niedziela, 29 listopada 2020

Niektóre z naszych gwiazd... - Epilog - Na zawsze

 

Dźwięk pięciu strzałów pod rząd rozległ się echem po zalesionej i pustej przestrzeni. Clarice przeładowała ostatnią partię nabojów do ćwiczeń i ją także wystrzeliła. Wszystkie trafiły idealnie w cel. A owym celem była własnoręcznie wykonana tarcza, którą Clarice zrobiła, żeby lepiej ćwiczyć strzelanie.

Posługiwanie się bronią było jej główną umiejętnością zarówno w ataku i w obronie. I mimo że od czasów akademii była w tym prawie że doskonała, nigdy nie przestała ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy.

Clarice Lecter uznała, że treningu wystarczy na dziś, przedarła się więc przez krzaki, żeby z powrotem trafić na leśny szlak. I gdy już to zrobiła zaczęła ostatni etap ćwiczeń, czyli pobiegła w stronę domu.

Od trzech lat mieszkała w Buenos Aires. Przeprowadziła się tu wraz z rodziną niedługo po urodzeniu synka, który miesiąc temu skończył trzy latka. Hannibal znalazł im dom na obrzeżach miasta. Zdecydowanie bliżej mieli do ciepłego, leśnego zacisza niż do gwarnego miasta. Ale jako, że jej mąż i ona sama mieli zamiłowanie do szybkich aut, podróż do cywilizacji nie było znów taka długa i męcząca.

Jej zwykłe miejsce, gdzie trenowała swoje umiejętności strzeleckie znajdowało się jakieś 20 minut joggingu od domu. Wbiegła na teren domostwa swoją zwykłą trasą, czyli nie przez bramę główną, a przez bramkę znajdującą się na tyłach ich podwórza.

Kiedy tylko dotarła, w jej myślach pierwszeństwo miała butelka wody. Jednakże zapomniała o niej na chwilę, gdy przeszła przez furtkę i zobaczyła co się dzieje na podwórzu. Zawsze na takie widoki, w jej sercu wręcz wylewała się miłość.

Hannah, ich pies, czarna jak noc mieszanka cocker spaniela z jakimś ulicznym kundelkiem, dreptała z nosem przy ziemi po trawniku, a za nią skradała się obecnie już dziesięcioletnia Claire. Jej brat, Hanni siedział schowany na krzakiem, na który jego matka miała dobry widok.

W ogóle szybko się zorientowano, że nie da się na obu facetów w domu mówić „Hannibal”. Żeby ich rozróżnić, Clarice spontanicznie zaczęła nazywać synka „Hanni”, co brzmiało jak pieszczotliwe określenie z angielskiego „Honey”. Zakładała jednak, że jej syn jak podrośnie nie będzie chciał być tak nazywany.

Obecnie dzieci miały rozrywkę w trenowaniu ich suczki. Gdy dzieci nauczyły psa podstawowych sztuczek, postanowiły pójść krok dalej i nauczyć ją tropienia. Jedno z nich dawało psu rzecz do powąchania należąco do tego drugiego, które w tym samym czasie się chowało. Tą rzeczą mogła być skarpetka albo szaliczek. A następnie kazali psu szukać.

Hannah powęszyła jeszcze chwilę, po czym z psim szczęknięciem triumfu wlazła za krzak i znalazła chłopca. Chłopiec nagrodził ją ciastkiem dla psów w kształcie kostki.

- Widzę, że szkolenie się udało – powiedziała na przywitanie, na co jej dzieci uniosły wzrok.

- Mamo, wróciłaś. Jak było? – spytała Claire podbiegając do niej, a za nią dreptał Hanni.

- Dziś doskonale. Ani razu nie chybiłam.

Patrząc na dwójkę swych dzieci pomyślała, że genetyka jest przerażająca. Gdy Claire z wyglądu (poza kolorem oczu) była jej kopią to natomiast Hanni miał z wyglądu praktycznie nic po niej. Wyglądał jak młodsza kopia swojego ojca. Lynn raz nawet żartowała przez telefon słysząc jej opowieści, że może ona powinna zrobić test DNA, żeby upewnić się, że jest jej synem.

Był tylko jeden problem na przyszłość. Hanni urodził się z sześcioma palcami u lewej dłoni, jak jego ojciec. Dr Lecter powiedział, że mimo iż amputował dodatkowy palec, wadliwy gen u niego pozostał i najwidoczniej przekazał go synowi. Był to zbyt charakterystyczny znak i mieli plan, by Hanni sam zdecydował jak podrośnie, czy chce tak zostać czy przeprowadzić operację.

Z charakterem było u niego tak samo. Gdy u Claire był on mieszany, tak Hanni ujawnił wyłącznie charakter ojca, a nawet czasem było widać u nich te same gesty. Oczywiście szybko się okazało, że zarówno jak u siostry, jego zmysły są nadludzko rozwinięte. Umysłowo też jak Claire rozwijał o wiele szybciej niż inne dzieci. Tym razem przy drugim dziecku Clarice wiedziała już czego się spodziewać i nie dziwiło jej to.

Nie wiedziała tylko, czy tak jak u Claire, u Hanni’ego pojawią się te same…skłonności co u reszty członków rodziny. Była jednak pewna, że tak będzie, a gdy spytała męża o opinię, zgodził się z nią. Hanni był jak oni i kiedyś też… Cóż w każdym razie nie zamierzała znów popełnić błędu jak przy Claire, że ich córka sama poznała o nich prawdę. Chciała żeby tym razem powiedzieli sami prawdę swojemu synowi, kiedy uznają, że już nadszedł czas. Patrząc na przykład Claire, miało to nastąpić wkrótce. Chyba, że jego siostra sama coś chlapnie.

Właśnie. Od dnia narodzin chłopca jego siostra była w niego zapatrzona i stała się wzorem starszej siostry. Ciągle mówiła, że będzie go chronić i nauczy wszystkiego co wie, co w sumie wprowadziła szybko w czyn.

- Gdzie jest tata? – spytała je, jednocześnie się rozglądając. Ujrzała go tuż przed tym jak usłyszała odpowiedź chłopca.

- Tata coś czyta na werandzie – mówił bez śladu dziecięcego akcentu.

- Dobrze, nie będę wam przeszkadzać. Tresujcie dalej Hannah.

Spacerowym krokiem poszła w stronę domostwa. Weszła na werandę. Hannibal siedział odwrócony do niej tyłem, pochłonięty swoją lekturą. Clarice podeszła do niego i pocałowała w policzek.

- Witaj z powrotem – odłożył książkę na boczny stolik. Wiedziała, że go nie zaskoczyła. Wyczuł ją pewnie, jak zwykle – Jak trening?

- Nie tak satysfakcjonujący jak strzelanie do żywych, ale może być. Wezmę prysznic i wychodzimy?

- Tak, według planu. Dopilnuję dzieci. Jak ciebie nie było, dzwoniła Ardelia. Prosiła byś odzwoniła.

- Zrobię to jak wrócimy. Pewnie chodzi o szczegóły jej przyjazdu. Może poczekać.

Ardelia miała odwiedzić ich w przyszłym tygodniu. Lynn też o tym myślała. Miała dać znać czy dołączy.

Hannibal westchnął, gdy Clarice zniknęła wewnątrz ich domu.  Nie oczekiwał z przyjemnością tej wizyty ze względu na to, co obiecał zrobić. Kolejne nudne zadanie. Nie było nic gorszego niż nuda.

- Claire, Hanni! – zawołał wstając z krzesła – Szykujcie się. Wychodzimy.

 

***

 

Z boku pewnie tworzyli obraz zwykłej rodziny. Ojciec niosący kosz z zakupami spożywczymi. Przy jego boku matka prowadząca małego synka za rączkę. A przed nimi starsza córeczka prowadząca pieska na smyczy. Przykład modelowej rodziny tych czasów. Hannibal wiedział, że lepszej maski nie mogli nałożyć. Z założenia byli zwyczajni…i zupełnie niewinni.

Obecnie różnica wieku między nim a Clarice nie rzucała się tak bardzo w oczy jak przed laty. Głównie dlatego, że dr Lecter wyglądał młodziej niż by wskazywał jego wiek, po części przez operacje plastyczne, które miały nieco zmienić jego wygląd po ucieczce z więzienia.

- Co zostało do kupienia? – spytała Clarice.

- Wino i trufle. Mają ich dzisiaj świeżą dostawę.

- Super, dawno nie było. Skocz po nie, a ja pójdę po wino. Które?

- Chianti będzie najlepiej pasowało do dzisiejszego obiadu.

- Robi się. Hanni, Claire chcecie iść z nami, czy zostaniecie tutaj?

Żeby móc kupować te specyficzne i drogie produkty, które Hannibal uwielbiał ( i wciągnął żonę w swoją kuchnię dla bogaczy, była za dobra by ją odpuścić), musieli oczywiście znaleźć niszowe sklepy, które nie były sieciówkami, a sprzedawały jakościowe idealne rzeczy i ekstrawaganckie. Udało im się znaleźć odpowiednią aleję zapełnioną akurat sklepami w ich guście. Byli tu już stałymi klientami. Na rękę było im, że dosłownie po drogiej stronie alei był plac zabaw. Oczywiście Claire i Hanni nie znajdowali tam rozrywki, ale przestrzeń była na tyle duża, że mogli tam oddawać jedynej zwykłej rozrywce jaka bawiła ich dzieci, czyli zabawami z psem Hannah.

- Zostaniemy tutaj – powiedział Hanni zbyt poważnym tonem jak na małe dziecko.

- Hannah nadal ma problemy węszyć, gdy wokół jest dużo ludzi. Musi ćwiczyć – dodała rzeczowo Claire.

- W porządku, tylko nie oddalajcie się nigdzie sami. Claire pilnuj brata.

Clarice musiał się przejść kawałek, ale sklep do którego wchodził Hannibal był dosłownie naprzeciwko placu. Wolał być w pobliżu, gdyby jakiś nadgorliwy glina miał patrol i zobaczył dzieci bez opieki. Nie miałby pojęcia, że one nie są takie zwykłe. Oboje mają nadludzkie zmysły. A Claire już od dawna nosiła na zewnątrz jedynie długie rękawy, bez względu na upał, żeby ukrywać w nich nóż, który dostała od ojca na urodziny. Mała zrobi wszystko by ochronić brata.

Hannibal kupił trufle. Był zadowolony, świeża dostawa przybyła punktualnie. Właśnie wyszedł ze sklepu, gdy…

…nagle poczuł niepokój. Jego nos zwęszył zagrożenie. Instynkt wołał, że coś jest nie tak.

Szybko odszukał wzrokiem dzieci. Claire i Hanni byli zajęci swoją suczką, wszystko było w porządku. Zaczął się uważnie rozglądać i szybko dostrzegł to, co go zaalarmowało.

Na brzegu placu zabaw stał mężczyzna, na oko obcokrajowiec jak on, po trzydziestce. Facet miał w dłoni aparat fotograficzny, widać że profesjonalny.  A obiektyw był skierowany na… Claire i Hanni’ego.

Coś błysnęło. Mężczyzna zrobił im zdjęcie. Gość opuścił nieco aparat i dr Lecter mógł zobaczyć jego twarz. Z daleko potrafił poznać to spojrzenie pełne chorej rządzy. Już je widywał. Na przykład u świętej pamięci Masona Vergera. On też miał takie błyski w swoich ślepiach, gdy patrzył na dzieci.

Hannibal wiedział jak to jest chcieć zabić. Czasem chęć była podsycana logiką, czasami irytacją, rzadko wściekłością, ale zdarzało się. Nigdy jednak, nigdy nie czuł takiej rządzy mordu, jak w tej chwili. Nawet gdy zabijał Grutasa, czuł w połowie rozpacz. Ale teraz…czerwień w barwie krwi była wszystkim co widział. Ten mężczyzna zginie w bólu jakiego nie znał. Nie ważne czy planuje coś zrobić, czy tylko robi zdjęcia. Śmiał spojrzeć na jego dzieci…nie daruje.

- Hannibal? – otrząsnął go głos Clarice, która zjawiła się przy jego boku. Jej spokojny wyraz twarzy zmienił się, gdy napotkała jego wzrok. W sekundę jej postawa się zmieniła. Z pani domu zmieniła się w wojownika – Gdzie?

Gdzie jest niebezpieczeństwo? – to miała na myśli. Działała szybko. Hannibal wskazał jej mężczyznę z aparatem, który robił następne zdjęcie. Clarice potrzebowała tylko chwili by zrozumieć.

- Ja czy ty? – zadała tylko to pytanie.

- Ja – odpowiedział – Idź do dzieci i zabierz je do auta. Kiedy odejdziecie, ja pójdę za nim.

Oboje rozumowali w identyczny sposób. Jeżeli skurwiel jest tylko po zdjęcia i żeby sobie popatrzeć, to gdy Clarice zabierze dzieci, to albo skupi się na innych dzieciach albo sobie pójdzie, a Hannibal za nim. Jeżeli jednak mężczyzna ma w planach coś więcej niż sobie popatrzeć może albo odejść, albo podążyć za nimi. Dlatego to Clarice miała zabrać dzieci, w razie czego obecność kobiety go raczej nie spłoszy, jeśli będzie chciał ich śledzić.

Dr Lecter oddał jej zakupy, a sam poszedł obserwować cel z bezpiecznej odległości. Clarice podeszła szybko do dzieci. Coś do nich powiedziała. Claire i Hanni pokiwali na to głową, z powrotem wzięły Hannah na smycz i razem odeszli.

Dr Lecter obserwował swój cel. Mężczyzna był wyraźnie rozczarowany, że matka zabiera stąd dzieci. Zrobił w ich stronę trzy kroki. Hannibal już był pewien, że mężczyzna zamierza śledzić jego rodzinę, lecz wtem ten się zatrzymał. Poklepał się po kieszeniach płaszcza jakby czegoś szukał. Nie mogąc znaleźć tego, czego szukał, na jego twarz pojawił się grymas złości. Mężczyzna przeklął soczyście po hiszpańsku. Gwałtownie odwrócił się i zaczął szybko iść w przeciwnym kierunku. Tylko raz obejrzał się do tyłu, z żalem oglądając oddalających się Claire i Hanni’ego.

Mężczyzna nie zauważył, że minął kogoś ukrytego w cieniu. Dr Lecter wyszedł zza drzewa i podążył za mężczyzną.

- Amator – mruknął do siebie pod nosem, domyślając się, co się przed chwilą działo – Tylko głupiec zapomina narzędzi.

Śledził go przez kilka minut. Szli główną ulicą, o tej porze dość zaludnioną. Ale tłum nie utrudniał Lecterowi śledzenia. Nie spuszczał wzroku ze swojego celu, nie ważne jak wiele osób go mijało, lub zagradzało drogę. Trzymał się w bezpiecznej odległości.

Nie trwało to długo. Mężczyzna doprowadził go do bloku mieszkalnego, nieco zapuszczonego. Zanim jednak cel wszedł do środka, otworzył i zajrzał do jednego z samochodów stojących pod blokiem. Wyjął z niego małą paczkę, ponownie zaklął i wszedł do bloku.

Dr Lecter przyjrzał się autu i zapamiętał numer rejestracyjny oraz markę. Zauważył, że mężczyzna wszedł do budynku bez używania klucza. Podszedł więc i sprawdził. Zamek był zepsuty, każdy mógł wejść. Doktor wszedł na klatkę schodową i poszedł za odgłosem kroków.

Mężczyzna mieszkał na 4 piętrze. Hannibal zdążył zauważyć pod którym numerem. Gdy jego cel zniknął za drzwiami, dr Lecter szybko zszedł na dół. Już wcześniej zauważył, że blok miał domofon. Również wyglądał na zepsuty, lecz każdy numer był opatrzony nazwiskiem. Istniało ryzyko, że nazwisko pod numerem mieszkania jego przyszłej ofiary należało do poprzedniego lokatora i nazwiska nie zmieniono, albo inne możliwości, które rozważał. O budynek nie dbano, pewnie o nazwiska przy domofonie także. Jednakże to co tam znalazł, dało mu do myślenia, że o ten aspekt akurat dbano. Nazwisko pod tym numerem było angielskie, a cała reszta hiszpańskie.

Zostało teraz dołączyć do rodziny i ułożyć plan.

 

***

 

- Przyjedziecie zgodnie z planem?

- Tak, Henry chce poznać moich przyjaciół, Emmetta i Lindsay…jestem pewna, że WAS się nie spodziewa.

Clarice rozmawiała przez telefon z Ardelią. Zadzwoniła do niej od razu, gdy wrócili z zakupów. Hannibal gotował, a Claire i Hanni uczyli się materiału, który im zadali.

Henry był mężem Ardelii. Byli praktycznie nowożeńcami. Poznali się w biurze, on także pracował dla FBI. Chodzili ze sobą zaledwie pół roku, kiedy doszło do oświadczyn i Ardelia się zgodziła. Dziś nie nazywała się już Mapp, a Clarke.

Will Graham, którym się opiekowała po upośledzeniu, zmarł półtora roku temu. Alkohol.

- Wiąże z wami nadzieje – kontynuowała Ardelia pod drugiej stronie słuchawki - Już poznał Lynn i Damiena i wiadomo co pomyślał.

- Poznałaś ich ze sobą? Pewnie gapił się na Lynn.

- Taa. Z jednej strony mu się nie dziwię, kobieta nie zna wstydu jeśli chodzi o ciuchy, ale z drugiej strony…w domu dostał niezły ochrzan.

- Wyobrażam sobie. Poznał ich, a nie przedstawiałaś mu reszty?

- Przedstawiałam. Ala i Irene widział raz. Jest agentem federalnym, a przestraszył się Ala. A jeśli chodzi o Victora i Alexa…czuł się przy nich niekomfortowo. Chyba udawał przy mnie, że ich toleruje.

- Nie martw się – powiedziała Clarice – Naprawimy go.

Był powód dla którego Ardelia przyjeżdżała do nich z wizytą wraz z mężem. Chciała by Henry przeszedł przez tą samą terapię co ona. Chciała idealnego męża, który będzie podzielał jej pragnienie szczęścia i chronienia rodziny Lecterów. Dr Lecter nie chciał tego robić. Wiadomo, że nudy nienawidził najbardziej na świecie, a jego „prania mózgu” takie mu się wydawały wobec zwykłych ludzi. Clarice jednak go przekonała. Kolejny agent po ich stronie oznacza lepszą ochronę. Poza tym wiadomo kto rządzi w małżeństwie, Hannibal nie miał wiele do gadania.

- Wiem – odpowiedziała – Nie mogę się doczekać. A nawiasem mówiąc, chciałam wam powiedzieć, że pozostali też jadą. Już potwierdzili. Uznali, że im nas więcej tym łatwiej będzie Henry’ego obezwładnić, gdy zda sobie sprawę kim jesteście.

U dzieciaków przez trzy lata trochę się zmieniło. Lynn, gdy urodził się Hanni, sama była już w ciąży, ale nie wiedziała wtedy jeszcze. Urodziła drugiego syna. Dali mu na imię Justin. Ich wahanie w kwestii przyjazdu było spowodowane wiekiem chłopca i pytaniem, czy dobrze zniesie podróż samolotem. Ale wszystko wskazywało na to, że tak.

Al I Irene nadal mieszkali obok. U nich było bez zmian. Ich córka Victoria rosła kwitnąco. I coraz bardziej widać było w niej diabelski charakter ojca i wujka. Matka miała z obojgiem mnóstwo kłopotów.

A Alex i Victor także trzymali się blisko pozostałych, mieszkanie obok wiadomo. Pobrali się rok wcześniej w Kanadzie, gdzie wykonywali zlecenie na zlikwidowanie pewnego zbyt rzucającego się w oczy zabójcy. Przyrzekli sobie, że gdy w ich stanie zalegalizują małżeństwa homoseksualne, to wtedy odnowią śluby nawet jakby byli bardzo starzy (zlecenie wykonywali jak zwykle wszyscy razem, więc cała rodzinka była na ślubie. Dzieci wtenczas były pod opieką niani, którą zatrudniała Margot do swojego syna). Pozostała czwórka pytała, czy chłopaki nie chcą sami mieć dzieci. Adopcja w tych czasach dla nich byłaby trudna, ale byli gotowi im pomóc, mieli spore środki, w tym nielegalne. Irene i Lynn powiedziały nawet, że jeśli oni chcą by ich dziecko było spokrewnione z którymś z nich, każda z nich jest gotowa zostać surogatką. Obu mężczyzn wzruszyła ta deklaracja, ale powiedzieli, że na razie nie chcą mieć dzieci i możliwe, że nigdy nie będą chcieli. Dobrze im w byciu wujkami. Lecz będą o tym pamiętali, gdyby zmienili zdanie.

Dzięki ich nielegalnym biznesom, zbierali małą fortunę, którą zamierzali wykorzystać na budowę posiadłości, w której mogłyby żyć trzy rodziny.

- To wspaniale, że przyjadą – odrzekła Clarice z uśmiechem – Claire się ucieszy, że zobaczy Ericka i Victorię. Małego Justina nawet nie zna.

- No i Hanni nie zna ich za dobrze. To dobra okazja.

- Owszem. Słuchaj, Ardelio… - Clarice zmieniła ton głosu. Przyjacielska pogawędka się skończyła. Doktorowa przemówiła - …Jest ktoś, kogo chcemy…przyjąć na kolację. Mamy numer rejestracyjny jego samochodu, obecny adres i możliwe nazwisko, ale tu nie jesteśmy pewni. Mogłabyś czegoś się o nim dowiedzieć? Wątpliwe by pochodził z Argentyny.

- Podaj te dane – powiedziała kobieta tonem robota – Zobaczę co znajdę w naszej bazie danych.

Clarice podała jej rysopis, adres oraz numer rejestracyjny wozu, które wcześniej podał jej mąż, w drodze do domu. Na koniec dodała.

- Istnieje możliwość, że ma na nazwisko Vale. Lub ma coś wspólnego z kimś o tym nazwisku.

- Dam ci znać.

 

***

 

Ardelii Clarke, z domu Mapp, nie potrzeba było wiele czasu. Była weteranem w swoim fachu. Oddzwoniła następnego dnia.

- Może nie jestem geniuszem, ale chyba już wiem o co wam tam chodzi – powiedziała zamiast powitania.

- Co masz? – spytała Clarice, z ciekawością.

- Facet faktycznie nazywa się Vale. Dokładnie Glen Vale. Przynajmniej na to imię jest zarejestrowany samochód i adres też się zgadza. Widziałam jego zdjęcie, pasuje do opisu. I faktycznie po sprawie wyemigrował do Argentyny.

- Jakiej sprawie? I skąd w bazie jego zdjęcie?

- Uważaj, to będzie dobre. Vale pochodzi z Anglii, mieszkał w stolicy z żoną, dopóki nie wybuchła afera. W ich sąsiedztwie zaginęła dziewięciolatka. Pomagał w jej poszukiwaniach, z resztą sąsiedztwa. Odnaleźli jej ciało po dwóch tygodniach. Przed śmiercią ktoś małą zgwałcił, skurwysyn. Do dziś sprawa jest otwarta. Ale to Vale był jedynym podejrzanym, gdyż w dniu zaginięcia świadek widział go niedaleko miejsca zbrodni.

- To zbyt słaba poszlaka, żeby sporządzić akt oskarżenia.

- Owszem, ale tylko to mieli. Sprawca nie zostawił śladów, nawet użył prezerwatywy. Był bardzo ostrożny. Poza tym i ta poszlaka stała się bezużyteczna, bo żona poświadczyła za niego. Dała mu alibi, że był z nią. Niby słabo, bo żona, ale tamten świadek nie był szczególnie wiarygodny. Sprawa już nigdy nie poszła do przodu. Ale tamtejsza policja jest obecnie pewna, że to Vale jest sprawcą, dlatego jego dane są w aktach sprawy. Na przyszłość. Właśnie dzięki temu tak szybko się do tego dokopałam.

- Skąd mają pewność?

- Tuż po złożeniu zeznań, jego żona złożyła pozew o rozwód. I natychmiast wyprowadziła się od męża. Gdy tylko dano im rozwód, Vale wyjechał z kraju. Brzmi podejrzanie, co nie?

- Jak cholera.

- A skoro wy jesteście nim zainteresowani, to teraz domyślam się czemu. Od dawna już nie przeklinam, ale dziś zrobię wyjątek. Zajebcie tego skurwysyna.

- Możesz być tego pewna.

Po podziękowaniu, Clarice rozłączyła się. Przez chwilę stała bez ruchu, rozmyślając. Zacisnęła zęby z furii, że ten skurwiel upatrzył sobie jej dzieci.

Szybkim, zdecydowanym krokiem poszła do kuchni. Hannibal jak zwykle o tej porze szykował obiad. Nic nigdy się tu nie zmieni, to jej mąż wiedział jak się poruszać w kuchni, nie ona.

- Hannibal.

- Słucham – odwrócił się do niej. Jego twarz nic nie wyrażała. Za to jej wręcz przeciwnie.

- Ardelia dzwoniła. Zapoluj szybko na tego sukinsyna.

W oczach Hannibala pojawił się czerwony błysk, który bardzo jej się spodobał.

 

***

 

Dr Lecter zakończył przygotowania. Po usłyszeniu informacji, które podała im Ardelia zabrał się do nich natychmiast.

To miało być dziś. Zakładał właśnie rękawiczki, gdy wyczuł, że za nim ktoś jest. Skoro nie słyszał kroków, to musiało być któreś z jego dzieci. Odwrócił się i zobaczył Claire stojącą w progu.

- Czy tym razem mogę ci pomóc tato? Idziesz sam tym razem, prawda?

Zawsze ich o to pytała. Zawsze wiedziała, kiedy któreś z rodziców zamierzało iść zabić.

Podszedł do niej powolnym krokiem. Gdy stanął nad córką, ta odważnie nie odwracała wzroku.

- Wiem kogo chcesz dorwać. Wyczuwałam go, gdy był na placu. Patrzył na mnie i Hanni’ego – mówiła dalej – Przydam ci się.

Doktor pogłaskał córkę po głowie, uważając by nie naruszyć jej zwyczajowej wstążki.

- Myślałem, że chcesz pomóc uczyć brata języka włoskiego.

- Mama może go uczyć. Wolałabym by poszła z nami, ale ktoś musi zostać z Hanni’m. Nawet ja widzę, że jest jeszcze za mały. Choć myślę, że będzie gotowy szybciej niż ja.

Dr Lecter podzielał tę opinię.

- Proszę, tato. Ze mną będzie łatwiej. Nic mi nie będzie.

Na dowód, błyskawicznie wyjęła swój nóż z rękawa. Normalne oko by tego nie wychwyciło.

- Możesz ze mną iść. Wiem, że się obronisz, a jak nie to ja to zrobię. Jednak mama musi wyrazić zgodę.

Rozległy się kroki i w korytarzu pojawiła się Clarice Lecter z trzyletnim synkiem na rękach. Uśmiechała się.

- Już się zgodziłam – odpowiedziała na nie zadane pytanie – Może z tobą iść – widząc, że mąż uniósł brew, rzekła – Nauczyłam się już nie, nie doceniać naszych dzieci. Ale i tak na siebie uważajcie.

- Będziemy mamo – Claire była w siódmym niebie, że może iść – Obiecuję.

- Wrócę z nią szybko. Obiecuję, najdroższa.

Clarice uśmiechnęła się, gdy w tym momencie odezwał się Hanni.

- Dokąd idą tata i siostra?

Cała trójka spojrzała na niego. Odpowiedział mu ojciec.

- Na polowanie, synu.

- Mogę iść z wami?

Na to pytanie dr Lecter podszedł do chłopca, który nadal był na rękach matki i pocałował go w czoło.

- Nie dziś, ale pewnego dnia na pewno. Obiecuję. Nauczę cię wszystkiego. Tak jak twoją siostrę.

 

***

 

Nie zastali go w domu. Podjechali na plac zabaw, ten sam na którym drania wypatrzyli. Doktor sądził, że to nie przypadek iż Vale mieszka blisko akurat tego placu zabaw.

Słońce już zachodziło, więc na placu było mało dzieci. A jednak Vale tam był. Ponownie z aparatem. Wydawał się czymś rozczarowany.

- Przepraszam Pana.

Jego rozczarowanie zniknęło, gdy zaczepiła go dziewczynka ze wstążką we włosach. Miał nadzieję od jakiegoś czasu, że znów ją zobaczy. Ją i jej brata. Ostatnio byli tu bez rodziców i teraz chyba również. Doskonała okazja. Co prawda była sama, ale i tak lepszy wróbel w garści.

- Tak? – uśmiechnął się w najbardziej uprzejmy sposób w jaki potrafił.

- Nie mogę znaleźć mojej mamy – wyglądała jakby się zaraz miała rozpłakać – Pomoże mi, Pan?

- Ależ oczywiście – wewnętrznie Glen Vale triumfował. To było takie proste. Co z tego, że dziewczynka ma dziwny kolor oczu? Jest piękna – Mieszkam niedaleko stąd. Co powiesz na to, że pójdziemy i tam i zaczekamy na miłego policjanta, który zabierze cię do mamy? Zjemy trochę ciastek, gdy będziemy czekać.

- No…dobrze – dziewczynka otarła rączką oczy.

Vale wziął dziecko za rękę i zaczął prowadzić do swojego domu. Wybrał jednak okrężną drogę, żeby napotkać jak najmniej osób. Kiedy zaczną jej szukać, lepiej żeby było jak najmniej świadków.

Nie wiedział, że tą ostrożnością tak naprawdę pogrąża swoją sprawę.

- Jak masz na imię? – zagaił rozmowę, by zdobyć jej zaufanie.

- Claire.

- To ładnie.

- Tata nadał mi to imię, bo mama nazywa się podobnie.

Byli już blisko, gdy dziewczynka nagle zmieniła kierunek, ciągnąc go na parking. Pozwolił jej by jej nie spłoszyć.

- Co robisz? – musiał jednak spytać. Zaczynał czuć frustrację. Byli blisko celu, a mała sprawia problemy.

- Ten samochód… – powiedziała podchodząc i poklepując czarnego jaguara, o wiele za dobry samochód jak na jego osiedle – To auto taty.

- Co…

Nie zdążył więcej powiedzieć. Poczuł ukłucie bólu w szyi. Odwrócił się lekko i zobaczył dokładnie takie same dziwne oczy, jakie miała jego mała ofiara. Gdy to zarejestrował, stracił przytomność.

Dr Lecter złapał go, zanim upadł na ziemię. Córka przytrzymała mu pustą strzykawkę, kiedy szybko wkładał nieprzytomnego mężczyznę do bagażnika jaguara. Gdy zatrzasnął klapę, szybko wziął od niej strzykawkę. W samą porę, bo w tle słyszał już ludzi, na szczęście wykonali operację tak szybko, że nadeszli, gdy było po wszystkim.

- W porządku? – spytał córkę – Widziałem, że trzymał twoją dłoń.

Miał ochotę zabić go na miejscu.

- Tak, nic mi nie jest. Czułam twoją obecność cały czas za nami. Wiedziałam, że za mną idziesz, więc się nie bałam. A poza tym w każdej chwili byłam gotowa wbić mu ostrze w dłoń.

Pogłaskał ją po włosach z dumą.

- Moja krew.

- I mamy?

- Och, bez dwóch zdań. Nasza krew.

 

***

 

Clarice, by ugłaskać swój temperament (który nie miał się jak wyżyć skoro nie było jej na akcji), sama przyniosła wiadro z zimną wodą, jakby nic nie ważyło, i wylała całą zawartość na Glena Vale’a.

To pomogło mu szybko odzyskać przytomność. Potrząsnął głową, żeby wytrzepać krople wody z włosów. Nie wiedział gdzie jest, ale za to był świadomy że nie może się ruszać. Siedział na czymś metalowym, a jego ręce i nogi były kompletnie unieruchomione. Instynktownie wiedział, że jest pod ziemią. Jego głowa zaczęła się obracać na boki.

Po swojej lewej widział stojaki na butelki wina i jakieś drzwi. Były otwarte i w środku widział jakąś żywność. Pewnie to spiżarnia. A kawałek dalej były kolejne drzwi. Myśląc tematycznie to mogła być chłodnia. Dziwne, bo za sobą czuł ciepło.

Prawdziwe przerażenie poczuł jednak, spoglądając w prawo. Widział tam duży stół sekcyjny, a na nim różnego rodzaju i rozmiaru noże i skalpele oraz kilka strzykawek. Za stołem, pod ścianą stała ogromna gablota, pełna jakiś medykamentów czy czegoś takiego.

To trwało zaledwie 3 sekundy. Wreszcie spojrzał przed siebie. Przed nim stała kobieta. Dobrze mu znana z obserwacji platynowa blondynka. Matka tej dwójki dzieci, które lubił obserwować i której córkę miał…

O kurwa, pomyślał. Ostatnie co pamiętał to, że prowadził dziewczynkę, jej córkę, do siebie i wtedy…wtedy co?

- Jak miło, że się Pan zbudził, Panie Vale – powiedziała kobieta słodkim głosem, jak gdyby przed chwilą, nie wylała na faceta wiadra zimnej wody – Jestem tutaj by powitać Pana w charakterze naszego gościa specjalnego. Zabawi tu Pan przez jakiś czas. Dla nas będzie on przyjemny i… sycący. Dla Pana, Panie Vale…niekoniecznie.

- Co się dzieje? O co tu chodzi? Gdzie…

- Gdzie Pan jest? – dokończyła Clarice i dodała z rozczarowaniem – Zawsze pytacie o to samo. Przydałoby się coś oryginalniejszego. Dodaj jeszcze „czemu jestem związany”, rzuć kilka przekleństw i wyzwisk i mamy komplet.

- Ja…proszę posłuchać. To musi być pomyłka. Nie wiem co się dzieje, ale bądźmy rozsądni…

- Pomyłka? – głos kobiety stał się mroczniejszy – Nazwiesz to „pomyłką”?

Zamachnęła się i w powietrzu zatańcowała ogromna chmara zdjęć. Gdy upadły wszystkie na ziemię (a kilka na jego kolanach), Vale rozpoznał zdjęcia ze swojego aparatu. Wszystkie przedstawiały tą samą dwójkę dzieci, z różnych dni obserwacji.

- Znalazłam je w pańskim aparacie – rzekła Clarice – Widzę, że uważa Pan moje dzieci za bardzo…fotogeniczne.

- To pomyłka! Pomyłka, przysięgam! To moje hobby! Fotografia! Nic więcej! Ja nic złego…

- Łżesz! Chciałeś skrzywdzić moje dzieci!

Uderzyła go. O wiele mocniej niż spodziewał się po kobiecie. I nie poprzestała na jednym ciosie. Obijała go po twarzy bolesnymi ciosami, szybkimi jak u boksera.

- Najdroższa, wystarczy. Mamy lepszy pomysł na ból niż bicie.

Rozległ się czyjś metaliczny głos. Dochodził zza jego pleców. Kolejny szok i fala strachu rozlały się po Vale’u. Nie spodziewał się, że jest tu ktoś jeszcze. Spojrzał w bok i pomimo opuchniętego oka, zdołał dojrzeć jak pojawia się przy nim postać drobnego mężczyzny. Rozpoznał w nim ojca dzieci. Żaden z rodziców nie przypominał jednak tych miłych i spokojnych (w jego myślach frajerowatych) starych, których obserwował.

- Słuchaj, możemy się dogadać. Mam kasę, dam wam co…

- Proszę nie marnować tlenu na mowę – powiedział dr Lecter, w ogóle na niego nie patrząc i podszedł do żony. Wyciągnął dłoń w jej stronę, podając jej coś – To nada się o wiele lepiej niż pięści.

Clarice wzięła od niego urządzenie i uśmiechnęła się sadystycznie.

- Idealna.

Vale zaczął panikować. Kobieta trzymała w rękach coś na kształt piły. Nie wiedział, że była to specjalna piła kliniczna. Zanim porzucił resztki spokoju i odwagi i zaczął krzyczeć, usłyszał tylko to zdanie.

- Obiad nie ma nic do powiedzenia.

Kobieta uruchomiła piłę.

 

***

 

Chyba pierwszy raz od wprowadzenia się do tej posiadłości, dom był tak zaludniony. Wszyscy goście przybyli i ciągle było coś do roboty. Znalazła się jednak chwila spokoju, gdy wszyscy mężczyźni zabrali dzieciaki na zakupy. No nie do końca wszyscy, ponieważ dr Lecter już trzeci dzień prowadził „terapię” z mężem Ardelii.

Cztery kobiety miały więc większość domu dla siebie. Clarice ugościła Ardelię, Lynn i Irene w salonie i poczęstowała kieliszkiem dobrego, czerwonego wina.

- Muszę wyznać, Lynn, że jestem mocno zaskoczona – powiedziała Clarice żartobliwie.

- Dlaczego?

- Nosisz spodnie, które zakrywają całe nogi.

Kobieta zaśmiała się krótko w odpowiedzi.

- Co mogę powiedzieć? Zaczęłam robić postępy.

- Wreszcie nie robi mi się zimno na jej widok – rzekła beznamiętnie Irene.

- A pro po postępów… – zaczęła Ardelia – Jak idzie doktorkowi z moim starym?

- Twoim starym? – Lynn uniosła brew – Ledwo poznałaś małżeńskie życie. Poczekaj ze dwa lata, dopiero zobaczysz.

- Wszystko idzie gładko – odpowiedziała Clarice, biorą łyk – Hannibal twierdzi, że skończy z nim dziś wieczorem i terapia zakończona. Biedny, nienawidzi tego robić, to dla niego za nudne.

- I tak robi to pewnie ostatni raz. Nie ma nikogo więcej do poprawki – podsumowała Irene, bezlitośnie.

- Mam pewne pytanie – powiedziała Lynn w stronę gospodyni – Doktorek serwuje nam bardzo smaczne obiady. Mogłabym rzec, że wręcz… rozbiera zwierzę po kolei. Mam rację, że jest tu gdzieś jakiś tajemniczy gość?

Clarice Lecter zachichotała i uniosła kieliszek wyżej, jakby na toast.

- Och, ależ jest. Obawiam się jednak, że jest w takim stanie iż nie zabawi u nas długo. Na pewno krócej niż wy.

- Hoho, chyba wiem co to świnka – uśmiechnęła się Ardelia.

- No to opowiedz o niej. Przyjemniej będzie się nam lepiej jadło.

I Clarice opowiedziała im o gościu w piwnicy.

 

***

 

Glen Vale już dawno przestał krzyczeć. Jeszcze nawet zanim odcięto mu język. Nie był już nawet pewny co mu zostało. Coraz częściej tracił z bólu przytomność. Odkąd tu trafił żył tylko na wodzie i dziwnych ziołowych mieszankach, które kazano mu pić przez słomkę. Głód był tylko dodatkową torturą.

W jego głowie była już tylko bezradność, wolę walki szybko mu zabito. Tylko dzięki bólowi, wiedział, że wciąż żyję. Na początku był nawet za to wdzięczny, ale teraz marzył już tylko, żeby to się już skończyło. Pożądał śmierci bardziej niż jakiekolwiek dziecka w przeszłości.

Ku jego nieszczęściu znów odzyskiwał przytomność. Otworzył oczy, marząc, żeby to w końcu był koniec. Nie był. Gdyby miał siłę zawyłby z bólu. Wciąż miał oczy, wiedział więc, że wciąż znajduję się w tej cholernej piwnic, która nie mogła być gorszym miejscem niż piekło.

Vale nie miał już żadnych kończyn. Nogi i ręce odcięto na żywca, jedną kończynę dziennie. Potem przyszła kolej na język i jego wnętrzności. Nie był pewien jakie. Przez palącą bliznę na torsie wiedział, że coś mu wycięto, ale nie wiedział co. Domyślał się za to, po co. W końcu miał nowe imię, Obiad. Gdy stracił kończyny, nie było już sensu przywiązywać go do krzesła. Okazało się, że na suficie wisiał hak do mięsa, którego wcześniej nie wiedział. Wystarczył jeden ruch skalpelem, a można było go ładnie powiesić za żebro na tym rzeźnickim haku. Ściągano go już tylko na kolejne cięcia.

Vale miał nadzieję, że niedługo go zabiją. W końcu wiele z niego już nie zostało. Musi w końcu padnąć i skończą się te tortury, a przyjdzie słodka śmierć.

Kiedy jego wzrok wyostrzył się w ciemności, ujrzał dwa świecące, czerwone punkciki. Był przez chwilę pewny, że wrócił „ojciec”. Ten okazał się jeszcze bardziej pieprznięty niż „matka”. Chorzy psychopaci. Jednak po kilku sekundach zorientował się, że postać jest jakaś bardzo mała. I wtedy się zorientował. To dziecko! Chłopczyk, którego fotografował.

Mały Hanni patrzył ze spokojem na tors z głową, wiszący na haku. Teraz kilka rzeczy zrobiło się jasnych. Od kilku dni wyczuwał od rodziców słaby zapach krwi. Nie zmyli go tak dokładnie, żeby oszukać jego nos. Krew pochodziła od tego Pana. Zupełnie jak jego siostra w przeszłości, Hanni rozwiązał zagadkę rodziny przed czasem i szybciej niż się wszyscy spodziewali.

Drzwi na górze trzasnęły i wówczas po schodach, do piwnicy zbiegła w pośpiechu Claire. Glen widział w niej jedynie małą dziwkę, przez którą tu trafił. Dziecko na niego jednak nie patrzyło. Skupiła się na bracie.

- A niech to Hanni! Skąd się tu wziąłeś? Mama będzie taka zła.

- Dlaczego?

- Chciała ci sama powiedzieć, jak podrośniesz. A co jeśli pomyśli, że ja ci wygadałam?!

- Powiem prawdę. Sam się domyśliłem. Wiem sporo.

- O rany! Nic im nie mów. Za dwa lata pewnie ci sami powiedzą. Udawaj wtedy zaskoczonego. Ale teraz siedź cicho, bo mama zeświruje. Możliwe, że nawet tata.

Dziewczynka pociągnęła brata za rączkę, żeby go szybko wyprowadzić z piwnicy.

- Pozwoli mi kiedyś popatrzeć? – zapytał siostry, gdy pokonywali schody.

- O na pewno. Mi pozwolili. Ostatnio nawet pomogłam.

Gdy za dziećmi zamknęły się na górze drzwi, Vale doszedł do wniosku, że nawet w piekle musi być lepiej. Nawet dzieci były tu szatanami.

 

***

 

Dr Lecter wyszedł na werandę, by odetchnąć świeżym powietrzem. Palenie zwłok w piecu nie było dobrym doświadczeniem dla nosa. Ale i tak dużo tego ciała nie było. Razem z rodziną i gośćmi zjedli z niego wszystko co się dało. Doktor utrzymywał go przy życiu jak długo się dało, lecz gdy w końcu zdechnął na tym haku, trzeba było go trzymać w chłodni, by się nie zepsuł.

W każdym razie było po wszystkim. Dzisiejszego ranka wszyscy goście odjechali na lotnisko. Dzieciom było najtrudniej. On natomiast był zadowolony, że pozbył się męża Ardelii. Był jeszcze nudniejszy niż jego małżonka.

Doktor zerknął na okno, żeby zobaczyć co się działo w środku. Clarice siedziała na sofie a Hannah leżała przy jej nogach. Słuchała jak Claire uczy się grać na fortepianie. Hanni siedział obok siostry i zapamiętywał sposób w jaki gra, żeby potem samemu spróbować.

Hannibal Lecter kiedyś nigdy by nie zgadł jak miało wyglądać jego życie, ale nie wymieniłby go na inne. Nawet odsiadkę w więzieniu. Ucieczka przed śledczymi dawała mu za dużo radości. Nigdy by się jednak nie spodziewał, że zdobędzie żonę i dzieci, które zaakceptują to kim był, że wszyscy będę podobni.

- Mamy swoje gwiazdy - rzekł do siebie cicho pod nosem i wszedł do środka. Dołączył do rodziny i usiadł obok Clarice. Claire właśnie kończyła grać.

- Wszystko załatwione? – spytała Clarice.

- Owszem – rzekł, po czym otoczył ją ramieniem.

Dużo rzeczy było już załatwionych, ale wciąż wiele ich czekało. Dr Lecter już dawno sobie obiecał, że wyszkoli swoje dzieci tak dobrze, żeby same nigdy nie trafiły do więzienia, tak jak on. Nie zamierzał na to pozwolić.

Hanni zamienił się miejscami z Claire. Sam spróbował zagrać. Był jednakże za mały by dobrze widzieć klawiaturę. Dziewczynka spróbowała posadzić brata na kolanach i rzeczywiście pomogło. Zagrał prosty utwór o wiele lepiej.

Dr Lecter poczuł, że jego żona ze zmęczenia ostatnimi dniami, zasnęła z głową na jego ramieniu. Objął ją mocniej, postanawiając, że później zaniesie ją do łóżka.

- Mama śpi? – zapytał Hanni, gdy skończył grać i zerknął na rodziców.

Doktor pokiwał głową, nie chcąc budzić Clarice.

- Jak zasnęła, skoro grała muzyka? – spytała szeptem Claire.

- Bardzo prosto – odrzekł Hannibal Lecter, również szeptem. Zerknął na ukochaną i dokończył – Wasza mama już dawno osiągnęła wewnętrzny spokój, który prawie nikt nie osiąga. Jest utulona we własną ciszę. Jest otoczona milczeniem owiec.

Piękne życie, szczęśliwej rodziny trwało nadal i będzie trwało, póki wszyscy nad nim czuwają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz