Claire
unosiła się w czarnej mgle, a jej ciało było tak niesamowicie ciężkie, że nie
potrafiła się ruszyć. Było to na swój sposób przyjemne i niepokojące zarazem.
Nie potrafiła
powiedzieć ile czasu dryfowała, ale wiedziała, kiedy zaczęła się wybudzać.
Pierwsze co poczuła to ciepło. Było jej bardzo przyjemnie ciepło. Coś ją trzymało.
Jakieś ramiona, które miały znajomy kształt. Następnie zmysł węchu stał się
świadomy. Zapach w jej nozdrzach kojarzył się z domem, ale ten zapach najbliżej
to…
- Mama… -
zdziwiła się, że jej głos był taki słaby.
Od razu, gdy
się odezwała, ciepły uścisk wokół jej ciałka gwałtownie się wzmocnił. Otworzyła
oczka i zobaczyła że jest w swoim pokoju. Leżała w łóżku, a obok niej leżała
mama i trzymała ją w objęciach. A teraz, kiedy dała znak, że się obudziła,
uścisk ramion wzmocnił się aż za bardzo.
- Mamo…udusisz
mnie…
-
Claire…gdybym teraz nie czuła takiej ulgi i szczęścia to mogłabym to zrobić.
Coś ty sobie myślała?
Dziewczynka
spróbowała się podnieść. Udało jej się, ale mama ani przez chwilę nie przestała
jej przytulać, jakby bojąc się ją wypuść z bezpiecznych ramion.
Claire już
chciała zapytać co się stało, gdy nagle fala wspomnień zalała jej umysł.
- Mamo, co
się stało? Myślałam, że ktoś do ciebie strzela, ale…nic mnie nie boli – to nie
do końca prawda. Była zesztywniała i miała otarcia, ale wyobrażała sobie, że
ból po postrzale musi być o niebo gorszy.
- Miałaś
szczęście, bo ten ktoś strzelał środkiem usypiającym. Tacie udało się wyssać ci
z rany większość środka. A teraz… - mama przestała ją tulić, odsunęła się
lekko, jednak nie puściła jej ramionek. Teraz patrzyła jej prosto w oczy i
wyglądała groźnie - …co ty sobie myślałaś? Wiesz jak bardzo mnie przeraziłaś?
Myślałam, że umrę, gdy zdałam sobie sprawę, że tam jesteś. A potem umarłam
drugi raz, gdy wzięłaś na siebie ten pocisk usypiający. Masz tak duże kłopoty,
że nie mam słów!
Claire
skuliła się w sobie. Nie wiedziała jak sobie radzić w tej sytuacji, ponieważ to
był pierwszy raz, gdy była nieposłuszna wobec rodziców. Zawsze była grzeczna,
ale tym razem…
-
Przepraszam… - powiedziała cicho, patrząc w dół – Nie mogłam… Bałam się…o was.
Ja… musiałam. Przepraszam.
Głos, który
jej odpowiedział nie należał jednak do mamy.
- To do nas
należy zadanie, żeby chronić ciebie. Nie na odwrót. I byłaś bezpieczna, ale to
porzuciłaś, żeby się narazić na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Głowy jej i
mamy odwróciły się w stronę drzwi do pokoju. Stał tam jej tata i miał tak samo
srogi wyraz twarzy jak mama i jego spojrzenie było wymierzone w nią.
Jednocześnie poczuła wyrzuty sumienia z powodu nieposłuszeństwa oraz ulgę, że
tata tu jest cały i zdrowy.
-
Przepraszam, że was zmartwiłam – znów nie mogła się zmusić by spojrzeć na
rodziców.
- Ale nie za
to, że poszłaś…
Nie mogła
zaprzeczyć. Nie żałowała, że poszła za mamą. Zrobiłaby to jeszcze raz, wiedząc,
że się na coś przydała i pomogła.
- Przepraszam
– powiedziała jeszcze raz, choć nie była pewna już za co przeprasza. Nie
chciała, żeby rodzice byli źli na nią.
Tata wszedł w
głąb pokoju i usiadł na skraju łóżka przed nią, tuż obok mamy. Odruchowo
dziewczynka napięła mięśnie, nie wiedząc co się wydarzy, skoro po raz pierwszy
była nieposłuszna. Jednakże nic nie przygotowało ją na to zaskoczenie.
Mama w końcu
puściła jej ramiona, lecz tylko po to by zrobić miejsce tacie, który zrobił
coś, co robił bardzo rzadko, a jak już to nie w ten sposób. Tata przytulił ją,
z taką samą za dużą siłą jak mama przed chwilą. Ukrył w twarz w jej lokach i
nie chciał jej puścić.
Wtedy Claire
naszła myśl, że mama i tata się bali. O nią. Przez moment uważała jednak, że to
niemożliwe. Mama i tata niczego się nie boją. Lecz kiedy mama dołączyła do
uścisku i oboje rodziców trzymało jej tak silnie w ramionach zrozumiała, że nie
tylko ona kocha ich tak mocno. Oni ją także. Niby zawsze to wiedziała, ale
teraz to czuła…
-
Przepraszam… - powiedziała z o wiele większą mocą niż wcześniej – Chciałam ci
pomóc tato, nie przestraszyć.
- Ty nas przeraziłaś, Claire – powiedział tata,
wyraźnie akcentując to słowo, po czym odsunął się nieco by spojrzeć na nią
uważnie – Nie waż się nigdy więcej tak sama narażać. Przynajmniej porozmawiaj z
nami, jeśli coś cię martwi.
Dziewczynka
pokiwała główką, nadal w objęciu mamy, która uparcie nie chciała jej puścić.
Hannibal
specjalnie ujął to polecenie w te słowa. Teraz rozumiał, że mała zawsze będzie
chciała im pomóc, za ich zgodą czy nie. Na Boga, była w tym względzie taka sama jak matka! Czy to
nie znak, że obie niemal w tej samej chwili postanowiły olać wszystkie zasady i
ustalenia, aby rzucić się prosto w ogień niebezpieczeństwa by ratować siebie
nawzajem? Będzie musiał je jednak lepiej pilnować. Właściwie…to był pewien, że
przez jakiś czas żadne z nich nie będzie w stanie zbytnio oddalić się od
pozostałej dwójki. Wydarzenia tej nocy odcisnęły swoje piętno.
- Pokaż mi
się – powiedziała Clarice, odsuwając w górę rękawy córki, a potem nogawki jej
spodni. Dziewczynka miała zadrapania po gwałtownym upadku i pewnie po biegu po
lesie – Trzeba ci to obmyć i opatrzeć.
- Przyniosę
apteczkę z dołu – powiedział doktor, wstając z łóżka.
- Czemu
apteczka jest na dole? – spytała zdziwiona Claire, podczas gdy mama sprawdzała,
czy nie ma innych zadrapań – Przecież jest w łazience, tutaj, na górze.
- Cóż… - po
raz pierwszy dziś tata uśmiechnął się do córki. Znała ten uśmiech bardzo dobrze
– Była mi potrzebna by opatrzeć naszych gości.
Zrozumiała.
- Chodź –
Clarice wzięła córkę na ręce. Ona najbardziej nie mogła znieść rozłąki,
jakiejkolwiek – Napuścimy wody do wanny. Przyda ci się ciepła kąpiel.
- Dobrze,
mamo – Claire objęła mamę za szyję, ciesząc się uczuciem bezpieczeństwa. Tym
wewnętrznym spokojem, że wszystko było w porządku.
Dr Lecter
obserwował jak obie znikają za drzwiami łazienki. Clarice jeszcze na sekundę
zdążyła mu posłać spojrzenie pełne ulgi i miłości. Odpowiedział tym samym, tyle
że w swojej wersji. Wiedział, że zrozumie.
Następnie
zszedł na dół, po apteczkę. Gdy wszedł do jadalni wszystko wyglądało tak, jak
to zostawił kilka minut temu. Apteczka leżała na stole. Natomiast pod ścianą,
kawałek od stołu, stały trzy krzesła, a na każdym z nich siedział mocno
przywiązany do niego człowiek. Cała trójka miała bandaże na głowach. Ardelia,
Will i Jack nadal nie odzyskali przytomności, głównie dzięki niemu.
Tej nocy,
wszyscy grupką poszli do samochodów. Znaleźli samochód Willa, a także kluczyki
w jego kieszeni. Kiedy Lynnet do nich dołączyła, wszyscy odjechali tandemem
czterech aut do tymczasowego domu Lecterów. Więźniowie byli w bagażnikach. Gdy
przyjechali, Clarice od razu zabrała córkę na górę by położyć się w nią i
czekać aż odzyska przytomność. Tymczasem Lynn i reszta pomogły Hannibalowi
przetransportować nieprzytomną trójkę więźniów do środka i porządnie przywiązać
ich do krzeseł. Właściwie to zajmowali się tym chłopcy, bo w tym czasie Lynn
opowiedziała mu całe morderstwo Masona ze szczegółami, aby później mógł się do
tego mordu przyznać i żeby wszystko się zgadzało.
Następnie,
piątka odjechała do Irene i dzieci, żeby ich uspokoić i żeby być w domu, kiedy
zjawi się policja. Wówczas doktor wziął właśnie ową apteczkę i zajął się
więźniami. Każdemu wstrzyknął nieco środka uspokajającego, aby nie obudzili się
zbyt wcześnie. Następnie opatrzył im wszystkim rany na głowach.
Najpaskudniejszą z nich rzecz jasna miała Ardelia, musiał założyć szew. Na sam
koniec zszył ranę na nodze Willa. Mógł się nią zająć na koniec, ponieważ Victor
wcześniej profesjonalnie zatamował krwawienie. Dosłownie wtedy, gdy skończył i
obmywał się z krwi, usłyszał głos córki, świadczący, że odzyskała przytomność i
poszedł na górę.
Teraz gdy
wziął apteczkę i wracał z nią na górę, spostrzegł przez okno, że zaczynało
świtać. Będzie musiał niedługo się położyć. Za długo przebywał bez snu, choć
panował nad zmęczeniem. Chodziło o czyste zdrowie dla ciała.
Jednak zanim
położy się spać z żoną i córką pomiędzy nimi, musieli nie tylko umyć i opatrzeć
małą, lecz także on sam musiał…wykonać pewien telefon.
***
Margot z
powodzeniem wylewała łzy na zawołanie. Wiedziała, że lepiej w ten sposób
wypadnie na oczach policjantów.
Ale prawda
była taka, że triumfowała. Podczas gdy ona szlochała, dłońmi zasłaniała
uśmiech, gdy słuchała w tle jak funkcjonariusze z obrzydzeniem wsłuchują się w
pozostawioną na telefonie Vergerów wiadomość od dr Lectera. Przez zestaw głośno
mówiący wszyscy w pokoju mogli usłyszeć jak doktor opowiada z triumfem jak
pozbawił Masona życia. Jak mówi o jego cierpieniach, niemalże się
przechwalając.
„Lynn
wszystko dobrze mu streściła” pomyślała Margot, gdy z cichą uciechą słuchała
nagranej wiadomości.
Nadal udając
rozpacz po stracie ukochanego brata, Margot próbowała uporządkować w głowie
pewne rzeczy. Próbka spermy była bezpieczna i niedługo będzie można jej użyć na
Judy. Dr Lecter właśnie nagrał wiadomość na sekretarce, gdzie przyznaje się do
morderstwa, podając szczegóły, które zna jedynie morderca, czy raczej
morderczynie. Nie wspominając o próbce włosów doktora, którą niedługo zbadają w
laboratorium potwierdzając, że to włosy Lectera. Podsumowując ona i Lynn
dostały to czego pragnęły i obie są całkowicie wolne od podejrzeń.
Pozostało
pytanie, czy ktoś mógłby im zaszkodzić, czyli wiedział coś czego nie powinien?
Przyjaciele Lynn i jej mąż się nie liczą, są z nimi. Cordell mógłby, ale go
zabiła. Wszyscy Sardyńczycy skończyli zabici, a nawet zjedzeni. Pozostawał
Krendler, ale on nic nie powie. Za bardzo by mu to zaszkodziło, właściwie to by
go zniszczyło.
Podsumowując,
grając żałobę tak dobrze jak teraz, wszystko było w porządku.
Chociaż…była
jedna kwestia. Dr Lecter zaoferował przyznanie się do morderstwa Masona, to
prawda. Ale zrobił to za opłatą. Lynn w zamian pomogła mu w jego planie i
poszła go odbić. Lecz co zrobiła Margot? Milczenie chwilę przed Masonem to
zdecydowanie za mało.
Miała dług u
doktora. I wiedziała, że niedługo on sam się zgłosi, żeby mu go spłaciła.
Jednakże,
prawdę mówiąc… po wszystkim co otrzymała i co otrzyma… Margot była gotowa dać
Lecterowi cokolwiek będzie chciał. Każda cena była tego warta.
Spłaci ten
dług z wdzięcznością.
***
Pierwsze co
ich przywitało przy odzyskiwaniu przytomności to ból z tyłu głowy. Choć Will
czuł również pieczenie gdzieś z tyłu uda. Dzięki podawanym lekom, obudzili się
praktycznie w tym samym czasie.
- Boże… Mój
łeb… - wyjęczała Ardelia, otwierając oczy.
- Mój też,
choć po nocy chlania bywało gorzej – rozległ się głos Willa.
- Oprócz tego
nic wam nie jest? Wszyscy cali? – Jack też właśnie otwierał oczy.
- Nie mogę
się ruszyć….
Cała trójka
naraz zdała sobie sprawę, że byli przywiązani do krzeseł i nie mogli się ruszyć
nawet odrobinę. Byli strasznie sztywni, musieli tak siedzieć już dość długo.
Wskazywało na to także światło dzienne sączące się przez okna.
- Kurwa –
warknęła Mapp, rozglądając się wokół. Widząc, że jest związana w jakiejś
jadalni, poczuła się jakby sama miała zostać postawiona jako danie na tym
stole. Fikuśne świeczniki, obrazy i ozdoby tylko utwierdzały w czyje ręce
trafili.
- Dobrze
podsumowane – rzekł Will, ciężko oddychając i sprawdzając czy uda mu się
poluźnić więzy – Nie wydostanę się z tego. Zbyt mocno mnie przywiązali. A wy?
Dacie radę się wydostać?
Oboje
odpowiedzieli przecząco.
- Niech to
kurwa szlag – Ardelia była wściekła – Musimy się jakoś wydostać i wezwać
naszych!
- Nie uda wam
się – rozległ się czyjś głos.
Cała trójka
uniosła wzrok i zobaczyli Clarice stojącą we framudze drzwi z założonymi
rękami. Wyglądała inaczej niż zeszłej nocy, bardziej…domowo.
- Hannibal
nie planował tego w ten sposób, chociaż rezultat jest identyczny. Czyli cała
trójka w naszych rękach – weszła w głąb pomieszczenia.
- Pierdol
się, dziwko! – wrzasnęła Ardelia, rzucając wściekłe błyski w stronę kobiety –
Uwolnij nas, albo przysięgam, że tego pożałujesz!
- Uspokój
się. Gniew ci nie pomoże.
Interesujące,
iż mimo że ową radę powiedział Graham, to sam nie był okazem spokoju. Clarice
widziała pot na jego czule i ledwo zauważalne drżenie. Facet był przerażony. I
słusznie.
- Nie jestem
głupia, Ardelio – Clarice wzięła sobie krzesło i usiadła naprzeciwko więźniów –
Czemu miałabym was uwolnić? Skoro jak sama określiłaś, jestem tylko dziwką
potwora.
- Bo jesteś!
Clarice
przyjrzała się całej trójce. Ardelia była wściekła. Will przestraszony do
szpiku kości. A Jack był…milczący. Tak, ten człowiek był już pokonany, złamany.
Tylko mężczyźni wiedzieli, że to już był koniec gry. Ardelia nadal chciała
walczyć.
- Jestem jego
żoną. Matką jego dzieci. Oraz wspólniczką. Nie lubię jak się mnie umniejsza.
Ale spokojnie, zaradzimy coś na twój temperament.
- Dzieci? –
tylko obecny tu Graham zwrócił uwagę na liczbę mnogą. Clarice obdarzyła go
ciepłym uśmiechem.
- Tak, jestem
w ciąży, panie Graham.
Ktoś splunął
na podłogę. Wiedziała, że to Mapp.
- Co z nami
zrobicie? – zapytał Will. Głos mu się załamywał.
- Ogłoszenie
tego pozostawię Hannibalowi. Zdradzę jedynie, że z waszej trójki tylko jedna
osoba umrze. Pozostałe dwie przeżyją.
Spojrzała na
Jacka. Tak…Crowford już w sumie wyglądał jak żywy trup. Ciekawe, czy gdy się
dowie, co czeka Willa to się ożywi.
Zabawne, że
Graham nie wyglądał na zaskoczonego, a tylko na bardziej spanikowanego. Jakby
jego najgorsze przewidywania się właśnie sprawdziły. Nieważne co sobie
wyobrażał, prawda i tak będzie gorsza od tego.
- Wszystkie
wasze rany są opatrzone – oznajmiła – I jeśli chciałby pan wiedzieć, panie
Graham co się stało w lesie, to powiem, że moja córka zakradła się za nami i to
ona zraniła pana w nogę.
- Ja
pierdolę! – ponownie Ardelia niemalże krzyknęła – Co wyście zrobili temu
dziecku?!
- Możesz tak
nie przeklinać, Ardelio? – odrzekła Clarice, bardzo spokojnie – Hannibal nie
lubi jak ktoś tyle klnie. A niedługo do nas dołączy.
- Ale z
ciebie posłuszna żonka – Mapp rzucała się na krześle, próbując zerwać więzy.
Nadal nie zamierzała się poddać jak jej koledzy, którzy wiedzieli, że przegrali
– Musisz się grzecznie słuchać, bo inaczej zrobi z ciebie szaszłyk?!
- Do mojego przeklinania
już się przyzwyczaił. A nawet to lubi. Masz jakiś mylny obraz jeśli chodzi o
moją osobę. Gdybym była tu bezwolna to już byś nie żyła. Hannibal zgodził się
pozostawić cię przy życiu na moją prośbę.
- Mam ci
kurwa dziękować?! – drwiła dalej, zerkając w bok na swoich towarzyszy i nie mogąc uwierzyć, że zachowują się jak
żywe trupy. To pora na walkę, a nie na poddawanie się.
- Nie
oczekiwałam tego – Clarice podniosła się z krzesła i przyklękła przed Mapp.
Kobietę
wkurzał jej wyraz twarzy, taki przymilny, jakby podchodziła do wściekłego psa.
Jeszcze większą furią poczuła, gdy zobaczyła dłoń dawnej przyjaciółki, a na
niej znajomy srebrny pierścień z czerwonym jak krew kamieniem, a obok obrączkę
ślubną.
Jako, że ona
jedyna zdawała się jeszcze żywa, Clarice skupiła się na niej, żeby…złamać ją
jak uczył ją Hannibal. Zobaczymy ile uczeń nauczył się przez te wszystkie lata.
- Ardelio… -
zaczęła powoli - …mówiłam ci. Masz o mnie zły obraz. Jesteśmy tu, wreszcie
możemy porozmawiać po latach. Spójrz na mnie. To nadal ja. Przyjrzyj się i
zobacz. A potem zadaj pytanie, które wiem, że jest głęboko w tobie. Nie w tej
wściekłości za moje czyny. Ale w sercu. Odpowiem ci szczerze na wszystko, o
cokolwiek zapytasz. Zastanów się i mów do mnie. Wiem, że chcesz to wiedzieć.
Zobacz, jestem tu. Możesz poznać odpowiedź.
Gdy raz Mapp
spojrzała w oczy Clarice, już nie mogła odwrócić wzroku. Jakby wpadła w pułapkę
hipnotyzera. Z każdym jej słowem, wypowiadanym tym ciepłym, a zarazem tak
znajomym tonem głosu dawnej Clarice, Ardelia coraz bardziej przestawała się
szamotać.
Żal i smutek,
który chowała tyle lat, chciał się wydostać. Te łzy, które nigdy nie zostały
wylane chciały odpowiedzi.
Przez te wszystkie
lata Ardelia Mapp chciała wiedzieć jedno. Jedną rzecz, na którą Will nigdy jej
nie odpowiedział.
- Dlaczego? –
głos kobiety był ledwo słyszalny.
Oczy Clarice
zabłysnęły. Wiedziała, że ją ma. Zerknęła na sekundę na Grahama. Tak…wpatrywał
się w nią z przerażeniem. Widział co robiła.
- Co
dlaczego? – dopytała najdelikatniejszym głosem na jaki było ją stać.
- Dlaczego
się na to zgodziłaś? Dlaczego…poszłaś za nim? Dlaczego z nim… - nie dokończyła.
Clarice
położyła dłoń na przywiązanej dłoni kobiety i zadała własne pytanie.
- Powiedz mi,
Ardelio Mapp…czy jesteś szczęśliwa?
- Co? –
wydawała się zdumiona. Nie rozumiała co to miało wspólnego…
- Czy jesteś
szczęśliwa? – powtórzyła Clarice, a potem rozpoczęła monolog – Jak wygląda
twoje życie? Pracujesz dla FBI, z tym swoim męskim podejściem zyskujesz
sympatię, ale sympatię złośliwą. Masz opinię chłopczycy, twardej maskotki. W
każdej akcji wydaje ci się, że podejmujesz złe decyzje, choć byś ich nie
zmieniła. Ostatnio ktoś zginął bo nie potrafiłaś strzelić. Ale ty potrafisz
strzelić do przestępcy. Wiedziałaś, że jeśli strzelisz to akcja się powiedzie,
wszyscy przeżyją, lecz jeśli to zrobisz to wszyscy obrzucą cię gównem,
społeczeństwo i szefostwo. Nie strzeliłaś ze strachu o reputację. Dlatego tak
to przeżywałaś, bo pomimo tego, że zginął twój przyjaciel zawsze postąpisz tak
samo. FBI cię zmieniło. Nie chcesz żeby cię odrzucili. Dlatego nie strzelasz.
Dlatego akceptujesz rolę chłopczycy maskotki. Boisz się odrzucenia. Rzygasz już
tymi telefonami do rodziny, kiedy mówisz im cukierkowym głosem jak cudowne i
pełne sukcesów masz życie. Kochasz ich i nienawidzisz jednocześnie, że oni w
ogóle cię nie rozumieją i nic nie widzą. Albo nie chcą widzieć. Nie chcą
widzieć, że ich odnosząca sukcesy córka, agentka FBI którą mogą się chwalić
przed znajomymi, ma tak naprawdę denne życie. Któż cię kocha za to jaka jesteś?
Ubierasz się raz w tygodniu w skąpe ciuchy i idziesz do klubu, aby ktoś cię
przeleciał. Gdy te jednonocne przygody cię rżną czujesz się przez moment
kochana, a nad ranem odchodzisz zanim się obudzą. Jack i Will przy tobie są.
Will cię rozumie i mimo że widzi, nic z tym nie robi, bo dla niego liczy się
tylko dr Lecter, prawda? Dlatego tak mu pomagasz, chcesz by zwrócił uwagę na
ciebie i nic z tego nie wychodzi. Zawsze jest ktoś ważniejszy. Coś ważniejszego
niż ty i twój ból.
- O Boże… -
ledwo słyszalnym głosem powiedział Will, gdy Clarice skończyła mówić. Te
słowa…mógłby przysiąc, że słyszy samego Hannibala Lectera. Clarice mówiła
zupełnie jak on. Nie rozumiał jak mógł jeszcze nie mieć zawału.
Ale
gorsze…gorszy był widok Ardelii. Kobiety, która nigdy nie okazywała słabości,
która nigdy się nie skarżyła, która w najgorszych chwilach nigdy nie uroniła
łzy…teraz płakała. Łzy leciały same z siebie, strumykiem, bez żadnego szlochania.
Chyba sama Mapp z szoku nic nie mogła odrzec. Nie potrafiła tego kontrolować.
- Chciałaś wiedzieć
dlaczego zdecydowałam się na to życie? Odpowiedź jest prosta, Ardelio. Ponieważ
to mnie uszczęśliwia. Od chwili poznania Hannibala czułam między nami więź, ale
żeby ona się umocniła musieliśmy sobie pomóc. Uwolniliśmy się nawzajem. Poszłam
z nim, bo wiedziałam, że nikt mnie tak nie zrozumie jak on. Że nikt nie będzie
mnie chciał tak jak on. Nikt nie będzie mnie szanował tak jak on. Nikt nie
pokocha mnie jak on. I vice versa. Wiedziałam, że nigdy nie poczuje czegoś
takiego drugi raz do innej osoby. Chwyciłam to, bo wiedziałam, że z nim będę
szczęśliwa i że on ze mną będzie szczęśliwy. Jesteśmy do siebie podobni.
Jesteśmy bratnimi duszami. On i ja…należymy do siebie. Może i jestem
morderczynią i żoną jednego z najbardziej poszukiwanych przestępców na świecie,
ale jestem tym z własnego wyboru i chęci. Oraz mam coś czego ty nie masz. Czego
żadne z was nie ma. Mam szczęście. Mam miłość. Nawet jeśli tak tego nie nazwiecie
nie możecie nie widzieć, że sobie ufamy, że się rozumiemy…należymy do siebie.
To jest miłość, nieważne co sądzicie. Mam również miłość swoich dzieci. Nigdy
nie sądziłam, że chcę być matką, ale teraz nie oddałabym tego za nic na
świecie. Mam rodzinę, w której dbamy o siebie…w której dostrzega się nasze
prawdziwe „ja” i akceptuje się je. Jestem…szczęśliwa. A ty?
Clarice
wstała i stanęła nad Ardelią, miażdżąc ją spojrzeniem.
- Odpowiedz
mi! – rozkazała z pewnym okrucieństwem.
- Zostaw ją –
wycharczał Will, ale to było na nic. Mapp była w sidłach potwora.
- Nie –
powiedziała cichutko, z klęską w głosie. Już nie walczyła. Nie była zła.
Była…pokonana i zazdrosna – Nie jestem szczęśliwa.
Clarice
uśmiechnęła się. Nie sądziła, że pójdzie jej tak łatwo. Hannibal jednak miał
rację, że łamanie woli Ardelii jest i będzie nudne.
Cała trójka
już nie stawiała oporu. Już miała wyjść, gdy usłyszała kroki na schodach. Po
chwili do jadalni wszedł Hannibal Lecter, a zanim dreptała Claire.
- Nasi goście
wstali, jak widzę.
- Owszem – Clarice
zbliżyła się do nich – Mieliśmy małą pogawędkę.
Doktor ocenił
szybko stał całej trójki. Zero woli do walki w każdym z nich, a Mapp miała
mokre od łez policzki.
- Widzę –
rzekł z wyraźną dumą i pocałował żonę w policzek, zadowolony z obrotu spraw –
Claire, przywitaj się z gośćmi. Zabawią tutaj przez jakiś czas.
Dziewczynka
wyszła i stanęła przed nimi, jakby codziennie widywała u siebie w domu
związanych ludzi, i dygnęła.
- Dzień
dobry, państwu.
Nikt nie
odpowiedział. Ledwo rejestrowali dziecko.
- Moja córka
ma maniery, ale nasi goście najwidoczniej nie – oznajmił Lecter i podszedł do
córki – Usiądź księżniczko i obserwuj.
Zaraz się ożywią.
Claire
kiwnęła główką i usiadła na krześle, które przed chwilą zajmowała jej mama.
- Ja zaraz
wrócę. Pojdę tylko na chwilę do kuchni – powiedziała Clarice, po czym wyszła z
pokoju.
- Zacznijmy
więc – dr Lecter stanął dokładnie naprzeciwko Willa, który był na środku, po
jego prawej Ardelia, a z jego lewej Crowford – Kupę lat, Will. Naprawdę
chciałem zobaczyć twoje blizny na żywo. Przyznaję, że robią wrażenie.
- Wystarczy
tego Hannibal. Twoja żona już swoje zrobiła. Po prostu powiedz co z nami
zrobisz i miejmy to z głowy – powiedział Will bez życia, ale i tak dało się tam
usłyszeć nutę nienawiści.
Dr Lecter
zwrócił uwagę, że Graham nazwał Clarice jego żoną. To mu powiedziało, że to co
tu się przed chwilą działo…zrobiłoby na nim wrażenie.
- Dlaczego
tak oschle, Will? Nie widzieliśmy się tyle lat. Powinniśmy nadrobić
przyjacielskie zaległości. Ale dobrze, zacznę od przedstawienia planu na
najbliższe kilka dni. Wasz pobyt tutaj potrwa najwyżej tydzień. Na to liczę.
Wasze zadania, właśnie. Jack… - spojrzał na Crowforda, ale ten nie reagował,
patrzył pusto w przestrzeń - …twoim jedynym zadaniem będzie obserwować
toczących się wydarzeń. Natomiast ty Will…musisz uzbroić się w cierpliwość.
Planuje dla ciebie coś specjalnego i zamierzam zorganizować to w finale. Ale
jeśli chodzi o pannę Mapp…
Hannibal
przesunął się stanął przed kobietę. Na twarzy miał wyraz znużenia.
- Gdyby to
ode mnie zależało, zabiłbym panią na miejscu. Byłabyś tylko nudnym dodatkiem.
Jednakże Clarice poprosiła mnie o łaskę dla ciebie. A ponieważ rzadko o coś
prosi, to spełnię życzenie mojej żony i daruje ci życie. Jednak nie mogę cię
tak po prostu wypuścić. Dlatego właśnie potrzebujemy tych kilku dni. Panno
Mapp…czytałaś list, który wysłałem do Jacka lata temu, prawda? Ten o moim
związku z Clarice.
- Tak,
czytałam – Ardelia odpowiedziała bez zastanowienia. Nagle zaczęła się bać. Aura
stojącego nad nią człowieka przerażała nawet ją.
- Pamiętasz
opis terapii, którąj wobec niej zastosowałem? To była psychodrama wzbogacona o
pewne narkotyki i leki, mojego pomysłu. Dzięki niej byłem w stanie uwolnić
pewne cechy Clarice, a niektóre ukryć. Krótko mówiąc, zamierzałem zmienić jej
osobowość.
- Zrobiłeś
jej pranie mózgu – powiedział Will z obrzydzeniem.
- Nazwij to
sobie jak chcesz. Ważne jest to, że mi się nie powiodło. To „pranie mózgu”
zadziałało wbrew mojej woli. Clarice była dla mnie za silna. Nie zdołałem jej
zmienić. To ona zmieniła się w sposób jaki sobie wybrała. To ona sama wyprała
sobie mózg. Użyła mnie, aby zmienić się wedle swojej woli. Jednakże… - zrobił
pauzę, a potem uśmiechnął się pokazując zęby - …ta metoda nie zadziałała na
nią, co nie znaczy że nie działa w ogóle. Wystarczy mi czyjś słaby umysł, a
mogę zmienić jego osobowość w taki sposób w jaki tylko zechcę. Jest to jednak
po pierwsze czasochłonne. Potrzebuję kilku dni. Słabe osobniki długo nie
wytrzymują. A poza tym…jest to niezmiernie nudne. Nie ma nic bardziej nużącego
niż słuchanie nic nie wartych wyznań. Dlatego tego nie robię, jest
niewiarygodnie nudne i o wiele za łatwe. A wolę wyzwanie. Jednak jak
wspominałem…Clarice mnie o to poprosiła.
Dr Lecter
wyciągnął rękę w kierunku córki. Dziewczynka podała mu coś. Była to…strzykawka.
Potwór spojrzał wprost na Ardelię.
- Twoja
terapia potrwa najwyżej tydzień. Ale jestem pewien że zajmie mi to mniej czasu.
Ci co najgłośniej szczekają są najsłabsi. Złamię cię szybko. W porównaniu z
Clarice będziesz nudna i przewidywalna. Ale robię to dla niej. Jakoś przetrwam
nudę. Zamierzam zabić twoją wolę i ducha Ardelio Mapp…To będzie o wiele za
proste.
Claire
poczuła falę fascynacji, gdy spostrzegła jak cała trójka więźniów, jeszcze
przed chwilą wyglądających na wewnętrznie martwych, wybudzają się w przerażeniu
najwyższej formy. Tata powoli zbliżał się do związanej kobiety, w ogóle nie
zwracając uwagi na krzyki i zdzieranie gardeł tej trójki. Ich krzesła trzęsły
się tak mocno, tak próbowali się wydostać. Pan z bliznami na twarzy aż
przewrócił się ze swoim krzesłem na ziemię.
- Zostaw
mnie! Nie zbliżaj się! Trzymaj się kurwa z dala od mojej głowy, popierdoleńcu!
- Ani kroku
dalej! Zabij nas, ale ją zostaw w spokoju!
- Przysięgam,
że jeśli ją tkniesz to cię zabiję, Hannibal! Zostaw ją do cholery!
Dr Lecter
nawet na nich nie spojrzał. Jego wzrok był utkwiony w odsłoniętym i
przywiązanym nadgarstku Mapp. A konkretnie w zielonej żyłce.
- Nie szamocz
się tak – powiedział, choć jego głos niknął w tych wrzaskach i trzaskania
krzeseł. Mimo to, Claire była w stanie go dosłyszeć – Tylko sprawisz, że będzie
bolało. Przestań się rzucać, a poczujesz jedynie lekkie ukucie.
Użył swojej
stalowej siły i przytrzymał nadgarstek Ardelii nieruchomo. Tej pozostało
jedynie z przerażeniem przyglądać się jak igła wnika jej w skórę.
- Żegnaj, Ardelio
Mapp. Twoja obecna jaźń właśnie umiera – rzekł Hannibal Lecter i wtłoczył
substancję ze strzykawki do krwioobiegu.
Gdy tylko
wyjął igłę, w pomieszczeniu zapadła cisza. Wszyscy przestali krzyczeć. Jack i
Will mieli szeroko otwarte oczy i usta. Przez chwilę ich oczy błyszczały
nadzieję. Lecz zgasła ona i została zastąpiona rozpaczą, kiedy wzrok Ardelii
rozmazał się, świadomość uciekła z jej oczu, a ciało zwiotczało. Trudno było
rzec, czy była nieprzytomna czy mocno naćpana.
- Gadaj co
chcesz… - wyjęczał bezradnie Graham z podłogi. Miał łzy w oczach – Właśnie ją
zabiłeś.
- Nie
twierdzę, że nie. Jej ciało żyje, ale osobowość umarła, żeby zwolnić miejsce
nowej. Którą sam stworzę – Hannibal podszedł podnieść uwiązanego Willa z
podłogi – Claire, uwolnij pannę Mapp. Bądź ostrożna, za kilka dni ta kobieta
będzie twoją ciocią.
- Dobrze tato
– dziewczynka wyjęła z kieszeni nożyk. Ten sam, który ukradła i którym ugodziła
Grahama w nogę. Tata powiedział, że może go zatrzymać. Bardzo uważnie, żeby nie
zranić swojej przyszłej cioci, przecięła więzy u rąk i u nóg.
Hannibal
postawił uwięzionego Willa z powrotem na miejsce. On i Crowford byli
zdruzgotani, jakby właśnie przechodzili żałobę. Powinni się bardziej obawiać o
swój los. W końcu zamierzał zrobić Willowi coś tak okrutnego, że nie zamierzał
robić tego na oczach córki. A jak wiadomo pokazał jej już mnóstwo krwawych
rzeczy.
Zrobił
właśnie krok w kierunku odurzonej Mapp, która mimo że była wolna, nie
zarejestrowała tego i dalej leżała na krześle niczym szmaciana lalka, gdy nagle
z kuchni dobiegł czyjś głośny, wściekły okrzyk. Gdyby Graham i Crowford nie
byli tak pogrążeni w strachu i żalu to może by usłyszeli słowa. Dr Lecter i
Claire natomiast usłyszeli wszystko wyraźnie.
- Kto kurwa
wyjadł masło orzechowe?! A tu jest! A wafle do cholery gdzie?!
Dziewczynka
była…nieco zszokowana. To był głos mamy. Tyle, że mama nigdy tak irracjonalnie
nie przejmowała się błahostkami. I nie przeklinała tak głośno by mogła
usłyszeć. Bardzo to nie pasowało. Usłyszała westchnięcie.
- Zaczęło się
– powiedział tata, jakby do siebie.
- Co się
zaczęło?
- Dopóki nie
urodzi się twoje rodzeństwo, twoja mama będzie…reagowała bardzo emocjonalnie. I
różnorodnie. Zobaczysz.
Następnie
podniósł Mapp do pozycji stojącej, przerzucił jej rękę przez swoje ramię i
zaprowadził do jej pokoju, który na kilka dni miał stać się miejscem terapii.
***
Dr Lecter
stłumił ziewnięcie. Ta kobieta była tak mało interesująca, że kilka razy
autentycznie chciał po prostu wstać i ją zabić. Oczywiście się powstrzymał.
Terapia Mapp
trwała już trzy dni. Przez większość czasu w tych dniach przesiadywał przy
łóżku, na którym leżała odurzona Ardelia i słuchał jej wynurzeń. Nuda to
tortura, a to właśnie czuł słuchając tego. Gdy po raz któryś wstrzykiwał jej
narkotyk znów wspominał jak terapia z Clarice te lata temu była ekscytująca. A
tutaj…jedna wielka mordęga.
Im więcej
czasu temu poświęci tym szybciej mu pójdzie, a o to mu chodziło.
- Przemyśl to
co właśnie powiedziałaś, panno Mapp. Jak wrócę, odpowiesz mi na pytanie i wtedy
przyprowadzę kogoś z kim chcesz porozmawiać.
Wyszedł z
pokoju z ulgą, zostawiając kobietę na drzemkę, do której ułożył ją lek.
Szło mu
oczywiście bardzo łatwo. Według wyliczeń, Ardelia będzie mogła odstawić
narkotyki już jutro. I wówczas wybudzi się jako zupełnie ktoś inny.
Niestety,
ponieważ ten czas spędził niemalże w całość pracując, zajmowanie się więźniami
spadło na Clarice. Zamknęli ich na te dni w ich piwnicy i przymocowali
kajdankami do rur. Odmawiali jedzenia, ale Hannibal wiedział, że już dziś głód
zrobi swoje i Will z Jackiem w końcu coś zjedzą. Zastanawiał się jednak czy
może nie zakneblować ich, by nie odgryźli sobie języków, gdyby wpadli na myśl,
że samobójstwo jest lepsze niż bycie w jego rękach, lecz uznał to za zbędne.
Obaj byli zbyt wielkimi tchórzami na taki krok.
Spojrzał na
zegar. Clarice z Claire powinny wrócić w ciągu kilku minut, a Ardelia będzie
spać przez jakieś piętnaście. Obie pojechały na sekretne badanie, które
zorganizował Victor, aby sprawdzić rozwój dziecka. Wolałby pojechać z nimi, ale
wtenczas musiałby po pierwsze przerwać pracę nad Mapp (którą naprawdę chciał
szybko mieć z głowy), a po drugie to było nierozsądne zostawiać ją tutaj samą i
to jeszcze z więźniami. Starczy tego ryzyka na jakiś czas.
Miał zamiar
już zejść na dół, by sprawdzić czy Crowford i Graham już się złamali i jednak
chcą coś zjeść, ale w tym momencie usłyszał silnik auta. Wracały.
Poszedł do
garażu. Było tam miejsce na dwa auta. Na jednym stał samochód Willa, a na
drugie właśnie wjeżdżała Clarice. Gdy wysiadła z wozu wraz z Claire, doktor
zauważył, że obie były szeroko uśmiechnięte.
- Wróciłyśmy
– Clarice wręcz podskoczyła radośnie do niego i pocałowała go w usta.
Nastrój
udzielił się najwidoczniej i małej, bo także podbiegła i przytuliła się do jego
boku.
- Witajcie –
objął swe rozentuzjazmowane kobiety jego życia – Wnioskuję, że wszystko jest w
porządku.
- Dziecko
jest zdrowe – Clarice powiedziała to niczym najwspanialszą nowinę na świecie –
Serce silnie bije. Nic mu nie jest. I… - zawahała się i spojrzała w dół na
córkę – Już możesz powiedzieć.
- Tato –
Claire zachichotała po dziecięcemu – Będę mieć brata.
Usta Hannibal
rozwarły się odrobinę. Oznaka zdziwienia, nic poza tym nie pokazał.
- Tak – jego
żona była wręcz rozanielona – Victor powiedział, że jest wystarczająco duże by
określić płeć. To chłopiec!
„Będę miał
syna” – pomyślał dr Lecter, przyswajając tą wiadomość.
Jedną ręką
przysunął Clarice bliżej do siebie, a drugą pogłaskał córkę po włosach.
- Cieszę się.
Tej jednej
chwili nikt im nie odbierze. Żadnemu z trójki.
***
- Wreszcie,
uparte cholery.
Niedługo
potem, późnym wieczorem, gdy Claire już spała, Clarice wchodziła po schodach z
pustymi talerzami w rękach. Nareszcie Will i Jack się złamali i zaczęli jeść.
Upierdliwe
było tylko to, że musiała ich karmić. Ale już wolała to niż uwolnić tym dwóm
choćby jedną rękę. Nie ma takiej opcji. Obecnie byli w takim stanie, że
skorzystaliby z jakiejkolwiek okazji by się uwolnić i pobiec do Mapp. Tylko, że
kurwa musieli jeść! Muszą być przytomni na główne przedstawienie.
Gdy weszła na
górę, poczuła, że ma chęć na pączka. Albo kilka. Takich tanich, kupnych. Sama
chemia. I marmolada. Dużo marmolady.
Gdy
uświadomiła sobie, skąd to dziwne łaknienie, automatycznie pogłaskała swój
brzuch. Wciąż nie mogła uwierzyć, że będzie mieć synka. Wiedziała jednak, że
uwierzy, gdy po raz pierwszy weźmie go na ręce i zakocha się od razu. Tak jak
zakochała się, gdy zobaczyła nowonarodzoną Claire.
Poszła na
górę, by się położyć, wiedząc, że o tej porze już nie zdobędzie pączków, a poza
tym nie powinna wychodzić na widok publiczny. Na zewnątrz policja szalała nie
tylko przez zamordowanie Vergera, ale też przez zaginięcie Grahama i reszty.
Lepiej się było trzymać z boku.
Gdy była u
szczytu schodów, usłyszała trzask zamykanych drzwi. To był Hannibal, właśnie
wychodził z drugiej sypialni, gdzie obecnie był pokój Ardelii. Popatrzyła na
niego nieco tęsknie. Od akcji na farmie Vergerów, praktycznie nie mieli czasu
tylko dla siebie. Skupili się na Claire, na pilnowaniu więźniów i terapii Mapp.
- Jak z nią?
- Jej nowa
świadomość jest już prawie gotowa – stwierdził, również się do niej zbliżając.
Miał w lewej ręce swój notes – Już niewiele zostało do zrobienia. Myślę, że od
dziś odgraniczmy otumanianie. Sądzę, że zostały dwa zasadnicze punkty do
zrobienia. Pierwszym jest jej rozmowa z tobą. Czeka na ciebie.
- Mam z nią
teraz porozmawiać? – nie spodziewała się tego tak prędko.
- Jesteś
ważnym trybikiem w jej systemie wartości. Zawsze istniała na poboczu. Nawet ty,
jej najlepsza przyjaciółka, wybrałaś kogoś innego i ją porzuciłaś. Pokaż jej,
że nie została porzucona, a będzie już praktycznie po naszej stronie.
- A ostatni
punkt?
Stali już
przed sobą, praktycznie nos w nos. Hannibal spojrzał na swój notes i westchnął
przeciągle.
- Punktem
kulminacyjnym powinno być złamanie przez nią prawa w celu naszej obrony, twojej
obrony. Najlepiej by zobaczyła, jak kogoś zabijamy, najlepiej kogoś kogo nie
znosi i przyłączyła się w tym do nas, a nawet pomogła ukryć zbrodnię. Wówczas
terapia dobiegnie końca. Tyle że… - przekartkował notes - …twoja przyjaciółka
nie znosi naprawdę mnóstwa osób. Trudno będzie wybrać…albo nie – uśmiechnął
się, jakby miał coś w zanadrzu. Przerzucił kartki w notesie na konkretną
stronę. Pokazał go jej i jej wzrok od razu skierował się na podkreślone nazwisko.
Oczy jej się
zaświeciły, gdy okrutny uśmiech rozjaśnił jej piękną twarz.
- Boże,
kocham cię.
Rzuciła mu
się na szyję. Pocałunek był długi, gorący i wygłodniały. Jakby minęły lata od
ostatniego razu. Tak się czuła. Po plechach Clarice przeszedł dreszcz, kiedy
Hannibal przygryzł jej dolną wargę.
- Och,
Hannibal – oderwała się i odchyliła głowę do tyłu – Minęło zbyt dużo czasu.
- Tak –
wyszeptał tuż przy jej szyi, składając lekkie pocałunki – Zgadzam się,
najdroższa.
Czując jednak
coraz mniejszą kontrolę na sytuacją odsunął się niechętnie. Inaczej zaraz
zacząłby zrywać z niej ubrania. Aż śmiesznie było myśleć, że przed Clarice,
uważał seks za środek do celu, średnio interesujący. Ale oczywiście, gdy
pojawiła się ta dziewczyna okazało się, że słowo „dość” nie istnieje. Ach,
rzeczy, które chciał z nią teraz zrobić…
- Idź do niej
– powiedział, zatrzymując galop swoich myśli – Porozmawiaj z nią i ułóż do snu,
a potem… - przesunął dłonią po jej biodrze - …wracaj do mnie.
Przełknęła
głośno ślinę. Pieprzyć pączki. Miała ochotę na coś innego.
- Załatwię to
szybko.
Nie ręcząc za
siebie, wręcz podbiegła do drzwi pokoju Ardelii. Nie zdziwiła się, że w
pomieszczeniu jest tylko jedno słabe światło. Mapp leżała tak samo, jak ją
Clarice wczoraj widziała, gdy sprawdzała jak idzie postęp. Czasem Claire
siedziała tu z ojcem by się przysłuchać i może nauczyć się tej metody chociaż w
podstawie. Kobieta nosiła jej ciuchy. Tylko to było dla niej na zmianę.
- Clarice? –
odezwał się jej słaby głos. Od trzech dni praktycznie się nie ruszała, jedynie
mówiła. Poza chodzeniem do toalety, nie ruszała się z łóżka. Ani razu nie
pozwolili jej wytrzeźwieć z wpływu leku.
- Tak, to ja
– Clarice usiadła na krześle pod ścianę, które zwykle zajmował Hannibal, gdy
przeprowadzał terapię – Przyszłam cię zobaczyć.
- Boję się,
że mnie znów zostawisz. Doktor mówi, że tego nie zrobisz.
- Doktor wie
co mówi. On nie kłamie.
Clarice
wstała, podeszła do łóżka i położyła dłoń na policzku Ardelii. Chciała wpierw
dotknąć głowy, ale przypomniała sobie o ranie. To był pierwszy raz, gdy ktoś
Ardelii dotknął, odkąd tu ją przyniesiono, a i wtedy nie było to bezpośrednio.
- Nigdy cię
nie zostawiłam, Ardelio. To, że tu jesteś jest dowodem na to. Nie zostawię cię,
jeśli ty nie opuścisz mnie. Bądź znów moją przyjaciółką. Zostań moją siostrą.
- Nie zdradzę
was…ciebie, Clarice – pierwszy raz od trzech dni głos kobiety był taki mocny.
Clarice
wzięła z szafki nocnej przygotowaną strzykawkę.
- Obiecujesz?
– spytała, przykładając igłę do nadgarstka pacjentki, który miał już kilka
starych śladów po ukłuciach.
- Tak… -
odpowiedziała cicho, zapadając momentalnie w sen, gdy lek zaczął działać.
***
Margot prawie
o tym zapomniała. Minęło już kilka dni i nic. Ale została brutalnie sprowadzona
na ziemię przez ten jeden telefon.
- Halo?
- Witaj,
Margot.
Kobieta
wyprostowała się gwałtownie. Ten głos wywoływał ciarki, zwłaszcza że się go nie
spodziewała w tym momencie.
- Doktorze
Lecter?
- Mam
nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku, Margot. Ja przez jakiś czas z
rodziną muszę przebywać w naszym domu. Dlatego dzwonię, aby poprosić o
przysługę. Lynn powiedziała, że będziesz w stanie to załatwić. Od niej mam ten
prywatny numer, który jej dałaś. Rozumiesz co mam na myśli, prawda?
Tak,
wiedziała. To nie była prośba. To było spłacenie długu. I nie chciała znać
konsekwencji tego, jeżeli odmówi. A zresztą…nie chciała odmówić. Nie trzeba
było do tego groźby.
- Jeśli Lynn
uważa, że to na miarę moich możliwości, to słucham.
- Sprowadź mi
kogoś. Tam, gdzie ci wskażę.
- Kogo?
- Znasz go, więc dasz radę. Lynn go u was widziała.
Sprowadź mi Paula Krendlera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz