jakby z bólu. To było tak nagłe, że uwaga Jacka i Ardelii momentalnie przeniosła się na towarzysza, który zaczął upadać.
To była kwestia sekund, teraz albo nigdy. Co wywołało ten okrzyk bólu było nieważne. Ważne było, że wrogowi nie patrzyli już na nich, a z szokiem na Willa. Ten momencik dekoncentracji mógł ich uratować.
- Brać ich! – zawołała momentalnie, gdy dostrzegła ich szansę.
Działali w idealnej synchronizacji. Ona i Lynn rzuciły się na Willa. Damien i Al na Ardelię, a Alex i Victor na Jacka. Działali tak szybko jak się tylko dało. Każdy z nich miał umysł zabójcy i wiedział, że teraz liczą się dosłownie milisekundy i że do walki lepiej, żeby nie doszło. Tamci wciąż mieli broń w rękach. Nie mieli czym ich unieszkodliwić, a zabić nie chcieli, bo wiedzieli że dla tej trójki są przewidziane specjalne plany. Dlatego skupili się na unieszkodliwieniu napastników. Nie mieli przy sobie żadnych kajdanek czy sznura, więc każdy pomyślał o tym samym.
Jedno z pary korzystając z krótkiej dezorientacji wroga zabrało im pistolety, a drugie rzuciło się w stronę ich głów, żeby pozbawić ich przytomności. Najłatwiej było z Jackiem i Willem. Crowford był już stary i zmęczony. Znokautowanie go było proste. Natomiast Graham był z jakiegoś powodu oszołomiony z bólu. Cios kolbą pistoletu w głowę wystarczył by go jeszcze mocniej osłabić. Z Ardelią było najtrudniej, stawiała się. Ale Damien i Al nie mieli sobie razem równych. I nie byli delikatni. Musieli ją uderzyć dwa razy z całej siły, żeby w końcu padła bezwładna.
- Co to kurwa było?! – zapytał Al, gdy zażegnano niebezpieczeństwo.
Clarice już miała powiedzieć, że nie wie, gdy nagle coś poczuła. To ona walnęła Willa w głowę i praktycznie teraz siedziała na jego plecach, przytrzymując go na wypadek gdyby się obudził. To co poczuła to ciepła lepkość w dłoni. Jakaś ciecz…
- Victor, poświeć mi.
Mężczyzna pozostawił nieprzytomnego Jacka partnerowi i rzucił snom światła na ciało Grahama. Na udzie mężczyzny, na jego spodniach rozszerzała się ciemna plama krwi. Victor spojrzał na to profesjonalnym, lekarskim okiem.
- Ktoś go dźgnął czymś ostrym – orzekł.
- Niby jak? – zapytał Damien – Nikogo nie było słychać ani widać. Niby kto go tak nagle i w idealnym momencie dźgnął?
- Wydawało mi się, gdy Graham zaczął wrzeszczeć, że mignęło mi coś drobnego, ale nie zdążyłem się przyjrzeć. Wszystko potoczyło się zbyt szybko, a musieliśmy się skupić na tej trójce.
Clarice potrzebowała chwili by to przetworzyć.
- Dobra, zaraz się nad tym zastanowimy, ale nie teraz – orzekła zdecydowanie – Czas nam ucieka. Już wiemy, że nie ma tu ochroniarzy Masona. Ta trójka może się jednak wybudzić. Victor, Lynn i Alex zaciągnijcie ich z powrotem do naszych aut i zwiążcie. Weźcie ich broń. Victor zatamujesz krwotok Grahama, żeby nam się nie wykrwawił. Potem wróćcie do nas jak najszybciej. My już zaczniemy akcję.
Kiwnęli głowami na znak zgody. Gdy Clarice podniosła się z ziemi, dając Lynn wolną rękę by zajęła się nieprzytomnym wrogiem, jej myśli zaczęły krążyć wokół napotkanej zagadki.
Jakimś cudem ktoś zdołał zakraść się tu za nimi tak cicho, że nikt tego nie usłyszał? Dźgnął nożem Willa i ten także niczego nie wyczuł za sobą. Potem ten ktoś uciekł snopowi światła Victora, musiał być bardzo mały. A następnie gdzieś uciekł i znów bezszelestnie. W dodatku ten ktoś nie miał latarki. Przez cały czas śledząc i ich i teraz, gdzieś uciekając, ten ktoś poruszał się w zupełnej ciemności, a jednak dawał radę.
To na pewno był człowiek? Co tu się do diabła przed chwilą stało?!
Jej rozum mógł przytoczyć tylko jedną osobę, która byłaby w stanie być nieludzko szybkim, doskonale widzieć w kompletnej ciemności, nie wahać się, żeby wbić ostrze oraz poruszać się zupełnie bezszelestnie na każdej nawierzchni. I tą osobą był Hannibal Lecter, który obecnie czekał na ratunek. Nikt inny nie byłby w stanie tego zrobić…
Czy aby na pewno? Serio nie znasz nikogo innego?
Kiedy zjawił się Will z Jackiem i Ardelią i mierzyli do niej z broni palnej nie panikowała. Zachowała zimny spokój by wyjść z tej sytuacji cało. Jednakże teraz…po raz pierwszy odkąd wyjechała z kryjówki czuła jak emocje przejmują nad nią kontrolę. A nawet gorzej…czuła zalążki paniki.
 Do opisu postaci zagadki tylko jedna cecha nie pasowała do opisu jej męża. Ktoś, kto dźgnął Willa był tak mały, że aż latarka go nie sięgnęła.
Myliła się…był ktoś kto posiadał te same nadludzkie talenty jak Hannibal Lecter. Ktoś, kto odziedziczył po nim ową szybkość, bezszelestność, doskonały wzrok i … bezwzględność. Ktoś kto był bardzo niski, ponieważ był dzieckiem.
- Błagam nie…
Zapomniała o towarzyszach za plecami. Rzuciła się biegiem przed siebie. Zbyt szybko to jednak zrobiła, bo prawie natychmiast zahaczyła nogą o korzeń. Żeby nie upaść podparła się rękami. I ponownie jej dłoń coś wyczuła…jakiś przedmiot. Clarice podniosła go.
Nie potrzebowała światła, aby wiedzieć co ma w dłoni. Trzymała ten przedmiot każdego dnia. Każdego dnia zawiązywała tą i inne wstążki we włosy jej córki. A teraz w jej rękach była wstążka, którą najpewniej wplotła córce we włosy dzisiejszego ranka.
Nie miała już wątpliwości. Przerażenie jakie poczuła, nie równało się z niczym innym.
- Claire…
Ruszyła biegiem przed siebie. Wołali za nią, ale była na to głucha. Nie obejrzała się czy bliźniacy za nią idą albo czy pozostali dają sobie radę z ciężarem ich nieprzytomnych przeciwników. Liczyło się tylko jedno. Biec przed siebie. Cisza, skradanie się…to już nie istotne.
Hannibal…Claire…oboje w niebezpieczeństwie to było za dużo.
Prędko zobaczyła słaby prześwit pomiędzy drzewami. Zwolniła, żeby się rozejrzeć. Ani żywej duszy. Natomiast przed nią rozciągało się puste pole. A po jej prawej, dosłownie kilkanaście metrów dalej był jakiś drewniany budynek, wyglądający na stodołę. Był ogrodzony barierką.
Poszła w tamta stronę. Budynek wyglądał tak jak opisywała Lynn. Jeszcze zanim Hannibal dał się porwać, on i Lynn przytoczyli jak zapamiętali tereny Vergerów i gdzie według nich mogą chcieć go przechowywać. Stara stodoła na samych tyłach była najlepszym kandydatem.
Przez szpary w deskach widziała, że pali się tam światło. Już zamierzała się tam zakraść cicho, wiedząc, że jeśli Hannibal tam jest, to na pewno jest pilnowany, gdy usłyszała słaby dźwięk silnika. Obejrzała się i zobaczyła, że od strony pola jedzie samochód. Nie miała czasu.
Żwawszym krokiem podbiegła do drzwi stodoły, przeskakując wcześniej przez to małe ogrodzenie. Instynktownie wyczuła, że było ich dwóch…ale nie w środku, a za nią. Musieli być z drugiej strony budynku i ją usłyszeli. Już zamierzała odwrócić się szybko i strzelić, ale gdy już się odwracała, w powietrzu rozległy się strzały.
Nic nie poczuła, to nie było do niej. Jej wzrok w słabym świetle ze stodoły zobaczył dwóch mężczyzn padających na ziemię. W ich głowach były dziury. Obejrzała się i zobaczyła Damiena i Ala z bronią wciąż wcelowaną w dwóch postrzelonych Sardyńczyków.
- Trzeba było poczekać, Clarice – rzekł Damien.
- Ci dwaj prawie cię mieli – dodał jego brat.
- Przepraszam - odpowiedziała szczerze. Przez strach o córkę zapomniała się. Musiała się wziąć w garść – Dzięki za ratunek. Sprawdźcie czy nie ma ich tu więcej. Ja wejdę do środka. Poradzę już sobie.
Tamci dwaj kiwnęli głowami, po czym rozeszli się w dwie różne strony, okrążając ostrożnie budynek. Samochód w oddali dalej się zbliżał. Lepiej żeby zostali by zająć się i tą kwestią.
Tym razem zachowując większą ostrożność, weszła do środka. Szła powoli wzdłuż ściany, plecami do niej, rozglądając się. Przeszła przez krótki korytarz, aż znalazła się w głównym pomieszczeniu.
Na samym końcu były jakieś zagrody. W środku coś chrząkało groźnie, jakieś zwierzęta. Nie wiedziała jednak co może wydawać takie dzikie odgłosy. Po prawej i lewej były drabiny, po których dało się wspiąć na półki na których leżało siano.
Jej oczy jednak badały otoczenie bardzo krótko, ponieważ w samym centrum stał metalowy słup do którego z wyciągniętymi rękami był przywiązany…jej mąż.
- Clarice? – Hannibal rzadko bywał zdumiony. Ostatnim kogo się tu spodziewał była jego żona, która powinna w tej chwili bezpiecznie siedzieć w kryjówce – Co ty tu robisz?!
Pomimo okoliczności zachciało się jej śmiać. Rozgniewała go, chyba po raz pierwszy.
- Przyszłam po ciebie. Znowu.
Podbiegła do niego. Wyciągnęła schowany wcześniej w bucie składany nóż, który znalazła w aucie i zaczęła rozcinać więzy na jego prawej ręce.
- Nie powinnaś tu być!
- A ty nie powinieneś dawać się porywać. Ale dałeś. Naprawdę sądziłeś, że zmusisz mnie do siedzenia cichutko jak trusia i czekania aż wrócisz…czekania aż ktoś inny cię wyciągnie?
- Chociaż raz mogłaś się posłuchać. Trudno…już dawno się pogodziłem, że nie umiem cię kontrolować.
- I dobrze – uwolniła jedną rękę.
- Daj mi nóż, sam zrobię resztę.
Oddała mu nóż. Rozejrzała się, czy nikogo tu na pewno nie ma.
- Dobrze widzisz? Myślisz, że dasz radę chodzić? – był tu długo przywiązany, mogło to się na nim odcisnąć.
- Tak, dam radę – uwolnił drugą rękę i zajął się nogami – Gdzie reszta?
- Damien i Al są na zewnątrz. Zastrzelili dwóch którzy cię pilnowali. Pozostali…
Już zamierzała powiedzieć, że na drodze zjawili się Will, Ardelia i Jack i w tej chwili Lynn, Alex i Victor związują ich i zamykają w ich samochodach, żeby zaraz do nich dołączyć i że gdzieś w okolicy musi się chować Claire, która nie wiadomo skąd się tu wzięła, ale następne słowa Hannibala, które jej przerwały sprawiły, że wszystko inne wyleciało jej z głowy.
- Dwóch? Uwaga, powinno ich być trzech.
Rozległ się skrzyp tak cichy, że tylko dr Lecter go usłyszał. Spojrzał w górę i zobaczył, że na podwyższeniu stoi Sardyńczyk i celuje czymś w nich. Clarice stała na linii strzału. Już otwierał usta, żeby ją ostrzec, gdy ten strzelił.
To nie był normalny huk, ponieważ mężczyzna nie strzelił z prawdziwej broni. Sardyńczyk strzelił środkiem usypiającym, ale nikt nie mógł o tym wiedzieć.
Tak jak nikt nie mógł wiedzieć, że tuż za Clarice skradało się dziecko.
Claire po wbiciu noża w nogę Willa, poszła w kierunku, w którym od samego początku kierowała się reszta. Przyczaiła się na skraju lasku, aż zobaczyła mamę. Poszła za nią do stodoły i obserwowała z daleka jak mama uwalnia ojca z więzów.
Tata był jednak zbyt zajęty i zbyt zły żeby wyczuć to co ona. Claire wyczuła zapach Sardyńczyka i widziała jak ten celuje lufą jakiejś dziwnej broni w kierunku rodziców. Zobaczyła, że mama przesunęła się, nieświadomie stawając na linii strzału. Tata już podnosił wzrok, lecz czuła instynktownie, że ujrzy napastnika za późno.
Dziewczynka nie myślała. Ponownie, jak przez całą dzisiejszą noc, działała na pierwotnym instynkcie. Jej umysł rejestrował tylko jedno. Liczyło się tylko jedno.
Mama w niebezpieczeństwie. Braciszek lub siostrzyczka w niebezpieczeństwie.
Claire rzuciła się biegiem przed siebie, doskonale wiedząc co musi zrobić.
Gdy rozległ się ten dziwny huk, Clarice odwróciła się zaalarmowana. I zarówno ona jak i Hannibal zobaczyli ten sam potworny widok, który wypalił się w ich umysłach na zawsze.
Tuż przed nimi, dosłownie kawałek, znikąd pojawiła się ich córka. Claire pojawiła przed matką i przyjęła na siebie coś, co miało się wbić w nogę Clarice. Strzała wbiła się w przedramię dziewczynki. Niemalże natychmiast środek usypiający zaczął działać i dziecko upadło bezwładnie na ziemię.
Nawet z wysokości, Sardyńczyk widział, że z Lecterem i tą kobietą coś się stało. Na ich twarzach zapłonęła furia jakiej świat nie widział. Wyczuł żądzę mordu tych dwojga. To już nie byli ludzie. Zmienili się w polujące zwierzęta.
Hannibal momentalnie uwolnił nogi i rzucił się w stronę córki. Clarice natomiast błyskawicznie spojrzała w stronę, z której przyszedł strzał. Jej jarzące się czerwonością oczy zarejestrowały ofiarę, zanim ta sama zrozumiała, że powinna uciekać. Liczyło się jedno – zabić!
Gdy Sardyńczyk przetworzył informację, było już za późno. Kula z pistoletu przyszyła mu czaszkę na wylot. Mężczyzna poleciał do przodu i spadł z podwyższenia na ziemię. To nie był jednak koniec strzałów. W swojej ślepej żądzy krwi, Clarice strzelała dalej. Wszystkie kule w magazynku wpakowała w to „coś” co śmiało skrzywdzić jej dziewczynkę.
Dopiero, gdy pistolet zaczął klikać sygnalizując, że magazynek jest pusty, Clarice wręcz rzuciła się do tyłu i upadła na kolana tuz przy nieprzytomnej dziewczynce.
- Co z nią?!
Hannibal zdążył już ją obejrzeć i wyjąć strzałkę.
- Środek usypiający. Jednak dawka była dla dorosłego. Wiele nie zdążyła przyjąć, ale lepiej spróbuje wyssać anestetyk.
Zdjął sobie maskę i przyłożył usta do ranki na ręce dziewczynki i zrobił co powiedział. Wypluł anestetyk na ziemię.
- Nic jej nie będzie, ale trochę zajmie zanim się obudzi.
- Och…całe szczęście – przytulił nieprzytomną dziewczynkę z całej siły do piersi – Skąd ty się tu wzięłaś?! Gdy się obudzisz, będziesz miała kłopoty, kochanie – ulga mieszała się w niej ze złością. To była niemalże zabójcza dawka. Jednak złość przechodziła, gdy czuła, że ciało małej jest ciepłe, że oddycha.
Coś za nimi trzasnęło. Oboje spojrzeli za siebie i zobaczyli, że drzwi zagród się ruszają. Zwierzęta za nimi zaczęły chrząkać i warczeć głośniej niż kiedykolwiek. Próbowały się wydostać i obserwując ruchy drzwiczek było pewne, że zaraz im się uda je wywarzyć.
- Co tam jest?!
- Świnie – wyjaśnił krótko Hannibal – Nauczono je pożywiać się ludzkim mięsem. Miały zjeść mnie, ale wyczuły krew tego Sardyńczyka i teraz wpadły w szał.
Dr Lecter wziął córkę na ręce i wstał.
- Clarice, bez względu na wszystko, proszę cię…wycisz wszystkie emocje. Zwłaszcza strach. Tylko spokój. Potrafisz to zrobić?
- Jeśli ty i Claire jesteście bezpieczni…to zawsze będę spokojna – mówiąc, to schowała dłoń, na której wciąż była krew Willa, do kieszeni, żeby świnie jej nie wyczuły.

***

Zatachanie trzech dorosłych ludzi do aut nie było łatwym zadaniem, na szczęście Lynn i chłopaki byli w pełni sił. Alex i Victor mieli w swoim wozie wszystko co trzeba. Mieli całkiem sporo par kajdanek zbieranych przez lata od różnych skorumpowanych glin. Tak, kradli je…W każdym razie starczyło by skuć całą trójkę. Były też liny by związać nogi. Przy drodze był samochód Willa. Gdy Victor na szybko zatamował mu krwotok, znalazł w jego kieszeni kluczyki. Mieli teraz do dyspozycji cztery wozy. Aż za dużo, żeby każdy z więźniów dostał własny bagażnik.
Gdy zamknęli całą trójkę, natychmiast pobiegli w stronę farmy. Gdy wybiegli z lasku, zobaczyli Damiena i Ala przechodzących przez ogrodzenie wokół stodoły. Szli w ich stronę. Gdzieś w oddali zbliżał się jakiś samochód, był już dość blisko.
- Co się działo? – spytała Lynn, jednocześnie szykując broń na tego, kto prowadził samochód.
Nikt jednak nie zdążył odpowiedzieć. Wszyscy jednocześnie obrócili głowy w stronę stodoły, skąd zaczęły dochodzić odgłosy kilku szybkich strzałów pod rząd.
Nie było jednak czasu zareagować. Samochód na ich jedenastej właśnie się zatrzymał. Cała piątka wycelowała bronią w auto. Ku ich uldze, z auta wyszła umięśniona kobieta.
- Margot? – Lynn pozostała czujna. Nie wiedziała, czy doktorkowi udało się przeciągnąć ją na ich stronę.
- Wszystko pod kontrolą Lynn. Jestem z wami.
Zaczęła podchodzić w ich stronę. Ręce rozłożyła na boki, pokazując, że przyszła nieuzbrojona. Lynn uwierzyła jej. Dała znać ręką, żeby reszta opuściła pistolety.
- Skoro z tej strony nie ma zagrożenia, to co się dzieje za zagrodą, w tej stodole?
- Chodźmy sprawdzić – rzekł Al – W okolicy oprócz tej zastrzelonej dwójki nikogo nie było.
- Brakuje jednego – powiedziała Margot – Doktora pilnowało trzech, właśnie miałam ich…
- Zaczekaj – Lynn uniosła dłoń – Tam skąd słychać było strzały jest doktorek?
Ponownie nie było czasu na odpowiedź. Jedno zdarzenie wciąż poprzedzało następne, że wciąż nie było czasu by spokojnie przeanalizować sytuację.
Tym razem przerwały im jakieś głośne chrząkania, kwiczenia i ostre warkoty. Plus do tego odgłosy mnóstwa kroków.
- Co to do diabła? – Alex wyraził myśli reszty.
- Kurwa, to świnie! – Margot nagle stała się mniej pewna siebie. Widząc, że Lynn robi krok w tamtą stronę, wyskoczyła i złapała ją za rękę – Nie idź! One nie jadły od kilku dni. Mason stworzył tą rasę, żeby zabijały ludzi. Zapach krwi musiał je rozwścieczyć i teraz uciekają z zagród! Lecz są dobrze tresowane, wyjdą z zagrody, ale nie ważą się wyjść poza barierkę!
- Ale tam jest doktorek!
- I Clarice – dodał Damien i wszyscy spojrzeli na niego – Weszła do środka, żeby go wyciągnąć.
- To tylko świnie, da się je zastrzelić. Chodźcie…
Zrobili kilka szybkich kroków w kierunku barierki. Margot chciała znów spróbować ich zatrzymać, lecz wtem…wszyscy stanęli jak wryci.
Ten widok był tak niesamowity, że potrzeba było kilkunastu sekund, żeby to przetworzyć. Wszystko było widoczne jedynie dzięki światłu sączącemu się ze stodoły. Zza drzwi budynku wypadło stado ogromnych i dzikich świń. Kilka miało pyski całe we krwi. Większość, gdy wybiegła, rzuciła się w kierunku ciał dwóch zastrzelonych Sardyńczyków i zaczęło je zjadać. Pozostałe rozpierzchły się wokół ogrodzenia, wydając groźne dźwięki.
Jednakże…wraz ze stadem, właściwie wraz nimi, ze stodoły wyszedł Hannibal Lecter. Szedł boso, tempem jak gdyby był na niedzielnym spacerze. Na rękach niósł nieprzytomne dziecko. Za nim, trzymając go za rękaw, szła Clarice i wyglądała jakby się nad czymś intensywnie skupiała. Hannibal wręcz przeciwnie, wyglądał na opanowanego, aż za bardzo biorąc pod uwagę jego położenie.
Najbardziej to Margot nie mogła uwierzyć własnym oczom. Zwłaszcza, kiedy kilka świń zagrodziło Lecterom drogę, zawarczało na nich, a doktor tylko na nie spojrzał, na co te skuliły się i uciekły na bok, a doktor spokojnie wznowił krok.
Tak nie powinno być. Te świnie powinny go od razu zaatakować. Jego i Clarice. Margot widziała próby, jak Mason wysyłał ludzi na śmierć do tych świń, żeby sprawdzić, czy są w stanie zjeść całego człowieka. Zawsze atakowały bez wahania, reagowały na krew. Teraz krwi było wokół sporo, z Sardyńczyków, a mimo to dr Lecter z żoną kroczyli w tej krwawej jatce, a zwierzęta schodziły im z drogi. Jak to możliwe?
Może nie wyczuły żadnego strachu.
Gdy w końcu wyszli poza barierkę, reszta się otrząsnęła. Mogli bez niebezpieczeństwa do nich podejść. Posypało się kilka pytań naraz.
- Nic wam nie jest?
- Co to były za strzały?
- Skąd tu się wzięła Claire?
- Wszystko po kolei – przerwał im doktor – Odetchnijcie, najgorsze przeszło. Nic nam nie jest. Claire też, śpi po środku usypiającym. Te strzały oddała Clarice do ostatniego strażnika.
- Nie wiem skąd tu się wzięła Claire – powiedziała Clarice, głaszcząc córkę na po główce – Jakoś udało jej się tu dostać z nami. To ona musiała dźgnąć Grahama.
- Grahama? – głos Lectera miał w sobie coś takiego, że nawet bliźniaki przeszedł dreszcz.
Twarz Hannibala wyglądała teraz jak zrobiona z kamienia. Clarice wiedziała, że to oznacza zaskoczenie i wściekłość, którą próbował stłumić przy innych.
- Zjawił się z Ardelią i Jackiem. Potem wyjaśnię.
- Wy uciekajcie stąd w końcu, a ty Lynn, chodź ze mną.
Wszyscy spojrzeli na autorkę tych poleceń, czyli na Margot. W jej postawie było coś, przez co kącik ust dr Lectera zadrgnął w górę.
- Tych trzech było ostatnich – mówiła dalej Margot, patrząc jedynie na swoją kuzynkę – Odprawiłam całą resztę, dając im zapłatę. Już nikogo więcej tu nie ma. Mason pewnie niecierpliwi się w swoim pokoju, bo miał być przywieziony na rozpoczęcie tortur doktora jakieś 10 minut temu.
- A ten pielęgniarz?
- Cordell? To on miał go tu przywieźć. Zabiłam go.
Po tym oświadczeniu Margot, na trzy sekundy zapadła zupełna cisza.
- Ja jestem gotowa – Margot odwróciła się i podeszła do auta, którym tu przyjechała - A ty?
Wszyscy wiedzieli do kogo się zwraca. Lynnet uśmiechnęła się.
- Gotowa jak nigdy.
Lynn biegiem dołączyła do Margot. Obie wsiadły do wozu i odjechały w stronę posiadłości Vergerów.
- Wynośmy się stąd.
W ciszy zgodzono się z poleceniem Clarice. Wszyscy wkroczyli w las. Potem uciekną stąd swoimi samochodami oraz autem Willa. Ale zrobią to, gdy Lynnet wróci.

***

Mason podskakiwał wręcz na łóżku. Znaczy, na tyle na ile mógł. Gdzie podziewał się Cordell? Już dawno powinni byli zaczynać!
W końcu drzwi do jego sypialni otworzyły się ze skrzypnięciem.
- Nareszcie, Cordell. Gdzie ty się…
Nie dokończył, zdziwiony tym co zobaczył swoim jedynym okiem. Do pokoju weszły Margot i Lynnet. Tej drugiej w ogóle się tu nie spodziewał. Obie kobiety wpatrywały się wprost w niego.
- Margot, co Lynnet tu robi?! Kto ją wpuścił?! Gdzie Cordell?!
Kobiety stanęły po przeciwnych stronach łóżka, dalej wpatrując się z góry na Masona.
- Nie żyje. Zabiłam go – powiedziała bez emocji Margot – A teraz przyszła kolej na ciebie.
Kobieta wyjęła coś z kieszeni i położyła na szafce nocnej. Była to plastikowa torebka z małą kępką włosów Hannibala Lectera. Gdy będzie po wszystkim, włoży włosy Masonowi w dłoń.
- Co?!
- Ale najpierw… - rzekła, niemalże uwodzicielsko, Lynn – Weźmiemy coś sobie. Mnie przypadł ten zaszczyt by się tobą zająć. Obrzydza mnie tylko świadomość, że muszę ci zdjąć spodnie.
Mason dopiero teraz zobaczył, że Lynn coś trzyma. W jednej ręce miała paralizator, a w drugiej próbówkę, którą pożyczyła z prywatnej kolekcji narzędzi Cordella.
- Najpierw twój fiut popracuje z tym paralizatorem, a jak się spisze… to zgniotę go obcasem.
Dobrze, że w posiadłości nie było już żywych ludzi, ponieważ krzyk Masona był nieludzki, aż włosy dęba stawały.
Paralizator się spisał. Margot miała w dłoni zdobycz, próbówkę z ciepłą substancją, którą niedługo zapłodni w klinice Judy. Kobieta włożyła próbówkę pod kurtkę i spokojnie, jak gdyby nic przeszła obok łóżka, na którym Mason dalej wrzeszczał na całe gardło, bo w tej właśnie chwili jego członka miażdżył obcas Lynn.
Margot jeszcze trochę dała się kuzynce bawić, samej rozkoszując się tymi krzykami. Jednak kiedy głos Masona zaczął tracić na sile w jej uszach, postanowiła, że teraz jej kolej. Stanęła obok akwarium z mureną i założyła rękawice z kolcami, które zawsze tam leżały. Służyły do wyjęcia ryby z akwarium, kiedy trzeba było je wyczyścić.
- Lynn, starczy. On go już przestaje czuć.
Kobieta zeszła z łóżka, uważając żeby krew na jej obcasie nie zabrudziła dywanu. Zdjęła tego buta na wszelki wypadek.
Margot wyjęła murenę przy pomocy rękawic i rzuciła dziką rybą prosto w głowę brata.
Obie kobiety z satysfakcją obserwowały jak ostre zęby ryby rozszarpują Masona Vergera na krwawe strzępy. Czekały na zemstę kilkanaście lat.
Było warto dla tego widoku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz