Cios w
szczękę był mocny. A dokładnie w jej spód. Ale Hannibal zdawał się nie odczuwać bólu.
Potrafił się odciąć, odizolować od niego. Robił to odruchowo, gdy Sardyńczyk,
któremu zabił brata, miał „swoje 5 minut” i wykorzystywał je teraz zadając
ciosy.
Mężczyzna
uderzył go w brzuch z całej siły. Dr Lecter nie wydał żadnego dźwięku.
- Kurwa –
fuknął sfrustrowany Sardyńczyk. Nie był zachwycony, że jego ofiara, którą bije
wciąż i wciąż, nadal nie wydała nawet jęknięcia z bólu. Zupełnie jakby walił w
manekina. Chciał krzyków, błagania o litość, a nie dostał nic.
Dr Lecter
został umieszczony w budynku, który kiedyś służył za stodołę, gdzieś na skraju
terytorium Vergerów. Przywiązano go do metalowego słupa, pewnie przygotowanego
specjalnie dla niego. Ręce miał wyciągnięte niczym ktoś ukrzyżowany. Więzy na
rękach i nogach były tak mocne, że wbijały się w skórę. Na twarz założono mu
maskę, żeby chronić się przed zębami. Była niemalże identyczna jak ta, którą mu
zakładano za więziennych czasów.
Był tu już
jakiś czas, nie liczył ile godzin. Jakieś 10 minut temu przyszedł ten
Sardyńczyk mówiąc, że „przyszedł po zemstę”. Póki co ta zemsta ograniczała się
do bicia, które nie dawało satysfakcji skoro bity zachowywał się jak gdyby
nigdy nic.
- Kurwa mać –
powtórzył mężczyzna – Myślisz, że jesteś taki twardy, co?! Zobaczymy jak sobie
z tym poradzisz! – wyrzucił i zniknął gdzieś za nim.
Zanim wrócił,
Hannibal zwrócił uwagę, że przez ten ostatni cios w szczękę, jeden z zębów się
poluzował. Facet wycelował dokładnie tam gdzie kończyła się maska.
Sardyńczyk
wrócił, na jego twarzy ponownie, jak na początku, gościł okrutny i sadystyczny
wyraz. W dłoni trzymał rozżarzony do czerwoności pogrzebacz.
- To cię
zmusi do wrzasku o litość – powiedział, specjalnie mówiąc wolno. Chciał
zobaczyć ból, cierpienie na twarzy mordercy brata.
Podciągnął
koszulę więźnia w górę i przyłożył gorący pogrzebacz do samej skóry na klatce
piersiowej. Aż zaświszczało i czuć było przypaloną skórę. Lecz…nie było żadnego
krzyku, ani jednego chociażby chrząknięcia.
Lecter
umysłem nie był w stodole. Przeżywał jedną ze spokojnych chwil codzienności.
Obraz, który widywał niedawno każdego dnia o poranku. Clarice rozczesująca
włosy Claire i zawiązująca w jej loczkach wstążkę. Scena tętniła spokojem.
Ledwo rejestrował to, że ktoś go przypala.
- Wystarczy!
Obaj spojrzeli
w kierunku tego głosu. Do budynku weszła niezwykle muskularna kobieta. Dr
Lecter pomimo lat, łatwo rozpoznał w niej Margot Verger.
- Minęło
twoje 15 minut Carlo. Teraz odejdź. Inaczej będzie po umowie.
Mężczyzna
warknął, wyraźnie wściekły, ale posłusznie odrzucił pręt i odszedł. Był tu dla
forsy i nie pozwoli by mu coś pokrzyżowało plany. Jego brat by tego chciał,
obaj byli tak samo chciwi. Szkoda jedynie, że nie udało mu się doprowadzić
więźnia do płaczu…a zresztą. On i tak nie długo pożyje, a świnie już zadbają by
z jego gardła w końcu wydobył się krzyk.
Dr Lecter i
Margot zostali sami. Nareszcie się pojawiła…
- Dobry
wieczór, Margot. Miło cię widzieć. Szkoda tylko, że przy takich
okolicznościach.
- Doktorze… -
nie była pewna co ona tu jeszcze robi. Przyszła jedynie odprawić Sardyńczyka.
Powinna teraz odejść, a jednak…spojrzenie tych czerwonych punkcików znad maski
kazało jej pozostać na miejscu. Nie wspominając o tym, że jakaś jej część,
ukryta głęboko, chciała porozmawiać, pierwszy lat od wielu lat, ze swoim
lekarzem.
- Widzę, że
wciąż ćwiczysz. Nadal umiesz tę sztuczkę z orzechem?
Margot bez
słowa sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła orzech, jakby nosiła go przy sobie
specjalnie by móc popisać się w każdej chwili, zacisnęła pięść, po czym
pokazała w otwartej dłoni pokruszone skorupki.
- Imponujące.
Fizycznie jesteś aż przerażająco silna. Ale twoja jaźń jest tak samo krucha jak
podczas naszej terapii.
- Nie zgodzę
się z tym.
- A ja
owszem. Czym różni się dzień dzisiejszy od tego, gdy Mason dawał ci czekolady
żebyś przestała krzyczeć o pomoc?
- Nic nie
jest takie samo! – Margot wbrew sobie podniosła głos. Obejrzała się za siebie.
Nikt nie przyszedł. Przywołała się do porządku. Powinna odejść i nie dawać się
prowokować.
- Jest takie
samo – upierał się Lecter – Nadal działasz z nim, a nie przeciw niemu. Daje ci
czekolady, żebyś dała mu spokój, tak samo teraz jak i kiedyś. Gwałci cię teraz
po prostu w inny sposób – zobaczył, że się wzdrygnęła. Nie przejął się tym – Co
na ciebie ma? Tylko to, że trzyma wszystkie pieniądze?
- Nie
rozumiem co…
- Co cię przy
nim trzyma, Margot? Lynnet uciekła przed nim, lecz ty nie. Dlaczego?
Przez
kilkadziesiąt sekund trwała cisza. Margot spuściła wzrok, patrzyła w podłoże.
Gdy ponownie na niego spojrzała, na jej twarzy gościł nieodgadniony wyraz.
- Pieniądze
to tylko część… Jest coś, co mi obiecał…
Nie
wiedziała, czemu chce mu o tym opowiedzieć. Coś kazało jej to się z siebie wyrzucić.
Właśnie jemu. To wszystko co jej ciążyło, o jej sytuacji bez wyjścia. O tym,
czemu nadal służy bratu niemalże niewolniczo i go chroni.
- Jeśli Mason
zginie teraz, cały nasz majątek zostanie roztrwoniony pomiędzy pomniejszych
krewnych, a organizacje charytatywne i inne instytucje. Ja nie dostanę nawet
złamanego centa.
- Czyli
jednak pieniądze?
- Mam
partnerkę – Margot udawała, że go nie usłyszała – Nazywa się Judy… Bardzo mi na
niej zależy. A jej i mnie zależy…na dziecku. Naszym dziecku. Chcemy wziąć
dawcę, a Judy poniesie ciążę.
Dr Lecter
znów potwierdził swoje przypuszczenia.
- Mason
obiecał, że zostanie dawcą. Jeśli dziecko będzie jego spadkobiercą, cała
fortuna będzie należała do dziecka … i do mnie i Judy. Obiecał mi…że jak to się
skończy…to odda próbkę i…
- I sztucznie
zapłodnicie Judy – dokończył za nią Hannibal. Westchnął – Czyli jednak. Twoja
jaźń jest wciąż krucha. Zero tam siły.
- Przyznaję
doktorze, że kiedyś mnie Pan rozumiał. Ale w tej kwestii nie ma Pan żadnego
prawda, żeby…
- Mylisz się
– nie dał jej dokończyć tej myśli – Doskonale cię rozumiem. Wiem, jak bardzo ci
zależy na dziecku. Ale nie rozumiem twojego wyparcia pewnych faktów.
Zapomniałaś już? Ja mam dziecko.
Przed oczami
Margot, wbrew jej woli pojawił się obraz Lectera, Clarice i ich córki na
balkonie Palazzo Vecchio we Florencji.
- Jestem
ojcem, Margot. Rozumiem twoje pragnienie, ponieważ rodzicielstwo to jedna z
najlepszych rzeczy jakie przydarzyły się w mojej egzystencji. Mam córkę, która
nadal potrzebuje ojca. A ty chcesz pozwolić by zabito dziecku rodzica, choć
sama pragniesz własnego?
- Zrobię
wszystko co trzeba by osiągnąć cel.
Powiedziała
to lodowatym tonem. Hannibal Lecter uśmiechnął się.
- I takiej
postawy ci trzeba. Użyj tego nowo odnalezionego ognia, który widzę w twoich
oczach i otrząśnij się. Nie bądź głupia i pomyśl. Mason nigdy, ale to NIGDY nie
spełni danej ci obietnicy.
- Nie wie Pan
tego.
- Wiem… Czemu
miałby to zrobić? Żebyś przestała się go słuchać? Jeśli da ci próbkę to tak
jakby uwolnił cię spod ciężaru swojego ciała, gdy cię brał. W życiu by tego nie
zrobił. A dziedzic? On patrzy na dzieci i owszem, ale nie w ten sposób.
Margot znowu
drgnęła, tym razem mocniej. To tu trzeba było drążyć.
- Ile dzieci
skrzywdził Mason? – kontynuował doktor – Psychicznie rzecz jasna, bo teraz sam
nie może nic zrobić. Na ile krzywd sierot patrzyłaś i nic nie zrobiłaś? Uwierz
mi, gdy będziesz miała własne dziecko, patrząc na nie będziesz widzieć te
wszystkie sieroty, na których krzywdę pozwalałaś. Będziesz widzieć moją córkę,
którego ojca pozwoliłaś zabić. Macierzyństwo cię wyniszczy. Ach, zapomniałem.
Żadnego macierzyństwa nie będzie, ponieważ Mason nic ci nie da. No, może
czekoladę, jeśli poprosisz. A ty będziesz dawać się mu rżnąć do śmierci, a
fortuna przepadnie.
- Bardzo się
Pan mądrzy, doktorze, jak na kogoś kto jest pobity i przywiązany do słupa. Niby
co według Pana powinnam zrobić?
Jej szczęki
były zaciśnięte, tak samo pięści. Bardzo dobrze. Rozgniewał ją, o to chodziło.
Teraz czas przynieść ukojenie.
- To samo co
sugerowałem ci zrobić 16 lat temu. Pamiętasz moje rady?
- Tak…Kazał
mi Pan zaczekać na odpowiedni moment…
Nigdy tego
nie zapomniała. Jej własny psychiatra zalecał jej by zamordowała brata.
Pragnęła tego owszem, ale nigdy nie rozumiała, czemu on chce by ona to zrobiła.
- To jest
odpowiedni moment, Margot. Idealny moment by zabić Masona i zabrać od niego to
czego pragniesz. W głębi siebie wiesz, że on nigdy ci nie pomoże. Musisz sama
walczyć.
- A potem iść
do więzienia? A może jeszcze pozwolić iść Panu wolno? Nie jestem taka naiwna,
żeby się nabrać.
- Nie musisz
mnie uwalniać, Margot – czas wyłożyć wszystkie karty – Ktoś inny to zrobi.
Zobaczył jak
Margot zmienia się w posąg. Potwierdził jej przypuszczenia jednym zdaniem.
- Lynn tu
jedzie.
Świat Margot
zamarł. Wiele rzeczy, które powiedział dr Lecter nią wstrząsnęło, ale to zdanie
zatrzęsło całym światem wokół.
- Nie… -
wyszeptała do siebie, choć wiedziała instynktownie, że tamten nie kłamie –
Czemu miałaby…
- Ponieważ
obiecałem jej coś, czego zawsze pragnęła. Coś, czego wy obie zawsze
pragnęłyście, od dziecka. Obiecałem jej bezkarne zabicie Masona. Jedzie tutaj,
aby mnie uwolnić.
Fakty zaczęły
wirować w głowie Margot jak szalone, aby w jednej sekundzie ułożyć się w jedną,
logiczną całość. Lynn przez lata opierała i wymykała się Masonowi. Aż tu nagle
Mason ją złapał, tak po prostu, a ona dała mu idealny sposób by złapać Lectera…
Coś dziwny zbieg okoliczności i czasu.
- Ona cały
czas z Panem współpracowała. Oboje zamierzacie zabić Masona.
- Jedynie ona
zamierza go zabić, a ty możesz jej pomóc, jeżeli chcesz. Ale jeśli tego nie
zrobisz, jeśli teraz pójdziesz i powiesz o wszystkim Masonowi, nie tylko
zdradzisz swoją towarzyszkę niedoli, nie tylko znów dasz się zgwałcić.
Pozwolisz żeby kolejne dzieci straciły rodziców, pozwolisz Masonowi ich zabić…
- Mason mu
groził… - stwierdziła jakby do siebie Margot – Groził jej synowi.
- Owszem, ale
z jej strony to był blef. Erickowi nic nie grozi.
- Eric…
Wiedział, że
podając imię syna Lynn, uczłowieczy go w jej oczach.
- Posłuchaj
Margot. Nie mam zamiaru osobiście zabijać Masona, ale daję ci moje uroczyste
słowo, że nigdy nie wyparłbym się tego czynu. Weź moje włosy i podrzuć przy
ciele Masona. To koronny dowód. Sam wykonam też telefon i przyznam się do
wszystkiego. Obiecałem to Lynn.
Widział wojnę
w jej umyśle, ale wiedział co przeważy. Margot, jeśli do kogokolwiek żywiła
przywiązanie, to była to Lynnet. Tylko ona otrzymała tyle samo bólu od tej
samej osoby co ona. Podziwiała ją, ponieważ się uwolniła, a ona nie. Gdy ostatnio
doszło do szantażu i groźby krzywdy jej syna, Margot nic nie zrobiła, bo
naprawdę wierzyła, że nic jej ani małemu się nie stanie, jeśli Lynn będzie
współpracować. Lecz teraz sytuacja się odwróciła. Lynnet jechała tutaj i mogła
zginąć. Zamierzała jawnie wyjść przeciw Masonowi, uwolnić Lectera i zabić
kuzyna. Ten chłopiec…Eric…mógł stać się sierotą i teraz dużo, jeśli nie
wszystko, zależało od niej.
- Możesz być
dobrą matką, Margot – kusił ją, niczym diabeł – Ale musisz przestać być krucha.
Nie krzywdź więcej tych sierot. Nie krzywdź mojej córki. Nie krzywdź Erica. Nie
krzywdź…własnego dziecka. Lynnet nie musi być w tym sama. Zabij Masona i bądź
wolna.
Margot
milczała. Patrzyła gdzieś w przestrzeń. Oddychała bardzo głęboko. Dłonie już
jej się rozluźniły, ale zwisały jakoś bezwładnie.
Trwało to
jakieś 3 minuty. Dr Lecter dodał ostatnią szpileczkę.
- Kiedy Judy
ma następną owulację?
Coś zabłysło
w oczach kobiety. Już wiedział, że ją ma.
To miała być
noc cudów dla Margot i Lynnet. I żadna nie mogła się jej oprzeć.
Margot
szybkim krokiem podeszła do więźnia i bez skrupułów wyrwała kępkę włosów z
głowy doktora. Ten nie wydał dźwięku. Kobieta, z włosami w zaciśniętej pięści,
odeszła gwałtownym krokiem, niemalże wybiegła. Nie obejrzała się za siebie.
Oczy Hannibala
lśniły triumfem. Wszystko szło zgodnie planem.
No…przynajmniej
u niego.
***
Trzy
samochody próbowały jechać po nierównej drodze, z wyłączonymi światłami nie
uderzając w nic, w tym w samych siebie. Co jak można się domyślić nie było
łatwe. Clarice przeklinała ich tempo, ale wiedziała, że muszą zachować
ostrożność. Musieli pozostać niezauważeni na wypadek, gdyby ktoś tu jednak był.
Wyłączyli
silniki dopiero tam, gdzie drzewa zrobiły się zbyt gęste, żeby jechać dalej.
Wszyscy wysiedli z wozów.
- Kto ma
latarki? – zapytała Clarice, która ponieważ dołączyła do ekipy w ostatniej chwili,
nie znała rozporządzenia ekwipunkiem. A tutaj panowały takie egipskie
ciemności, że nie wierzyła, żeby nie tamci nie zaopatrzyli się w jakieś
światło.
- Mamy tylko
jedną – odpowiedział jej Victor, jednocześnie zapalając ową latarkę – Broń jest
nam bardziej potrzeba niż światło. A latarka nam nie pomoże przemknąć się
niezauważenie.
- Ty więc
lepiej idź na samym końcu i oświetlaj nam drogę. Naszym cieniem, osłabimy
światło. I tak powinniśmy iść wolno by nie robić żadnego zamętu! Jest nas
szóstka, razem będziemy robić za dużo hałasu, biegnąć między drzewami. Idźmy
powoli, uważając na każdy nasz krok i każdy szelest gałązki.
Gdy skończyła
mówić, Clarice zdała sobie sprawę, że wygląda to, jakby chciała przejąć
dowodzenie. Już chciała to naprawić, kiedy odezwała się Lynn.
- Róbcie
wszystko jak każe Clarice. Jeśli macie uwagi, to mówcie.
Mężczyźni
skinęli głowami.
- Nie
chciałam się rządzić – powiedziała Clarice – Ja tylko…
- Ale to co
mówiłaś ma sens – Lynn się uśmiechała w słabym świetle latarki – Nie
zapomniałam, że tu ty jedyna jesteś przeszkolona do takich zadań. Samo FBI cię
trenowało. Powinnaś więc dowodzić.
- Znam się na
tym jedynie w teorii. Nie brałam udziału w żadnej akcji.
- Praktykę w
zabójstwach mamy wszyscy. Ty masz więcej wiedzy. Łączymy tu siły.
Clarice
pozostało tylko przyznać jej rację, skoro nie przyszedł jej do głowy żaden
kontrargument.
- Pójdę więc
przodem. Idźcie za mną tym samym tempem co ja, jak najciszej się da. Broń
trzymajcie przed sobą. Victor na końcu.
Uformowali
szyk i zaczęli iść jedno za drugim.
Ostrożne
kroki Clarice i słabe światło latarki Victora z samego tyłu, wręcz wymuszało na
nich odpowiednie tempo. Szli tak cicho jak tylko szóstka dorosłych jest w
stanie.
Kawałek za
nimi jednak szła dziewczynka. Skradała się za nimi w bezpiecznej odległości.
Nikt jej nie zauważył ani kiedy wyślizgnęła się z przyczepy furgonetki, ani
teraz gdy podążała bezszelestnie za nimi. Słyszała polecenie matki i pomimo
tego, że polecenie nie było skierowane do niej samej, Claire wyciągnęła
schowany nóż i trzymała go przed sobą.
Tymczasem
Clarice starała się spenetrować wzrokiem te leśne ciemności. Na razie wszystkie
przewidywania się sprawdziły. Nikt, ani jeden ochroniarz nie pilnował tyłów
terenów Vergerów. Gdy Hannibal był w rękach Masona, ten nie musiał już trzymać
ludzi na tyłach oraz lepiej było nie trzymać tu kogoś nie wtajemniczonego,
skoro w okolicy planował wykonać tortury na poszukiwanym przestępcy.
Szli
stabilnym tempem jakieś 20 minut, w stronę północną gdzie zaczynały się granice
terenów Vergerów. Przez cały ten czas panowała tu absolutna cisza, prócz
słabych dźwięków ich ruchów, których nie dało się całkowicie wyciszyć.
Nagle coś
przebiło się do jej uszu. Dźwięk ten zmroził krew w jej żyłach. Krew owszem,
ale nie ją samą. Wiedziała, że pozostali też to słyszą, bo wszyscy naraz
stanęli w tej samej chwili. Byli jednak przez tak długi czas skupieni na
nierobieniu hałasu, że aż wahali się odezwać. Dlatego ona to zrobiła.
- Ktoś nas
ściga, są za nami. Zachowanie ciszy już nie ma sensu. Są za blisko.
Tak, słyszała
wyraźnie. Ktoś biegł ze strony, z której przyszli. Nie skradali się, wiedzieli
po co idą. Biegli by ich dogonić, musieli widzieć samochody pozostawione z
tyłu.
Cała szóstka
momentalnie wymierzyła lufy pistoletów w stronę owego dźwięku. Victor wycelował
niczym nie zasłaniane światło latarki w tamtym kierunku i oświetlił trzy
postacie, które właśnie kończyły bieg i stanęły przed nimi.
Stało przed
nimi dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Tak samo jako oni mieli własną broń i
także celowali nią w nich. Pięć luf kontra trzy (Victor przez cały czas trzymał
latarkę, a broń należy trzymać w obu rękach, dlatego jego pistolet wciąż był
schowany).
Oczy Clarice
z szoku rozszerzyły się gwałtownie. Tego nie było w planie. Nie było nawet na
jej liście rzeczy, które mogły pójść źle. A jednak…przed nią stały dwie postacie,
które doskonale znała w swoim poprzednim, fałszywym życiu. Starszy Jack
Crowford i jej droga przyjaciółka Ardelia Mapp. Trzecią postać, stojącą na ich
czele, poznała dzięki bliznom na twarzy, oraz temu, że wcześniej widziała jego
zdjęcie. To był Will Graham.
Claire o
wiele wcześniej usłyszała pogoń. Dlatego udało jej się im zejść z drogi i teraz była schowana za drzewem z boku, tuż za
tą zbieraniną ludzi. Miała doskonały widok. Jej mama stała na czele, z jej
jednego boku stali wujkowie Alex i Victor, a z drugiego boku wujkowie Damien i
Al oraz ciocia Lynn. Na czele drugiej grupy, dokładnie naprzeciwko mamy stał
pan z bliznami, po jego obu stronach stali jego towarzysze. Wszyscy celowali do
siebie z broni.
Przez kilka
sekund wszyscy mierzyli się wzrokiem.
- Gdybym
chciała zabrzmieć dramatycznie… - Clarice jako pierwsza zabrała głos -
…wygłosiłabym teraz kwestię „nareszcie się spotykamy, panie Graham”.
- Clarice
Starling… - powiedział Will, jakby do siebie, nareszcie mając owa kobietę, o
której tak często rozważał przez ostatnie lata, przed oczami.
- Nazywam się
Clarice Lecter – poprawiła go automatycznie. Ktoś splunął na ziemię ze
wstrętem. To była Mapp – Ardelio, przykro mi cię tu widzieć.
- No co ty
nie powiesz!
Clarice
zaczęła kalkulować. Było nie dobrze. Nikt nie przewidział takiego obrotu spraw.
Cholera, Hannibal naprawdę miał rację mówiąc, że Will łatwo może go wytropić.
Graham był jedyną osobą, która mogła mierzyć się z jej mężem i z nią. Był
godnym przeciwnikiem. Dlatego naprawdę trzeba go było jak najszybciej
unieszkodliwić.
- Nie mam
czasu pytać skąd się tu wzięliście – powiedziała – Jak widzicie jesteśmy w
impasie. Pistolet na pistolet. Chociaż może od razu się poddacie? My jesteśmy w
lepszej sytuacji. Możecie zastrzelić jednego z nas naraz. Zastrzelicie trzech z
nas, ale pozostała trójka zastrzeli was. Nie macie szans. Zginiecie.
- To prawda –
odpowiedział Will – Jednakże…wy też przegracie jeśli sprawy potoczą się w ten
sposób. Czy jeżeli pozostanie was tylko trójka, to czy zdołacie wykonać to, po
co tu przyszliście?
Czas im
uciekał, nie było dobrze. A Will zdawał się…
- Albo czy
jeśli jedno z nas zastrzeli Lynnet, czy pozostali będą w ogóle mieć jaki cel,
żeby tu zostać i dokończyć zadanie?
…wiedzieć o
wiele więcej niż sądziła.
- Czyli wolisz
zginąć i pozwolić, żeby jakiś dewiant torturował na śmierć mojego męża?
- Jeśli to
jedyny sposób, żeby go pokonać to tak. Nie mam już wyjścia. Do tego sami mnie
doprowadziliście. Wolałbym go aresztować, ale nie mam już wyboru.
Clarice
obejrzała się na Ardelię i Jacka.
- I wy też zamierzacie
ot tak teraz zginąć? Zaciągnął was tu na śmierć, rozumiecie?
- Wiemy –
pierwszy raz odezwał się Jack – Poświęciliśmy 8 lat na tą chwilę, Clarice.
Musimy za wszelką cenę wygrać, żeby sprawiedliwości choć odrobinę stało się
zadość. Potrafisz zrozumieć desperację by ukończyć zadanie po tylu latach
pracy, prawda?
Potrafiła,
zrozumiała aluzję. Sama pracowała dokładnie tyle samo czasu, aby uwolnić
Hannibala. Było coraz gorzej. Musiała jakoś inaczej uderzyć. Byli zbyt mocno na
nich skupieni, żeby odwrócić ich uwagę. Trzeba było zasiać w nich zwątpienie,
co na razie nie działało.
- Nigdy nie
chciałam ci zrobić krzywdy Ardelio – skierowała słowa do kobiety tonem, którego
kiedyś używała jej stara wersja wobec przyjaciółki. Chciała nią potrząsnąć by
się zawahała ją zabić. Przemówić do emocji – Sądziłam, że ty czujesz to samo.
Kocham cię jak siostrę. Proszę cię…
- Miałaś
rację, nie jesteś Starling – wysyczała Mapp z nienawiścią – Moja przyjaciółka
umarła jeszcze zanim ją poznałam. Jestem tu by zabić dziwkę potwora. I jeśli
przy tym zginę to proszę bardzo.
Kurwa, jak z
tego wybrnąć?!
Pistolet
Willa był wycelowany teraz w Lynn, Ardelii w nią, a Jacka w Damiena. Zaraz mógł
zdarzyć się najgorszy scenariusz gdzie wszyscy strzelą jednocześnie i po
krótkiej strzelaninie, w najlepszym wypadku pozostanie troje po jej stronie.
Victor będzie opóźniony, bo musiałby sięgnąć po swoją broń, więc właściwie może
ich zostać dwoje.
Żeby nie
dopuścić do tej wersji wydarzeń pozostało jedno. Kazać Victorowi wyłączyć
latarkę. Wtedy nikt nic nie będzie widział. Walka będzie równa.
Już miała to
zrobić, gdy wtem…
Echem po tym
lasku rozdarł się krzyk. Nikt nie zdążył strzelić, a mimo to Will Graham
właśnie zaczął krzyczeć, jakby z bólu. To było tak nagłe, że uwaga Jacka i
Ardelii momentalnie przeniosła się na towarzysza, który zaczął upadać.
To była
kwestia sekund, teraz albo nigdy. Co wywołało ten okrzyk bólu było nieważne.
Ważne było, że wrogowi nie patrzyli już na nich, a z szokiem na Willa. Ten
momencik dekoncentracji mógł ich uratować.
- Brać ich! –
zawołała momentalnie, gdy dostrzegła ich szansę.
Działali w
idealnej synchronizacji. Ona i Lynn rzuciły się na Willa. Damien i Al na
Ardelię, a Alex i Victor na Jacka. Działali tak szybko jak się tylko dało. Każdy
z nich miał umysł zabójcy i wiedział, że teraz liczą się dosłownie milisekundy
i że do walki lepiej, żeby nie doszło. Tamci wciąż mieli broń w rękach. Nie
mieli czym ich unieszkodliwić, a zabić nie chcieli, bo wiedzieli że dla tej
trójki są przewidziane specjalne plany. Dlatego skupili się na
unieszkodliwieniu napastników. Nie mieli przy sobie żadnych kajdanek czy
sznura, więc każdy pomyślał o tym samym.
Jedno z pary
korzystając z krótkiej dezorientacji wroga zabrało im pistolety, a drugie
rzuciło się w stronę ich głów, żeby pozbawić ich przytomności. Najłatwiej było
z Jackiem i Willem. Crowford był już stary i zmęczony. Znokautowanie go było
proste. Natomiast Graham był z jakiegoś powodu oszołomiony z bólu. Cios kolbą
pistoletu w głowę wystarczył by go jeszcze mocniej osłabić. Z Ardelią było
najtrudniej, stawiała się. Ale Damien i Al nie mieli sobie razem równych. I nie
byli delikatni. Musieli ją uderzyć dwa razy z całej siły, żeby w końcu padła
bezwładna.
- Co to kurwa
było?! – zapytał Al, gdy zażegnano niebezpieczeństwo.
Clarice już
miała powiedzieć, że nie wie, gdy nagle coś poczuła. To ona walnęła Willa w
głowę i praktycznie teraz siedziała na jego plecach, przytrzymując go na
wypadek gdyby się obudził. To co poczuła to ciepła lepkość w dłoni. Jakaś ciecz…
- Victor,
poświeć mi.
Mężczyzna
pozostawił nieprzytomnego Jacka partnerowi i rzucił snom światła na ciało
Grahama. Na udzie mężczyzny, na jego spodniach rozszerzała się ciemna plama
krwi. Victor spojrzał na to profesjonalnym, lekarskim okiem.
- Ktoś go
dźgnął czymś ostrym – orzekł.
- Niby jak? –
zapytał Damien – Nikogo nie było słychać ani widać. Niby kto go tak nagle i w
idealnym momencie dźgnął?
- Wydawało mi
się, gdy Graham zaczął wrzeszczeć, że mignęło mi coś drobnego, ale nie zdążyłem
się przyjrzeć. Wszystko potoczyło się zbyt szybko, a musieliśmy się skupić na
tej trójce.
Clarice
potrzebowała chwili by to przetworzyć.
- Dobra,
zaraz się nad tym zastanowimy, ale nie teraz – orzekła zdecydowanie – Czas nam
ucieka. Już wiemy, że nie ma tu ochroniarzy Masona. Ta trójka może się jednak
wybudzić. Victor, Lynn i Alex zaciągnijcie ich z powrotem do naszych aut i
zwiążcie. Weźcie ich broń. Victor zatamujesz krwotok Grahama, żeby nam się nie
wykrwawił. Potem wróćcie do nas jak najszybciej. My już zaczniemy akcję.
Kiwnęli
głowami na znak zgody. Gdy Clarice podniosła się z ziemi, dając Lynn wolną rękę
by zajęła się nieprzytomnym wrogiem, jej myśli zaczęły krążyć wokół napotkanej
zagadki.
Jakimś cudem
ktoś zdołał zakraść się tu za nimi tak cicho, że nikt tego nie usłyszał? Dźgnął
nożem Willa i ten także niczego nie wyczuł za sobą. Potem ten ktoś uciekł
snopowi światła Victora, musiał być bardzo mały. A następnie gdzieś uciekł i
znów bezszelestnie. W dodatku ten ktoś nie miał latarki. Przez cały czas
śledząc i ich i teraz, gdzieś uciekając, ten ktoś poruszał się w zupełnej
ciemności, a jednak dawał radę.
To na pewno
był człowiek? Co tu się do diabła przed chwilą stało?!
Jej rozum
mógł przytoczyć tylko jedną osobę, która byłaby w stanie być nieludzko szybkim,
doskonale widzieć w kompletnej ciemności, nie wahać się, żeby wbić ostrze oraz
poruszać się zupełnie bezszelestnie na każdej nawierzchni. I tą osobą był
Hannibal Lecter, który obecnie czekał na ratunek. Nikt inny nie byłby w stanie
tego zrobić…
Czy aby na pewno? Serio nie znasz nikogo
innego?
Kiedy zjawił
się Will z Jackiem i Ardelią i mierzyli do niej z broni palnej nie panikowała.
Zachowała zimny spokój by wyjść z tej sytuacji cało. Jednakże teraz…po raz
pierwszy odkąd wyjechała z kryjówki czuła jak emocje przejmują nad nią
kontrolę. A nawet gorzej…czuła zalążki paniki.
Do opisu postaci zagadki tylko jedna cecha nie
pasowała do opisu jej męża. Ktoś, kto dźgnął Willa był tak mały, że aż latarka
go nie sięgnęła.
Myliła
się…był ktoś kto posiadał te same nadludzkie talenty jak Hannibal Lecter. Ktoś,
kto odziedziczył po nim ową szybkość, bezszelestność, doskonały wzrok i …
bezwzględność. Ktoś kto był bardzo niski, ponieważ był dzieckiem.
- Błagam nie…
Zapomniała o
towarzyszach za plecami. Rzuciła się biegiem przed siebie. Zbyt szybko to
jednak zrobiła, bo prawie natychmiast zahaczyła nogą o korzeń. Żeby nie upaść
podparła się rękami. I ponownie jej dłoń coś wyczuła…jakiś przedmiot. Clarice
podniosła go.
Nie
potrzebowała światła, aby wiedzieć co ma w dłoni. Trzymała ten przedmiot
każdego dnia. Każdego dnia zawiązywała tą i inne wstążki we włosy jej córki. A
teraz w jej rękach była wstążka, którą najpewniej wplotła córce we włosy
dzisiejszego ranka.
Nie miała już
wątpliwości. Przerażenie jakie poczuła, nie równało się z niczym innym.
- Claire…
Ruszyła
biegiem przed siebie. Wołali za nią, ale była na to głucha. Nie obejrzała się
czy bliźniacy za nią idą albo czy pozostali dają sobie radę z ciężarem ich
nieprzytomnych przeciwników. Liczyło się tylko jedno. Biec przed siebie. Cisza,
skradanie się…to już nie istotne.
Hannibal…Claire…oboje
w niebezpieczeństwie to było za dużo.
Prędko
zobaczyła słaby prześwit pomiędzy drzewami. Zwolniła, żeby się rozejrzeć. Ani
żywej duszy. Natomiast przed nią rozciągało się puste pole. A po jej prawej,
dosłownie kilkanaście metrów dalej był jakiś drewniany budynek, wyglądający na
stodołę. Był ogrodzony barierką.
Poszła w
tamta stronę. Budynek wyglądał tak jak opisywała Lynn. Jeszcze zanim Hannibal
dał się porwać, on i Lynn przytoczyli jak zapamiętali tereny Vergerów i gdzie
według nich mogą chcieć go przechowywać. Stara stodoła na samych tyłach była
najlepszym kandydatem.
Przez szpary
w deskach widziała, że pali się tam światło. Już zamierzała się tam zakraść
cicho, wiedząc, że jeśli Hannibal tam jest, to na pewno jest pilnowany, gdy
usłyszała słaby dźwięk silnika. Obejrzała się i zobaczyła, że od strony pola
jedzie samochód. Nie miała czasu.
Żwawszym
krokiem podbiegła do drzwi stodoły, przeskakując wcześniej przez to małe
ogrodzenie. Instynktownie wyczuła, że było ich dwóch…ale nie w środku, a za
nią. Musieli być z drugiej strony budynku i ją usłyszeli. Już zamierzała
odwrócić się szybko i strzelić, ale gdy już się odwracała, w powietrzu rozległy
się strzały.
Nic nie
poczuła, to nie było do niej. Jej wzrok w słabym świetle ze stodoły zobaczył
dwóch mężczyzn padających na ziemię. W ich głowach były dziury. Obejrzała się i
zobaczyła Damiena i Ala z bronią wciąż wcelowaną w dwóch postrzelonych
Sardyńczyków.
- Trzeba było
poczekać, Clarice – rzekł Damien.
- Ci dwaj
prawie cię mieli – dodał jego brat.
- Przepraszam
- odpowiedziała szczerze. Przez strach o córkę zapomniała się. Musiała się
wziąć w garść – Dzięki za ratunek. Sprawdźcie czy nie ma ich tu więcej. Ja
wejdę do środka. Poradzę już sobie.
Tamci dwaj
kiwnęli głowami, po czym rozeszli się w dwie różne strony, okrążając ostrożnie
budynek. Samochód w oddali dalej się zbliżał. Lepiej żeby zostali by zająć się
i tą kwestią.
Tym razem
zachowując większą ostrożność, weszła do środka. Szła powoli wzdłuż ściany,
plecami do niej, rozglądając się. Przeszła przez krótki korytarz, aż znalazła
się w głównym pomieszczeniu.
Na samym
końcu były jakieś zagrody. W środku coś chrząkało groźnie, jakieś zwierzęta.
Nie wiedziała jednak co może wydawać takie dzikie odgłosy. Po prawej i lewej
były drabiny, po których dało się wspiąć na półki na których leżało siano.
Jej oczy
jednak badały otoczenie bardzo krótko, ponieważ w samym centrum stał metalowy
słup do którego z wyciągniętymi rękami był przywiązany…jej mąż.
- Clarice? –
Hannibal rzadko bywał zdumiony. Ostatnim kogo się tu spodziewał była jego żona,
która powinna w tej chwili bezpiecznie siedzieć w kryjówce – Co ty tu robisz?!
Pomimo
okoliczności zachciało się jej śmiać. Rozgniewała go, chyba po raz pierwszy.
- Przyszłam
po ciebie. Znowu.
Podbiegła do
niego. Wyciągnęła schowany wcześniej w bucie składany nóż, który znalazła w
aucie i zaczęła rozcinać więzy na jego prawej ręce.
- Nie
powinnaś tu być!
- A ty nie
powinieneś dawać się porywać. Ale dałeś. Naprawdę sądziłeś, że zmusisz mnie do
siedzenia cichutko jak trusia i czekania aż wrócisz…czekania aż ktoś inny cię
wyciągnie?
- Chociaż raz
mogłaś się posłuchać. Trudno…już dawno się pogodziłem, że nie umiem cię
kontrolować.
- I dobrze –
uwolniła jedną rękę.
- Daj mi nóż,
sam zrobię resztę.
Oddała mu
nóż. Rozejrzała się, czy nikogo tu na pewno nie ma.
- Dobrze
widzisz? Myślisz, że dasz radę chodzić? – był tu długo przywiązany, mogło to
się na nim odcisnąć.
- Tak, dam
radę – uwolnił drugą rękę i zajął się nogami – Gdzie reszta?
- Damien i Al
są na zewnątrz. Zastrzelili dwóch którzy cię pilnowali. Pozostali…
Już
zamierzała powiedzieć, że na drodze zjawili się Will, Ardelia i Jack i w tej
chwili Lynn, Alex i Victor związują ich i zamykają w ich samochodach, żeby
zaraz do nich dołączyć i że gdzieś w okolicy musi się chować Claire, która nie
wiadomo skąd się tu wzięła, ale następne słowa Hannibala, które jej przerwały
sprawiły, że wszystko inne wyleciało jej z głowy.
- Dwóch?
Uwaga, powinno ich być trzech.
Rozległ się
skrzyp tak cichy, że tylko dr Lecter go usłyszał. Spojrzał w górę i zobaczył,
że na podwyższeniu stoi Sardyńczyk i celuje czymś w nich. Clarice stała na
linii strzału. Już otwierał usta, żeby ją ostrzec, gdy ten strzelił.
To nie był
normalny huk, ponieważ mężczyzna nie strzelił z prawdziwej broni. Sardyńczyk
strzelił środkiem usypiającym, ale nikt nie mógł o tym wiedzieć.
Tak jak nikt
nie mógł wiedzieć, że tuż za Clarice skradało się dziecko.
Claire po
wbiciu noża w nogę Willa, poszła w kierunku, w którym od samego początku
kierowała się reszta. Przyczaiła się na skraju lasku, aż zobaczyła mamę. Poszła
za nią do stodoły i obserwowała z daleka jak mama uwalnia ojca z więzów.
Tata był
jednak zbyt zajęty i zbyt zły żeby wyczuć to co ona. Claire wyczuła zapach Sardyńczyka
i widziała jak ten celuje lufą jakiejś dziwnej broni w kierunku rodziców.
Zobaczyła, że mama przesunęła się, nieświadomie stawając na linii strzału. Tata
już podnosił wzrok, lecz czuła instynktownie, że ujrzy napastnika za późno.
Dziewczynka
nie myślała. Ponownie, jak przez całą dzisiejszą noc, działała na pierwotnym
instynkcie. Jej umysł rejestrował tylko jedno. Liczyło się tylko jedno.
Mama w
niebezpieczeństwie. Braciszek lub siostrzyczka w niebezpieczeństwie.
Claire
rzuciła się biegiem przed siebie, doskonale wiedząc co musi zrobić.
Gdy rozległ
się ten dziwny huk, Clarice odwróciła się zaalarmowana. I zarówno ona jak i
Hannibal zobaczyli ten sam potworny widok, który wypalił się w ich umysłach na
zawsze.
Tuż przed
nimi, dosłownie kawałek, znikąd pojawiła się ich córka. Claire pojawiła przed
matką i przyjęła na siebie coś, co miało się wbić w nogę Clarice. Strzała wbiła
się w przedramię dziewczynki. Niemalże natychmiast środek usypiający zaczął
działać i dziecko upadło bezwładnie na ziemię.
Nawet z
wysokości, Sardyńczyk widział, że z Lecterem i tą kobietą coś się stało. Na ich
twarzach zapłonęła furia jakiej świat nie widział. Wyczuł żądzę mordu tych
dwojga. To już nie byli ludzie. Zmienili się w polujące zwierzęta.
Hannibal
momentalnie uwolnił nogi i rzucił się w stronę córki. Clarice natomiast
błyskawicznie spojrzała w stronę, z której przyszedł strzał. Jej jarzące się
czerwonością oczy zarejestrowały ofiarę, zanim ta sama zrozumiała, że powinna
uciekać. Liczyło się jedno – zabić!
Gdy
Sardyńczyk przetworzył informację, było już za późno. Kula z pistoletu
przyszyła mu czaszkę na wylot. Mężczyzna poleciał do przodu i spadł z
podwyższenia na ziemię. To nie był jednak koniec strzałów. W swojej ślepej
żądzy krwi, Clarice strzelała dalej. Wszystkie kule w magazynku wpakowała w to
„coś” co śmiało skrzywdzić jej dziewczynkę.
Dopiero, gdy
pistolet zaczął klikać sygnalizując, że magazynek jest pusty, Clarice wręcz
rzuciła się do tyłu i upadła na kolana tuz przy nieprzytomnej dziewczynce.
- Co z nią?!
Hannibal
zdążył już ją obejrzeć i wyjąć strzałkę.
- Środek
usypiający. Jednak dawka była dla dorosłego. Wiele nie zdążyła przyjąć, ale
lepiej spróbuje wyssać anestetyk.
Zdjął sobie
maskę i przyłożył usta do ranki na ręce dziewczynki i zrobił co powiedział.
Wypluł anestetyk na ziemię.
- Nic jej nie
będzie, ale trochę zajmie zanim się obudzi.
- Och…całe
szczęście – przytulił nieprzytomną dziewczynkę z całej siły do piersi – Skąd ty
się tu wzięłaś?! Gdy się obudzisz, będziesz miała kłopoty, kochanie – ulga
mieszała się w niej ze złością. To była niemalże zabójcza dawka. Jednak złość
przechodziła, gdy czuła, że ciało małej jest ciepłe, że oddycha.
Coś za nimi
trzasnęło. Oboje spojrzeli za siebie i zobaczyli, że drzwi zagród się ruszają.
Zwierzęta za nimi zaczęły chrząkać i warczeć głośniej niż kiedykolwiek.
Próbowały się wydostać i obserwując ruchy drzwiczek było pewne, że zaraz im się
uda je wywarzyć.
- Co tam
jest?!
- Świnie –
wyjaśnił krótko Hannibal – Nauczono je pożywiać się ludzkim mięsem. Miały zjeść
mnie, ale wyczuły krew tego Sardyńczyka i teraz wpadły w szał.
Dr Lecter
wziął córkę na ręce i wstał.
- Clarice,
bez względu na wszystko, proszę cię…wycisz wszystkie emocje. Zwłaszcza strach.
Tylko spokój. Potrafisz to zrobić?
- Jeśli ty i
Claire jesteście bezpieczni…to zawsze będę spokojna – mówiąc, to schowała dłoń,
na której wciąż była krew Willa, do kieszeni, żeby świnie jej nie wyczuły.
***
Zatachanie
trzech dorosłych ludzi do aut nie było łatwym zadaniem, na szczęście Lynn i
chłopaki byli w pełni sił. Alex i Victor mieli w swoim wozie wszystko co
trzeba. Mieli całkiem sporo par kajdanek zbieranych przez lata od różnych
skorumpowanych glin. Tak, kradli je…W każdym razie starczyło by skuć całą
trójkę. Były też liny by związać nogi. Przy drodze był samochód Willa. Gdy
Victor na szybko zatamował mu krwotok, znalazł w jego kieszeni kluczyki. Mieli
teraz do dyspozycji cztery wozy. Aż za dużo, żeby każdy z więźniów dostał
własny bagażnik.
Gdy zamknęli
całą trójkę, natychmiast pobiegli w stronę farmy. Gdy wybiegli z lasku,
zobaczyli Damiena i Ala przechodzących przez ogrodzenie wokół stodoły. Szli w
ich stronę. Gdzieś w oddali zbliżał się jakiś samochód, był już dość blisko.
- Co się
działo? – spytała Lynn, jednocześnie szykując broń na tego, kto prowadził
samochód.
Nikt jednak
nie zdążył odpowiedzieć. Wszyscy jednocześnie obrócili głowy w stronę stodoły,
skąd zaczęły dochodzić odgłosy kilku szybkich strzałów pod rząd.
Nie było
jednak czasu zareagować. Samochód na ich jedenastej właśnie się zatrzymał. Cała
piątka wycelowała bronią w auto. Ku ich uldze, z auta wyszła umięśniona
kobieta.
- Margot? –
Lynn pozostała czujna. Nie wiedziała, czy doktorkowi udało się przeciągnąć ją
na ich stronę.
- Wszystko
pod kontrolą Lynn. Jestem z wami.
Zaczęła
podchodzić w ich stronę. Ręce rozłożyła na boki, pokazując, że przyszła
nieuzbrojona. Lynn uwierzyła jej. Dała znać ręką, żeby reszta opuściła
pistolety.
- Skoro z tej
strony nie ma zagrożenia, to co się dzieje za zagrodą, w tej stodole?
- Chodźmy
sprawdzić – rzekł Al – W okolicy oprócz tej zastrzelonej dwójki nikogo nie
było.
- Brakuje
jednego – powiedziała Margot – Doktora pilnowało trzech, właśnie miałam ich…
- Zaczekaj –
Lynn uniosła dłoń – Tam skąd słychać było strzały jest doktorek?
Ponownie nie
było czasu na odpowiedź. Jedno zdarzenie wciąż poprzedzało następne, że wciąż
nie było czasu by spokojnie przeanalizować sytuację.
Tym razem
przerwały im jakieś głośne chrząkania, kwiczenia i ostre warkoty. Plus do tego
odgłosy mnóstwa kroków.
- Co to do
diabła? – Alex wyraził myśli reszty.
- Kurwa, to
świnie! – Margot nagle stała się mniej pewna siebie. Widząc, że Lynn robi krok
w tamtą stronę, wyskoczyła i złapała ją za rękę – Nie idź! One nie jadły od
kilku dni. Mason stworzył tą rasę, żeby zabijały ludzi. Zapach krwi musiał je
rozwścieczyć i teraz uciekają z zagród! Lecz są dobrze tresowane, wyjdą z
zagrody, ale nie ważą się wyjść poza barierkę!
- Ale tam
jest doktorek!
- I Clarice –
dodał Damien i wszyscy spojrzeli na niego – Weszła do środka, żeby go
wyciągnąć.
- To tylko
świnie, da się je zastrzelić. Chodźcie…
Zrobili kilka
szybkich kroków w kierunku barierki. Margot chciała znów spróbować ich
zatrzymać, lecz wtem…wszyscy stanęli jak wryci.
Ten widok był
tak niesamowity, że potrzeba było kilkunastu sekund, żeby to przetworzyć.
Wszystko było widoczne jedynie dzięki światłu sączącemu się ze stodoły. Zza
drzwi budynku wypadło stado ogromnych i dzikich świń. Kilka miało pyski całe we
krwi. Większość, gdy wybiegła, rzuciła się w kierunku ciał dwóch zastrzelonych
Sardyńczyków i zaczęło je zjadać. Pozostałe rozpierzchły się wokół ogrodzenia,
wydając groźne dźwięki.
Jednakże…wraz
ze stadem, właściwie wraz nimi, ze stodoły wyszedł Hannibal Lecter. Szedł boso,
tempem jak gdyby był na niedzielnym spacerze. Na rękach niósł nieprzytomne
dziecko. Za nim, trzymając go za rękaw, szła Clarice i wyglądała jakby się nad
czymś intensywnie skupiała. Hannibal wręcz przeciwnie, wyglądał na opanowanego,
aż za bardzo biorąc pod uwagę jego położenie.
Najbardziej
to Margot nie mogła uwierzyć własnym oczom. Zwłaszcza, kiedy kilka świń
zagrodziło Lecterom drogę, zawarczało na nich, a doktor tylko na nie spojrzał,
na co te skuliły się i uciekły na bok, a doktor spokojnie wznowił krok.
Tak nie
powinno być. Te świnie powinny go od razu zaatakować. Jego i Clarice. Margot widziała
próby, jak Mason wysyłał ludzi na śmierć do tych świń, żeby sprawdzić, czy są w
stanie zjeść całego człowieka. Zawsze atakowały bez wahania, reagowały na krew.
Teraz krwi było wokół sporo, z Sardyńczyków, a mimo to dr Lecter z żoną
kroczyli w tej krwawej jatce, a zwierzęta schodziły im z drogi. Jak to możliwe?
Może nie
wyczuły żadnego strachu.
Gdy w końcu
wyszli poza barierkę, reszta się otrząsnęła. Mogli bez niebezpieczeństwa do
nich podejść. Posypało się kilka pytań naraz.
- Nic wam nie
jest?
- Co to były
za strzały?
- Skąd tu się
wzięła Claire?
- Wszystko po
kolei – przerwał im doktor – Odetchnijcie, najgorsze przeszło. Nic nam nie
jest. Claire też, śpi po środku usypiającym. Te strzały oddała Clarice do
ostatniego strażnika.
- Nie wiem
skąd tu się wzięła Claire – powiedziała Clarice, głaszcząc córkę na po główce –
Jakoś udało jej się tu dostać z nami. To ona musiała dźgnąć Grahama.
- Grahama? –
głos Lectera miał w sobie coś takiego, że nawet bliźniaki przeszedł dreszcz.
Twarz
Hannibala wyglądała teraz jak zrobiona z kamienia. Clarice wiedziała, że to
oznacza zaskoczenie i wściekłość, którą próbował stłumić przy innych.
- Zjawił się
z Ardelią i Jackiem. Potem wyjaśnię.
- Wy
uciekajcie stąd w końcu, a ty Lynn, chodź ze mną.
Wszyscy
spojrzeli na autorkę tych poleceń, czyli na Margot. W jej postawie było coś,
przez co kącik ust dr Lectera zadrgnął w górę.
- Tych trzech
było ostatnich – mówiła dalej Margot, patrząc jedynie na swoją kuzynkę –
Odprawiłam całą resztę, dając im zapłatę. Już nikogo więcej tu nie ma. Mason
pewnie niecierpliwi się w swoim pokoju, bo miał być przywieziony na rozpoczęcie
tortur doktora jakieś 10 minut temu.
- A ten
pielęgniarz?
- Cordell? To
on miał go tu przywieźć. Zabiłam go.
Po tym
oświadczeniu Margot, na trzy sekundy zapadła zupełna cisza.
- Ja jestem
gotowa – Margot odwróciła się i podeszła do auta, którym tu przyjechała - A ty?
Wszyscy
wiedzieli do kogo się zwraca. Lynnet uśmiechnęła się.
- Gotowa jak
nigdy.
Lynn biegiem
dołączyła do Margot. Obie wsiadły do wozu i odjechały w stronę posiadłości
Vergerów.
- Wynośmy się
stąd.
W ciszy
zgodzono się z poleceniem Clarice. Wszyscy wkroczyli w las. Potem uciekną stąd
swoimi samochodami oraz autem Willa. Ale zrobią to, gdy Lynnet wróci.
***
Mason
podskakiwał wręcz na łóżku. Znaczy, na tyle na ile mógł. Gdzie podziewał się
Cordell? Już dawno powinni byli zaczynać!
W końcu drzwi
do jego sypialni otworzyły się ze skrzypnięciem.
- Nareszcie,
Cordell. Gdzie ty się…
Nie
dokończył, zdziwiony tym co zobaczył swoim jedynym okiem. Do pokoju weszły
Margot i Lynnet. Tej drugiej w ogóle się tu nie spodziewał. Obie kobiety
wpatrywały się wprost w niego.
- Margot, co
Lynnet tu robi?! Kto ją wpuścił?! Gdzie Cordell?!
Kobiety
stanęły po przeciwnych stronach łóżka, dalej wpatrując się z góry na Masona.
- Nie żyje.
Zabiłam go – powiedziała bez emocji Margot – A teraz przyszła kolej na ciebie.
Kobieta
wyjęła coś z kieszeni i położyła na szafce nocnej. Była to plastikowa torebka z
małą kępką włosów Hannibala Lectera. Gdy będzie po wszystkim, włoży włosy Masonowi
w dłoń.
- Co?!
- Ale
najpierw… - rzekła, niemalże uwodzicielsko, Lynn – Weźmiemy coś sobie. Mnie
przypadł ten zaszczyt by się tobą zająć. Obrzydza mnie tylko świadomość, że
muszę ci zdjąć spodnie.
Mason dopiero
teraz zobaczył, że Lynn coś trzyma. W jednej ręce miała paralizator, a w
drugiej próbówkę, którą pożyczyła z prywatnej kolekcji narzędzi Cordella.
- Najpierw
twój fiut popracuje z tym paralizatorem, a jak się spisze… to zgniotę go
obcasem.
Dobrze, że w
posiadłości nie było już żywych ludzi, ponieważ krzyk Masona był nieludzki, aż
włosy dęba stawały.
Paralizator
się spisał. Margot miała w dłoni zdobycz, próbówkę z ciepłą substancją, którą
niedługo zapłodni w klinice Judy. Kobieta włożyła próbówkę pod kurtkę i
spokojnie, jak gdyby nic przeszła obok łóżka, na którym Mason dalej wrzeszczał
na całe gardło, bo w tej właśnie chwili jego członka miażdżył obcas Lynn.
Margot
jeszcze trochę dała się kuzynce bawić, samej rozkoszując się tymi krzykami.
Jednak kiedy głos Masona zaczął tracić na sile w jej uszach, postanowiła, że
teraz jej kolej. Stanęła obok akwarium z mureną i założyła rękawice z kolcami,
które zawsze tam leżały. Służyły do wyjęcia ryby z akwarium, kiedy trzeba było
je wyczyścić.
- Lynn,
starczy. On go już przestaje czuć.
Kobieta
zeszła z łóżka, uważając żeby krew na jej obcasie nie zabrudziła dywanu. Zdjęła
tego buta na wszelki wypadek.
Margot wyjęła
murenę przy pomocy rękawic i rzuciła dziką rybą prosto w głowę brata.
Obie kobiety
z satysfakcją obserwowały jak ostre zęby ryby rozszarpują Masona Vergera na
krwawe strzępy. Czekały na zemstę kilkanaście lat.
Było warto
dla tego widoku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz