czwartek, 6 lutego 2020

Niektóre z naszych gwiazd... - Rozdział 27


Claire unosiła się w czarnej mgle, a jej ciało było tak niesamowicie ciężkie, że nie potrafiła się ruszyć. Było to na swój sposób przyjemne i niepokojące zarazem.
Nie potrafiła powiedzieć ile czasu dryfowała, ale wiedziała, kiedy zaczęła się wybudzać. Pierwsze co poczuła to ciepło. Było jej bardzo przyjemnie ciepło. Coś ją trzymało. Jakieś ramiona, które miały znajomy kształt. Następnie zmysł węchu stał się świadomy. Zapach w jej nozdrzach kojarzył się z domem, ale ten zapach najbliżej to…
- Mama… - zdziwiła się, że jej głos był taki słaby.
Od razu, gdy się odezwała, ciepły uścisk wokół jej ciałka gwałtownie się wzmocnił. Otworzyła oczka i zobaczyła że jest w swoim pokoju. Leżała w łóżku, a obok niej leżała mama i trzymała ją w objęciach. A teraz, kiedy dała znak, że się obudziła, uścisk ramion wzmocnił się aż za bardzo.
- Mamo…udusisz mnie…
- Claire…gdybym teraz nie czuła takiej ulgi i szczęścia to mogłabym to zrobić. Coś ty sobie myślała?
Dziewczynka spróbowała się podnieść. Udało jej się, ale mama ani przez chwilę nie przestała jej przytulać, jakby bojąc się ją wypuść z bezpiecznych ramion.
Claire już chciała zapytać co się stało, gdy nagle fala wspomnień zalała jej umysł.
- Mamo, co się stało? Myślałam, że ktoś do ciebie strzela, ale…nic mnie nie boli – to nie do końca prawda. Była zesztywniała i miała otarcia, ale wyobrażała sobie, że ból po postrzale musi być o niebo gorszy.
- Miałaś szczęście, bo ten ktoś strzelał środkiem usypiającym. Tacie udało się wyssać ci z rany większość środka. A teraz… - mama przestała ją tulić, odsunęła się lekko, jednak nie puściła jej ramionek. Teraz patrzyła jej prosto w oczy i wyglądała groźnie - …co ty sobie myślałaś? Wiesz jak bardzo mnie przeraziłaś? Myślałam, że umrę, gdy zdałam sobie sprawę, że tam jesteś. A potem umarłam drugi raz, gdy wzięłaś na siebie ten pocisk usypiający. Masz tak duże kłopoty, że nie mam słów!
Claire skuliła się w sobie. Nie wiedziała jak sobie radzić w tej sytuacji, ponieważ to był pierwszy raz, gdy była nieposłuszna wobec rodziców. Zawsze była grzeczna, ale tym razem…
- Przepraszam… - powiedziała cicho, patrząc w dół – Nie mogłam… Bałam się…o was. Ja… musiałam. Przepraszam.
Głos, który jej odpowiedział nie należał jednak do mamy.
- To do nas należy zadanie, żeby chronić ciebie. Nie na odwrót. I byłaś bezpieczna, ale to porzuciłaś, żeby się narazić na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Głowy jej i mamy odwróciły się w stronę drzwi do pokoju. Stał tam jej tata i miał tak samo srogi wyraz twarzy jak mama i jego spojrzenie było wymierzone w nią. Jednocześnie poczuła wyrzuty sumienia z powodu nieposłuszeństwa oraz ulgę, że tata tu jest cały i zdrowy.
- Przepraszam, że was zmartwiłam – znów nie mogła się zmusić by spojrzeć na rodziców.
- Ale nie za to, że poszłaś…
Nie mogła zaprzeczyć. Nie żałowała, że poszła za mamą. Zrobiłaby to jeszcze raz, wiedząc, że się na coś przydała  i pomogła.
- Przepraszam – powiedziała jeszcze raz, choć nie była pewna już za co przeprasza. Nie chciała, żeby rodzice byli źli na nią.
Tata wszedł w głąb pokoju i usiadł na skraju łóżka przed nią, tuż obok mamy. Odruchowo dziewczynka napięła mięśnie, nie wiedząc co się wydarzy, skoro po raz pierwszy była nieposłuszna. Jednakże nic nie przygotowało ją na to zaskoczenie.
Mama w końcu puściła jej ramiona, lecz tylko po to by zrobić miejsce tacie, który zrobił coś, co robił bardzo rzadko, a jak już to nie w ten sposób. Tata przytulił ją, z taką samą za dużą siłą jak mama przed chwilą. Ukrył w twarz w jej lokach i nie chciał jej puścić.
Wtedy Claire naszła myśl, że mama i tata się bali. O nią. Przez moment uważała jednak, że to niemożliwe. Mama i tata niczego się nie boją. Lecz kiedy mama dołączyła do uścisku i oboje rodziców trzymało jej tak silnie w ramionach zrozumiała, że nie tylko ona kocha ich tak mocno. Oni ją także. Niby zawsze to wiedziała, ale teraz to czuła…
- Przepraszam… - powiedziała z o wiele większą mocą niż wcześniej – Chciałam ci pomóc tato, nie przestraszyć.
- Ty nas przeraziłaś, Claire – powiedział tata, wyraźnie akcentując to słowo, po czym odsunął się nieco by spojrzeć na nią uważnie – Nie waż się nigdy więcej tak sama narażać. Przynajmniej porozmawiaj z nami, jeśli coś cię martwi.
Dziewczynka pokiwała główką, nadal w objęciu mamy, która uparcie nie chciała jej puścić.
Hannibal specjalnie ujął to polecenie w te słowa. Teraz rozumiał, że mała zawsze będzie chciała im pomóc, za ich zgodą czy nie. Na Boga, była  w tym względzie taka sama jak matka! Czy to nie znak, że obie niemal w tej samej chwili postanowiły olać wszystkie zasady i ustalenia, aby rzucić się prosto w ogień niebezpieczeństwa by ratować siebie nawzajem? Będzie musiał je jednak lepiej pilnować. Właściwie…to był pewien, że przez jakiś czas żadne z nich nie będzie w stanie zbytnio oddalić się od pozostałej dwójki. Wydarzenia tej nocy odcisnęły swoje piętno.
- Pokaż mi się – powiedziała Clarice, odsuwając w górę rękawy córki, a potem nogawki jej spodni. Dziewczynka miała zadrapania po gwałtownym upadku i pewnie po biegu po lesie – Trzeba ci to obmyć i opatrzeć.
- Przyniosę apteczkę z dołu – powiedział doktor, wstając z łóżka.
- Czemu apteczka jest na dole? – spytała zdziwiona Claire, podczas gdy mama sprawdzała, czy nie ma innych zadrapań – Przecież jest w łazience, tutaj, na górze.
- Cóż… - po raz pierwszy dziś tata uśmiechnął się do córki. Znała ten uśmiech bardzo dobrze – Była mi potrzebna by opatrzeć naszych gości.
Zrozumiała.
- Chodź – Clarice wzięła córkę na ręce. Ona najbardziej nie mogła znieść rozłąki, jakiejkolwiek – Napuścimy wody do wanny. Przyda ci się ciepła kąpiel.
- Dobrze, mamo – Claire objęła mamę za szyję, ciesząc się uczuciem bezpieczeństwa. Tym wewnętrznym spokojem, że wszystko było w porządku.
Dr Lecter obserwował jak obie znikają za drzwiami łazienki. Clarice jeszcze na sekundę zdążyła mu posłać spojrzenie pełne ulgi i miłości. Odpowiedział tym samym, tyle że w swojej wersji. Wiedział, że zrozumie.
Następnie zszedł na dół, po apteczkę. Gdy wszedł do jadalni wszystko wyglądało tak, jak to zostawił kilka minut temu. Apteczka leżała na stole. Natomiast pod ścianą, kawałek od stołu, stały trzy krzesła, a na każdym z nich siedział mocno przywiązany do niego człowiek. Cała trójka miała bandaże na głowach. Ardelia, Will i Jack nadal nie odzyskali przytomności, głównie dzięki niemu.
Tej nocy, wszyscy grupką poszli do samochodów. Znaleźli samochód Willa, a także kluczyki w jego kieszeni. Kiedy Lynnet do nich dołączyła, wszyscy odjechali tandemem czterech aut do tymczasowego domu Lecterów. Więźniowie byli w bagażnikach. Gdy przyjechali, Clarice od razu zabrała córkę na górę by położyć się w nią i czekać aż odzyska przytomność. Tymczasem Lynn i reszta pomogły Hannibalowi przetransportować nieprzytomną trójkę więźniów do środka i porządnie przywiązać ich do krzeseł. Właściwie to zajmowali się tym chłopcy, bo w tym czasie Lynn opowiedziała mu całe morderstwo Masona ze szczegółami, aby później mógł się do tego mordu przyznać i żeby wszystko się zgadzało.
Następnie, piątka odjechała do Irene i dzieci, żeby ich uspokoić i żeby być w domu, kiedy zjawi się policja. Wówczas doktor wziął właśnie ową apteczkę i zajął się więźniami. Każdemu wstrzyknął nieco środka uspokajającego, aby nie obudzili się zbyt wcześnie. Następnie opatrzył im wszystkim rany na głowach. Najpaskudniejszą z nich rzecz jasna miała Ardelia, musiał założyć szew. Na sam koniec zszył ranę na nodze Willa. Mógł się nią zająć na koniec, ponieważ Victor wcześniej profesjonalnie zatamował krwawienie. Dosłownie wtedy, gdy skończył i obmywał się z krwi, usłyszał głos córki, świadczący, że odzyskała przytomność i poszedł na górę.
Teraz gdy wziął apteczkę i wracał z nią na górę, spostrzegł przez okno, że zaczynało świtać. Będzie musiał niedługo się położyć. Za długo przebywał bez snu, choć panował nad zmęczeniem. Chodziło o czyste zdrowie dla ciała.
Jednak zanim położy się spać z żoną i córką pomiędzy nimi, musieli nie tylko umyć i opatrzeć małą, lecz także on sam musiał…wykonać pewien telefon.

***

Margot z powodzeniem wylewała łzy na zawołanie. Wiedziała, że lepiej w ten sposób wypadnie na oczach policjantów.
Ale prawda była taka, że triumfowała. Podczas gdy ona szlochała, dłońmi zasłaniała uśmiech, gdy słuchała w tle jak funkcjonariusze z obrzydzeniem wsłuchują się w pozostawioną na telefonie Vergerów wiadomość od dr Lectera. Przez zestaw głośno mówiący wszyscy w pokoju mogli usłyszeć jak doktor opowiada z triumfem jak pozbawił Masona życia. Jak mówi o jego cierpieniach, niemalże się przechwalając.
„Lynn wszystko dobrze mu streściła” pomyślała Margot, gdy z cichą uciechą słuchała nagranej wiadomości.
Nadal udając rozpacz po stracie ukochanego brata, Margot próbowała uporządkować w głowie pewne rzeczy. Próbka spermy była bezpieczna i niedługo będzie można jej użyć na Judy. Dr Lecter właśnie nagrał wiadomość na sekretarce, gdzie przyznaje się do morderstwa, podając szczegóły, które zna jedynie morderca, czy raczej morderczynie. Nie wspominając o próbce włosów doktora, którą niedługo zbadają w laboratorium potwierdzając, że to włosy Lectera. Podsumowując ona i Lynn dostały to czego pragnęły i obie są całkowicie wolne od podejrzeń.
Pozostało pytanie, czy ktoś mógłby im zaszkodzić, czyli wiedział coś czego nie powinien? Przyjaciele Lynn i jej mąż się nie liczą, są z nimi. Cordell mógłby, ale go zabiła. Wszyscy Sardyńczycy skończyli zabici, a nawet zjedzeni. Pozostawał Krendler, ale on nic nie powie. Za bardzo by mu to zaszkodziło, właściwie to by go zniszczyło.
Podsumowując, grając żałobę tak dobrze jak teraz, wszystko było w porządku.
Chociaż…była jedna kwestia. Dr Lecter zaoferował przyznanie się do morderstwa Masona, to prawda. Ale zrobił to za opłatą. Lynn w zamian pomogła mu w jego planie i poszła go odbić. Lecz co zrobiła Margot? Milczenie chwilę przed Masonem to zdecydowanie za mało.
Miała dług u doktora. I wiedziała, że niedługo on sam się zgłosi, żeby mu go spłaciła.
Jednakże, prawdę mówiąc… po wszystkim co otrzymała i co otrzyma… Margot była gotowa dać Lecterowi cokolwiek będzie chciał. Każda cena była tego warta.
Spłaci ten dług z wdzięcznością.

***

Pierwsze co ich przywitało przy odzyskiwaniu przytomności to ból z tyłu głowy. Choć Will czuł również pieczenie gdzieś z tyłu uda. Dzięki podawanym lekom, obudzili się praktycznie w tym samym czasie.
- Boże… Mój łeb… - wyjęczała Ardelia, otwierając oczy.
- Mój też, choć po nocy chlania bywało gorzej – rozległ się głos Willa.
- Oprócz tego nic wam nie jest? Wszyscy cali? – Jack też właśnie otwierał oczy.
- Nie mogę się ruszyć….
Cała trójka naraz zdała sobie sprawę, że byli przywiązani do krzeseł i nie mogli się ruszyć nawet odrobinę. Byli strasznie sztywni, musieli tak siedzieć już dość długo. Wskazywało na to także światło dzienne sączące się przez okna.
- Kurwa – warknęła Mapp, rozglądając się wokół. Widząc, że jest związana w jakiejś jadalni, poczuła się jakby sama miała zostać postawiona jako danie na tym stole. Fikuśne świeczniki, obrazy i ozdoby tylko utwierdzały w czyje ręce trafili.
- Dobrze podsumowane – rzekł Will, ciężko oddychając i sprawdzając czy uda mu się poluźnić więzy – Nie wydostanę się z tego. Zbyt mocno mnie przywiązali. A wy? Dacie radę się wydostać?
Oboje odpowiedzieli przecząco.
- Niech to kurwa szlag – Ardelia była wściekła – Musimy się jakoś wydostać i wezwać naszych!
- Nie uda wam się – rozległ się czyjś głos.
Cała trójka uniosła wzrok i zobaczyli Clarice stojącą we framudze drzwi z założonymi rękami. Wyglądała inaczej niż zeszłej nocy, bardziej…domowo.
- Hannibal nie planował tego w ten sposób, chociaż rezultat jest identyczny. Czyli cała trójka w naszych rękach – weszła w głąb pomieszczenia.
- Pierdol się, dziwko! – wrzasnęła Ardelia, rzucając wściekłe błyski w stronę kobiety – Uwolnij nas, albo przysięgam, że tego pożałujesz!
- Uspokój się. Gniew ci nie pomoże.
Interesujące, iż mimo że ową radę powiedział Graham, to sam nie był okazem spokoju. Clarice widziała pot na jego czule i ledwo zauważalne drżenie. Facet był przerażony. I słusznie.
- Nie jestem głupia, Ardelio – Clarice wzięła sobie krzesło i usiadła naprzeciwko więźniów – Czemu miałabym was uwolnić? Skoro jak sama określiłaś, jestem tylko dziwką potwora.
- Bo jesteś!
Clarice przyjrzała się całej trójce. Ardelia była wściekła. Will przestraszony do szpiku kości. A Jack był…milczący. Tak, ten człowiek był już pokonany, złamany. Tylko mężczyźni wiedzieli, że to już był koniec gry. Ardelia nadal chciała walczyć.
- Jestem jego żoną. Matką jego dzieci. Oraz wspólniczką. Nie lubię jak się mnie umniejsza. Ale spokojnie, zaradzimy coś na twój temperament.
- Dzieci? – tylko obecny tu Graham zwrócił uwagę na liczbę mnogą. Clarice obdarzyła go ciepłym uśmiechem.
- Tak, jestem w ciąży, panie Graham.
Ktoś splunął na podłogę. Wiedziała, że to Mapp.
- Co z nami zrobicie? – zapytał Will. Głos mu się załamywał.
- Ogłoszenie tego pozostawię Hannibalowi. Zdradzę jedynie, że z waszej trójki tylko jedna osoba umrze. Pozostałe dwie przeżyją.
Spojrzała na Jacka. Tak…Crowford już w sumie wyglądał jak żywy trup. Ciekawe, czy gdy się dowie, co czeka Willa to się ożywi.
Zabawne, że Graham nie wyglądał na zaskoczonego, a tylko na bardziej spanikowanego. Jakby jego najgorsze przewidywania się właśnie sprawdziły. Nieważne co sobie wyobrażał, prawda i tak będzie gorsza od tego.
- Wszystkie wasze rany są opatrzone – oznajmiła – I jeśli chciałby pan wiedzieć, panie Graham co się stało w lesie, to powiem, że moja córka zakradła się za nami i to ona zraniła pana w nogę.
- Ja pierdolę! – ponownie Ardelia niemalże krzyknęła – Co wyście zrobili temu dziecku?!
- Możesz tak nie przeklinać, Ardelio? – odrzekła Clarice, bardzo spokojnie – Hannibal nie lubi jak ktoś tyle klnie. A niedługo do nas dołączy.
- Ale z ciebie posłuszna żonka – Mapp rzucała się na krześle, próbując zerwać więzy. Nadal nie zamierzała się poddać jak jej koledzy, którzy wiedzieli, że przegrali – Musisz się grzecznie słuchać, bo inaczej zrobi z ciebie szaszłyk?!
- Do mojego przeklinania już się przyzwyczaił. A nawet to lubi. Masz jakiś mylny obraz jeśli chodzi o moją osobę. Gdybym była tu bezwolna to już byś nie żyła. Hannibal zgodził się pozostawić cię przy życiu na moją prośbę.
- Mam ci kurwa dziękować?! – drwiła dalej, zerkając w bok na swoich towarzyszy  i nie mogąc uwierzyć, że zachowują się jak żywe trupy. To pora na walkę, a nie na poddawanie się.
- Nie oczekiwałam tego – Clarice podniosła się z krzesła i przyklękła przed Mapp.
Kobietę wkurzał jej wyraz twarzy, taki przymilny, jakby podchodziła do wściekłego psa. Jeszcze większą furią poczuła, gdy zobaczyła dłoń dawnej przyjaciółki, a na niej znajomy srebrny pierścień z czerwonym jak krew kamieniem, a obok obrączkę ślubną.
Jako, że ona jedyna zdawała się jeszcze żywa, Clarice skupiła się na niej, żeby…złamać ją jak uczył ją Hannibal. Zobaczymy ile uczeń nauczył się przez te wszystkie lata.
- Ardelio… - zaczęła powoli - …mówiłam ci. Masz o mnie zły obraz. Jesteśmy tu, wreszcie możemy porozmawiać po latach. Spójrz na mnie. To nadal ja. Przyjrzyj się i zobacz. A potem zadaj pytanie, które wiem, że jest głęboko w tobie. Nie w tej wściekłości za moje czyny. Ale w sercu. Odpowiem ci szczerze na wszystko, o cokolwiek zapytasz. Zastanów się i mów do mnie. Wiem, że chcesz to wiedzieć. Zobacz, jestem tu. Możesz poznać odpowiedź.
Gdy raz Mapp spojrzała w oczy Clarice, już nie mogła odwrócić wzroku. Jakby wpadła w pułapkę hipnotyzera. Z każdym jej słowem, wypowiadanym tym ciepłym, a zarazem tak znajomym tonem głosu dawnej Clarice, Ardelia coraz bardziej przestawała się szamotać.
Żal i smutek, który chowała tyle lat, chciał się wydostać. Te łzy, które nigdy nie zostały wylane chciały odpowiedzi.
Przez te wszystkie lata Ardelia Mapp chciała wiedzieć jedno. Jedną rzecz, na którą Will nigdy jej nie odpowiedział.
- Dlaczego? – głos kobiety był ledwo słyszalny.
Oczy Clarice zabłysnęły. Wiedziała, że ją ma. Zerknęła na sekundę na Grahama. Tak…wpatrywał się w nią z przerażeniem. Widział co robiła.
- Co dlaczego? – dopytała najdelikatniejszym głosem na jaki było ją stać.
- Dlaczego się na to zgodziłaś? Dlaczego…poszłaś za nim? Dlaczego z nim… - nie dokończyła.
Clarice położyła dłoń na przywiązanej dłoni kobiety i zadała własne pytanie.
- Powiedz mi, Ardelio Mapp…czy jesteś szczęśliwa?
- Co? – wydawała się zdumiona. Nie rozumiała co to miało wspólnego…
- Czy jesteś szczęśliwa? – powtórzyła Clarice, a potem rozpoczęła monolog – Jak wygląda twoje życie? Pracujesz dla FBI, z tym swoim męskim podejściem zyskujesz sympatię, ale sympatię złośliwą. Masz opinię chłopczycy, twardej maskotki. W każdej akcji wydaje ci się, że podejmujesz złe decyzje, choć byś ich nie zmieniła. Ostatnio ktoś zginął bo nie potrafiłaś strzelić. Ale ty potrafisz strzelić do przestępcy. Wiedziałaś, że jeśli strzelisz to akcja się powiedzie, wszyscy przeżyją, lecz jeśli to zrobisz to wszyscy obrzucą cię gównem, społeczeństwo i szefostwo. Nie strzeliłaś ze strachu o reputację. Dlatego tak to przeżywałaś, bo pomimo tego, że zginął twój przyjaciel zawsze postąpisz tak samo. FBI cię zmieniło. Nie chcesz żeby cię odrzucili. Dlatego nie strzelasz. Dlatego akceptujesz rolę chłopczycy maskotki. Boisz się odrzucenia. Rzygasz już tymi telefonami do rodziny, kiedy mówisz im cukierkowym głosem jak cudowne i pełne sukcesów masz życie. Kochasz ich i nienawidzisz jednocześnie, że oni w ogóle cię nie rozumieją i nic nie widzą. Albo nie chcą widzieć. Nie chcą widzieć, że ich odnosząca sukcesy córka, agentka FBI którą mogą się chwalić przed znajomymi, ma tak naprawdę denne życie. Któż cię kocha za to jaka jesteś? Ubierasz się raz w tygodniu w skąpe ciuchy i idziesz do klubu, aby ktoś cię przeleciał. Gdy te jednonocne przygody cię rżną czujesz się przez moment kochana, a nad ranem odchodzisz zanim się obudzą. Jack i Will przy tobie są. Will cię rozumie i mimo że widzi, nic z tym nie robi, bo dla niego liczy się tylko dr Lecter, prawda? Dlatego tak mu pomagasz, chcesz by zwrócił uwagę na ciebie i nic z tego nie wychodzi. Zawsze jest ktoś ważniejszy. Coś ważniejszego niż ty i twój ból.
- O Boże… - ledwo słyszalnym głosem powiedział Will, gdy Clarice skończyła mówić. Te słowa…mógłby przysiąc, że słyszy samego Hannibala Lectera. Clarice mówiła zupełnie jak on. Nie rozumiał jak mógł jeszcze nie mieć zawału.
Ale gorsze…gorszy był widok Ardelii. Kobiety, która nigdy nie okazywała słabości, która nigdy się nie skarżyła, która w najgorszych chwilach nigdy nie uroniła łzy…teraz płakała. Łzy leciały same z siebie, strumykiem, bez żadnego szlochania. Chyba sama Mapp z szoku nic nie mogła odrzec. Nie potrafiła tego kontrolować.
- Chciałaś wiedzieć dlaczego zdecydowałam się na to życie? Odpowiedź jest prosta, Ardelio. Ponieważ to mnie uszczęśliwia. Od chwili poznania Hannibala czułam między nami więź, ale żeby ona się umocniła musieliśmy sobie pomóc. Uwolniliśmy się nawzajem. Poszłam z nim, bo wiedziałam, że nikt mnie tak nie zrozumie jak on. Że nikt nie będzie mnie chciał tak jak on. Nikt nie będzie mnie szanował tak jak on. Nikt nie pokocha mnie jak on. I vice versa. Wiedziałam, że nigdy nie poczuje czegoś takiego drugi raz do innej osoby. Chwyciłam to, bo wiedziałam, że z nim będę szczęśliwa i że on ze mną będzie szczęśliwy. Jesteśmy do siebie podobni. Jesteśmy bratnimi duszami. On i ja…należymy do siebie. Może i jestem morderczynią i żoną jednego z najbardziej poszukiwanych przestępców na świecie, ale jestem tym z własnego wyboru i chęci. Oraz mam coś czego ty nie masz. Czego żadne z was nie ma. Mam szczęście. Mam miłość. Nawet jeśli tak tego nie nazwiecie nie możecie nie widzieć, że sobie ufamy, że się rozumiemy…należymy do siebie. To jest miłość, nieważne co sądzicie. Mam również miłość swoich dzieci. Nigdy nie sądziłam, że chcę być matką, ale teraz nie oddałabym tego za nic na świecie. Mam rodzinę, w której dbamy o siebie…w której dostrzega się nasze prawdziwe „ja” i akceptuje się je. Jestem…szczęśliwa. A ty?
Clarice wstała i stanęła nad Ardelią, miażdżąc ją spojrzeniem.
- Odpowiedz mi! – rozkazała z pewnym okrucieństwem.
- Zostaw ją – wycharczał Will, ale to było na nic. Mapp była w sidłach potwora.
- Nie – powiedziała cichutko, z klęską w głosie. Już nie walczyła. Nie była zła. Była…pokonana i zazdrosna – Nie jestem szczęśliwa.
Clarice uśmiechnęła się. Nie sądziła, że pójdzie jej tak łatwo. Hannibal jednak miał rację, że łamanie woli Ardelii jest i będzie nudne.
Cała trójka już nie stawiała oporu. Już miała wyjść, gdy usłyszała kroki na schodach. Po chwili do jadalni wszedł Hannibal Lecter, a zanim dreptała Claire.
- Nasi goście wstali, jak widzę.
- Owszem – Clarice zbliżyła się do nich – Mieliśmy małą pogawędkę.
Doktor ocenił szybko stał całej trójki. Zero woli do walki w każdym z nich, a Mapp miała mokre od łez policzki.
- Widzę – rzekł z wyraźną dumą i pocałował żonę w policzek, zadowolony z obrotu spraw – Claire, przywitaj się z gośćmi. Zabawią tutaj przez jakiś czas.
Dziewczynka wyszła i stanęła przed nimi, jakby codziennie widywała u siebie w domu związanych ludzi, i dygnęła.
- Dzień dobry, państwu.
Nikt nie odpowiedział. Ledwo rejestrowali dziecko.
- Moja córka ma maniery, ale nasi goście najwidoczniej nie – oznajmił Lecter i podszedł do córki – Usiądź księżniczko  i obserwuj. Zaraz się ożywią.
Claire kiwnęła główką i usiadła na krześle, które przed chwilą zajmowała jej mama.
- Ja zaraz wrócę. Pojdę tylko na chwilę do kuchni – powiedziała Clarice, po czym wyszła z pokoju.
- Zacznijmy więc – dr Lecter stanął dokładnie naprzeciwko Willa, który był na środku, po jego prawej Ardelia, a z jego lewej Crowford – Kupę lat, Will. Naprawdę chciałem zobaczyć twoje blizny na żywo. Przyznaję, że robią wrażenie.
- Wystarczy tego Hannibal. Twoja żona już swoje zrobiła. Po prostu powiedz co z nami zrobisz i miejmy to z głowy – powiedział Will bez życia, ale i tak dało się tam usłyszeć nutę nienawiści.
Dr Lecter zwrócił uwagę, że Graham nazwał Clarice jego żoną. To mu powiedziało, że to co tu się przed chwilą działo…zrobiłoby na nim wrażenie.
- Dlaczego tak oschle, Will? Nie widzieliśmy się tyle lat. Powinniśmy nadrobić przyjacielskie zaległości. Ale dobrze, zacznę od przedstawienia planu na najbliższe kilka dni. Wasz pobyt tutaj potrwa najwyżej tydzień. Na to liczę. Wasze zadania, właśnie. Jack… - spojrzał na Crowforda, ale ten nie reagował, patrzył pusto w przestrzeń - …twoim jedynym zadaniem będzie obserwować toczących się wydarzeń. Natomiast ty Will…musisz uzbroić się w cierpliwość. Planuje dla ciebie coś specjalnego i zamierzam zorganizować to w finale. Ale jeśli chodzi o pannę Mapp…
Hannibal przesunął się stanął przed kobietę. Na twarzy miał wyraz znużenia.
- Gdyby to ode mnie zależało, zabiłbym panią na miejscu. Byłabyś tylko nudnym dodatkiem. Jednakże Clarice poprosiła mnie o łaskę dla ciebie. A ponieważ rzadko o coś prosi, to spełnię życzenie mojej żony i daruje ci życie. Jednak nie mogę cię tak po prostu wypuścić. Dlatego właśnie potrzebujemy tych kilku dni. Panno Mapp…czytałaś list, który wysłałem do Jacka lata temu, prawda? Ten o moim związku z Clarice.
- Tak, czytałam – Ardelia odpowiedziała bez zastanowienia. Nagle zaczęła się bać. Aura stojącego nad nią człowieka przerażała nawet ją.
- Pamiętasz opis terapii, którąj wobec niej zastosowałem? To była psychodrama wzbogacona o pewne narkotyki i leki, mojego pomysłu. Dzięki niej byłem w stanie uwolnić pewne cechy Clarice, a niektóre ukryć. Krótko mówiąc, zamierzałem zmienić jej osobowość.
- Zrobiłeś jej pranie mózgu – powiedział Will z obrzydzeniem.
- Nazwij to sobie jak chcesz. Ważne jest to, że mi się nie powiodło. To „pranie mózgu” zadziałało wbrew mojej woli. Clarice była dla mnie za silna. Nie zdołałem jej zmienić. To ona zmieniła się w sposób jaki sobie wybrała. To ona sama wyprała sobie mózg. Użyła mnie, aby zmienić się wedle swojej woli. Jednakże… - zrobił pauzę, a potem uśmiechnął się pokazując zęby - …ta metoda nie zadziałała na nią, co nie znaczy że nie działa w ogóle. Wystarczy mi czyjś słaby umysł, a mogę zmienić jego osobowość w taki sposób w jaki tylko zechcę. Jest to jednak po pierwsze czasochłonne. Potrzebuję kilku dni. Słabe osobniki długo nie wytrzymują. A poza tym…jest to niezmiernie nudne. Nie ma nic bardziej nużącego niż słuchanie nic nie wartych wyznań. Dlatego tego nie robię, jest niewiarygodnie nudne i o wiele za łatwe. A wolę wyzwanie. Jednak jak wspominałem…Clarice mnie o to poprosiła.
Dr Lecter wyciągnął rękę w kierunku córki. Dziewczynka podała mu coś. Była to…strzykawka. Potwór spojrzał wprost na Ardelię.
- Twoja terapia potrwa najwyżej tydzień. Ale jestem pewien że zajmie mi to mniej czasu. Ci co najgłośniej szczekają są najsłabsi. Złamię cię szybko. W porównaniu z Clarice będziesz nudna i przewidywalna. Ale robię to dla niej. Jakoś przetrwam nudę. Zamierzam zabić twoją wolę i ducha Ardelio Mapp…To będzie o wiele za proste.
Claire poczuła falę fascynacji, gdy spostrzegła jak cała trójka więźniów, jeszcze przed chwilą wyglądających na wewnętrznie martwych, wybudzają się w przerażeniu najwyższej formy. Tata powoli zbliżał się do związanej kobiety, w ogóle nie zwracając uwagi na krzyki i zdzieranie gardeł tej trójki. Ich krzesła trzęsły się tak mocno, tak próbowali się wydostać. Pan z bliznami na twarzy aż przewrócił się ze swoim krzesłem na ziemię.
- Zostaw mnie! Nie zbliżaj się! Trzymaj się kurwa z dala od mojej głowy, popierdoleńcu!
- Ani kroku dalej! Zabij nas, ale ją zostaw w spokoju!
- Przysięgam, że jeśli ją tkniesz to cię zabiję, Hannibal! Zostaw ją do cholery!
Dr Lecter nawet na nich nie spojrzał. Jego wzrok był utkwiony w odsłoniętym i przywiązanym nadgarstku Mapp. A konkretnie w zielonej żyłce.
- Nie szamocz się tak – powiedział, choć jego głos niknął w tych wrzaskach i trzaskania krzeseł. Mimo to, Claire była w stanie go dosłyszeć – Tylko sprawisz, że będzie bolało. Przestań się rzucać, a poczujesz jedynie lekkie ukucie.
Użył swojej stalowej siły i przytrzymał nadgarstek Ardelii nieruchomo. Tej pozostało jedynie z przerażeniem przyglądać się jak igła wnika jej w skórę.
- Żegnaj, Ardelio Mapp. Twoja obecna jaźń właśnie umiera – rzekł Hannibal Lecter i wtłoczył substancję ze strzykawki do krwioobiegu.
Gdy tylko wyjął igłę, w pomieszczeniu zapadła cisza. Wszyscy przestali krzyczeć. Jack i Will mieli szeroko otwarte oczy i usta. Przez chwilę ich oczy błyszczały nadzieję. Lecz zgasła ona i została zastąpiona rozpaczą, kiedy wzrok Ardelii rozmazał się, świadomość uciekła z jej oczu, a ciało zwiotczało. Trudno było rzec, czy była nieprzytomna czy mocno naćpana.
- Gadaj co chcesz… - wyjęczał bezradnie Graham z podłogi. Miał łzy w oczach – Właśnie ją zabiłeś.
- Nie twierdzę, że nie. Jej ciało żyje, ale osobowość umarła, żeby zwolnić miejsce nowej. Którą sam stworzę – Hannibal podszedł podnieść uwiązanego Willa z podłogi – Claire, uwolnij pannę Mapp. Bądź ostrożna, za kilka dni ta kobieta będzie twoją ciocią.
- Dobrze tato – dziewczynka wyjęła z kieszeni nożyk. Ten sam, który ukradła i którym ugodziła Grahama w nogę. Tata powiedział, że może go zatrzymać. Bardzo uważnie, żeby nie zranić swojej przyszłej cioci, przecięła więzy u rąk i u nóg.
Hannibal postawił uwięzionego Willa z powrotem na miejsce. On i Crowford byli zdruzgotani, jakby właśnie przechodzili żałobę. Powinni się bardziej obawiać o swój los. W końcu zamierzał zrobić Willowi coś tak okrutnego, że nie zamierzał robić tego na oczach córki. A jak wiadomo pokazał jej już mnóstwo krwawych rzeczy.
Zrobił właśnie krok w kierunku odurzonej Mapp, która mimo że była wolna, nie zarejestrowała tego i dalej leżała na krześle niczym szmaciana lalka, gdy nagle z kuchni dobiegł czyjś głośny, wściekły okrzyk. Gdyby Graham i Crowford nie byli tak pogrążeni w strachu i żalu to może by usłyszeli słowa. Dr Lecter i Claire natomiast usłyszeli wszystko wyraźnie.
- Kto kurwa wyjadł masło orzechowe?! A tu jest! A wafle do cholery gdzie?!
Dziewczynka była…nieco zszokowana. To był głos mamy. Tyle, że mama nigdy tak irracjonalnie nie przejmowała się błahostkami. I nie przeklinała tak głośno by mogła usłyszeć. Bardzo to nie pasowało. Usłyszała westchnięcie.
- Zaczęło się – powiedział tata, jakby do siebie.
- Co się zaczęło?
- Dopóki nie urodzi się twoje rodzeństwo, twoja mama będzie…reagowała bardzo emocjonalnie. I różnorodnie. Zobaczysz.
Następnie podniósł Mapp do pozycji stojącej, przerzucił jej rękę przez swoje ramię i zaprowadził do jej pokoju, który na kilka dni miał stać się miejscem terapii.

***

Dr Lecter stłumił ziewnięcie. Ta kobieta była tak mało interesująca, że kilka razy autentycznie chciał po prostu wstać i ją zabić. Oczywiście się powstrzymał.
Terapia Mapp trwała już trzy dni. Przez większość czasu w tych dniach przesiadywał przy łóżku, na którym leżała odurzona Ardelia i słuchał jej wynurzeń. Nuda to tortura, a to właśnie czuł słuchając tego. Gdy po raz któryś wstrzykiwał jej narkotyk znów wspominał jak terapia z Clarice te lata temu była ekscytująca. A tutaj…jedna wielka mordęga.
Im więcej czasu temu poświęci tym szybciej mu pójdzie, a o to mu chodziło.
- Przemyśl to co właśnie powiedziałaś, panno Mapp. Jak wrócę, odpowiesz mi na pytanie i wtedy przyprowadzę kogoś z kim chcesz porozmawiać.
Wyszedł z pokoju z ulgą, zostawiając kobietę na drzemkę, do której ułożył ją lek.
Szło mu oczywiście bardzo łatwo. Według wyliczeń, Ardelia będzie mogła odstawić narkotyki już jutro. I wówczas wybudzi się jako zupełnie ktoś inny.
Niestety, ponieważ ten czas spędził niemalże w całość pracując, zajmowanie się więźniami spadło na Clarice. Zamknęli ich na te dni w ich piwnicy i przymocowali kajdankami do rur. Odmawiali jedzenia, ale Hannibal wiedział, że już dziś głód zrobi swoje i Will z Jackiem w końcu coś zjedzą. Zastanawiał się jednak czy może nie zakneblować ich, by nie odgryźli sobie języków, gdyby wpadli na myśl, że samobójstwo jest lepsze niż bycie w jego rękach, lecz uznał to za zbędne. Obaj byli zbyt wielkimi tchórzami na taki krok.
Spojrzał na zegar. Clarice z Claire powinny wrócić w ciągu kilku minut, a Ardelia będzie spać przez jakieś piętnaście. Obie pojechały na sekretne badanie, które zorganizował Victor, aby sprawdzić rozwój dziecka. Wolałby pojechać z nimi, ale wtenczas musiałby po pierwsze przerwać pracę nad Mapp (którą naprawdę chciał szybko mieć z głowy), a po drugie to było nierozsądne zostawiać ją tutaj samą i to jeszcze z więźniami. Starczy tego ryzyka na jakiś czas.
Miał zamiar już zejść na dół, by sprawdzić czy Crowford i Graham już się złamali i jednak chcą coś zjeść, ale w tym momencie usłyszał silnik auta. Wracały.
Poszedł do garażu. Było tam miejsce na dwa auta. Na jednym stał samochód Willa, a na drugie właśnie wjeżdżała Clarice. Gdy wysiadła z wozu wraz z Claire, doktor zauważył, że obie były szeroko uśmiechnięte.
- Wróciłyśmy – Clarice wręcz podskoczyła radośnie do niego i pocałowała go w usta.
Nastrój udzielił się najwidoczniej i małej, bo także podbiegła i przytuliła się do jego boku.
- Witajcie – objął swe rozentuzjazmowane kobiety jego życia – Wnioskuję, że wszystko jest w porządku.
- Dziecko jest zdrowe – Clarice powiedziała to niczym najwspanialszą nowinę na świecie – Serce silnie bije. Nic mu nie jest. I… - zawahała się i spojrzała w dół na córkę – Już możesz powiedzieć.
- Tato – Claire zachichotała po dziecięcemu – Będę mieć brata.
Usta Hannibal rozwarły się odrobinę. Oznaka zdziwienia, nic poza tym nie pokazał.
- Tak – jego żona była wręcz rozanielona – Victor powiedział, że jest wystarczająco duże by określić płeć. To chłopiec!
„Będę miał syna” – pomyślał dr Lecter, przyswajając tą wiadomość.
Jedną ręką przysunął Clarice bliżej do siebie, a drugą pogłaskał córkę po włosach.
- Cieszę się.
Tej jednej chwili nikt im nie odbierze. Żadnemu z trójki.

***

- Wreszcie, uparte cholery.
Niedługo potem, późnym wieczorem, gdy Claire już spała, Clarice wchodziła po schodach z pustymi talerzami w rękach. Nareszcie Will i Jack się złamali i zaczęli jeść.
Upierdliwe było tylko to, że musiała ich karmić. Ale już wolała to niż uwolnić tym dwóm choćby jedną rękę. Nie ma takiej opcji. Obecnie byli w takim stanie, że skorzystaliby z jakiejkolwiek okazji by się uwolnić i pobiec do Mapp. Tylko, że kurwa musieli jeść! Muszą być przytomni na główne przedstawienie.
Gdy weszła na górę, poczuła, że ma chęć na pączka. Albo kilka. Takich tanich, kupnych. Sama chemia. I marmolada. Dużo marmolady.
Gdy uświadomiła sobie, skąd to dziwne łaknienie, automatycznie pogłaskała swój brzuch. Wciąż nie mogła uwierzyć, że będzie mieć synka. Wiedziała jednak, że uwierzy, gdy po raz pierwszy weźmie go na ręce i zakocha się od razu. Tak jak zakochała się, gdy zobaczyła nowonarodzoną Claire.
Poszła na górę, by się położyć, wiedząc, że o tej porze już nie zdobędzie pączków, a poza tym nie powinna wychodzić na widok publiczny. Na zewnątrz policja szalała nie tylko przez zamordowanie Vergera, ale też przez zaginięcie Grahama i reszty. Lepiej się było trzymać z boku.
Gdy była u szczytu schodów, usłyszała trzask zamykanych drzwi. To był Hannibal, właśnie wychodził z drugiej sypialni, gdzie obecnie był pokój Ardelii. Popatrzyła na niego nieco tęsknie. Od akcji na farmie Vergerów, praktycznie nie mieli czasu tylko dla siebie. Skupili się na Claire, na pilnowaniu więźniów i terapii Mapp.
- Jak z nią?
- Jej nowa świadomość jest już prawie gotowa – stwierdził, również się do niej zbliżając. Miał w lewej ręce swój notes – Już niewiele zostało do zrobienia. Myślę, że od dziś odgraniczmy otumanianie. Sądzę, że zostały dwa zasadnicze punkty do zrobienia. Pierwszym jest jej rozmowa z tobą. Czeka na ciebie.
- Mam z nią teraz porozmawiać? – nie spodziewała się tego tak prędko.
- Jesteś ważnym trybikiem w jej systemie wartości. Zawsze istniała na poboczu. Nawet ty, jej najlepsza przyjaciółka, wybrałaś kogoś innego i ją porzuciłaś. Pokaż jej, że nie została porzucona, a będzie już praktycznie po naszej stronie.
- A ostatni punkt?
Stali już przed sobą, praktycznie nos w nos. Hannibal spojrzał na swój notes i westchnął przeciągle.
- Punktem kulminacyjnym powinno być złamanie przez nią prawa w celu naszej obrony, twojej obrony. Najlepiej by zobaczyła, jak kogoś zabijamy, najlepiej kogoś kogo nie znosi i przyłączyła się w tym do nas, a nawet pomogła ukryć zbrodnię. Wówczas terapia dobiegnie końca. Tyle że… - przekartkował notes - …twoja przyjaciółka nie znosi naprawdę mnóstwa osób. Trudno będzie wybrać…albo nie – uśmiechnął się, jakby miał coś w zanadrzu. Przerzucił kartki w notesie na konkretną stronę. Pokazał go jej i jej wzrok od razu skierował się na podkreślone nazwisko.
Oczy jej się zaświeciły, gdy okrutny uśmiech rozjaśnił jej piękną twarz.
- Boże, kocham cię.
Rzuciła mu się na szyję. Pocałunek był długi, gorący i wygłodniały. Jakby minęły lata od ostatniego razu. Tak się czuła. Po plechach Clarice przeszedł dreszcz, kiedy Hannibal przygryzł jej dolną wargę.
- Och, Hannibal – oderwała się i odchyliła głowę do tyłu – Minęło zbyt dużo czasu.
- Tak – wyszeptał tuż przy jej szyi, składając lekkie pocałunki – Zgadzam się, najdroższa.
Czując jednak coraz mniejszą kontrolę na sytuacją odsunął się niechętnie. Inaczej zaraz zacząłby zrywać z niej ubrania. Aż śmiesznie było myśleć, że przed Clarice, uważał seks za środek do celu, średnio interesujący. Ale oczywiście, gdy pojawiła się ta dziewczyna okazało się, że słowo „dość” nie istnieje. Ach, rzeczy, które chciał z nią teraz zrobić…
- Idź do niej – powiedział, zatrzymując galop swoich myśli – Porozmawiaj z nią i ułóż do snu, a potem… - przesunął dłonią po jej biodrze - …wracaj do mnie.
Przełknęła głośno ślinę. Pieprzyć pączki. Miała ochotę na coś innego.
- Załatwię to szybko.
Nie ręcząc za siebie, wręcz podbiegła do drzwi pokoju Ardelii. Nie zdziwiła się, że w pomieszczeniu jest tylko jedno słabe światło. Mapp leżała tak samo, jak ją Clarice wczoraj widziała, gdy sprawdzała jak idzie postęp. Czasem Claire siedziała tu z ojcem by się przysłuchać i może nauczyć się tej metody chociaż w podstawie. Kobieta nosiła jej ciuchy. Tylko to było dla niej na zmianę.
- Clarice? – odezwał się jej słaby głos. Od trzech dni praktycznie się nie ruszała, jedynie mówiła. Poza chodzeniem do toalety, nie ruszała się z łóżka. Ani razu nie pozwolili jej wytrzeźwieć z wpływu leku.
- Tak, to ja – Clarice usiadła na krześle pod ścianę, które zwykle zajmował Hannibal, gdy przeprowadzał terapię – Przyszłam cię zobaczyć.
- Boję się, że mnie znów zostawisz. Doktor mówi, że tego nie zrobisz.
- Doktor wie co mówi. On nie kłamie.
Clarice wstała, podeszła do łóżka i położyła dłoń na policzku Ardelii. Chciała wpierw dotknąć głowy, ale przypomniała sobie o ranie. To był pierwszy raz, gdy ktoś Ardelii dotknął, odkąd tu ją przyniesiono, a i wtedy nie było to bezpośrednio.
- Nigdy cię nie zostawiłam, Ardelio. To, że tu jesteś jest dowodem na to. Nie zostawię cię, jeśli ty nie opuścisz mnie. Bądź znów moją przyjaciółką. Zostań moją siostrą.
- Nie zdradzę was…ciebie, Clarice – pierwszy raz od trzech dni głos kobiety był taki mocny.
Clarice wzięła z szafki nocnej przygotowaną strzykawkę.
- Obiecujesz? – spytała, przykładając igłę do nadgarstka pacjentki, który miał już kilka starych śladów po ukłuciach.
- Tak… - odpowiedziała cicho, zapadając momentalnie w sen, gdy lek zaczął działać.

***

Margot prawie o tym zapomniała. Minęło już kilka dni i nic. Ale została brutalnie sprowadzona na ziemię przez ten jeden telefon.
- Halo?
- Witaj, Margot.
Kobieta wyprostowała się gwałtownie. Ten głos wywoływał ciarki, zwłaszcza że się go nie spodziewała w tym momencie.
- Doktorze Lecter?
- Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku, Margot. Ja przez jakiś czas z rodziną muszę przebywać w naszym domu. Dlatego dzwonię, aby poprosić o przysługę. Lynn powiedziała, że będziesz w stanie to załatwić. Od niej mam ten prywatny numer, który jej dałaś. Rozumiesz co mam na myśli, prawda?
Tak, wiedziała. To nie była prośba. To było spłacenie długu. I nie chciała znać konsekwencji tego, jeżeli odmówi. A zresztą…nie chciała odmówić. Nie trzeba było do tego groźby.
- Jeśli Lynn uważa, że to na miarę moich możliwości, to słucham.
- Sprowadź mi kogoś. Tam, gdzie ci wskażę.
- Kogo?
- Znasz go, więc dasz radę. Lynn go u was widziała. Sprowadź mi Paula Krendlera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz